wtorek, 23 maja 2017

Nie należę do osób, które ulegają trendom modowym...








ROZMOWA Z EDYTĄ ŚWIĘTEK




Edyta Świętek to autorka powieści obyczajowych adresowanych głównie do kobiet, choć zapewne wśród czytelników jej prozy nie brak również mężczyzn. Urodziła się i wychowała w Krakowie. Z wykształcenia jest ekonomistką, natomiast powieści pisze z zamiłowania. Jej największym marzeniem jest kreowanie takich historii, które sama czytałaby z przyjemnością. Uwielbia aktywny wypoczynek, czyli długie rodzinne spacery oraz bieganie. Oprócz literatury, jej pasją są dobra muzyka i zwierzęta. W 2010 roku zadebiutowała powieścią zatytułowaną „Zerwane więzi”. W tym samym roku na rynku wydawniczym ukazała się druga jej książka nosząca tytuł „Alter ego”. Od tamtej pory Autorka publikuje regularnie. Większość jej powieści opublikowało Wydawnictwo Replika. Wśród nich znajdują się między innymi takie tytuły, jak: „Cienie przeszłości” (2014), „Tam, gdzie rodzi się miłość” (2015), „Tam, gdzie rodzi się zazdrość” (2015), „Noc Perseidów” (2016), „Wszystkie kształty uczuć” (2016) czy „Miód na serce” (2016). W bieżącym roku do rąk czytelników trafiła niezwykła saga rodzinna z Nową Hutą w tle. Cykl nosi tytuł „Spacer Aleją Róż”, a premiera drugiej części – „Łąki kwitnące purpurą” – ma miejsce właśnie dzisiaj. Całość to pięciotomowa historia rodziny Szymczaków pochodzących z podkrakowskiej wsi. Obecnie Edyta Świętek pracuje nad kolejnymi częściami sagi.  




Agnes A. Rose: Dziękuję Ci serdecznie, że zgodziłaś się przyjąć moje zaproszenie do rozmowy. Dziś jest premiera drugiego tomu Twojej rodzinnej sagi zatytułowanej „Spacer Aleją Róż”. Akcja tej historii rozpoczyna się tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, kiedy Polska z jednej strony musi zmagać się z trudnościami odbudowy kraju po jego dewastacji przez nazistów, a z drugiej trzeba stawić czoło komunistom. Skąd pomysł na tego rodzaju opowieść? Dlaczego akurat teraz pomyślałaś o napisaniu sagi rodzinnej, skoro Twoje poprzednie powieści to raczej książki autonomiczne z akcją umiejscowioną we współczesnych realiach?

Edyta Świętek: Dziękuję uprzejmie za zaproszenie do rozmowy, bardzo mi miło.
Pomysł na sagę „Spacer Aleją Róż” ma bezpośredni związek z miejscem, w którym urodziłam się i wychowałam. W uzupełnieniu do powyższego biogramu chciałabym powiedzieć, że ponad dwadzieścia lat przeżyłam w Nowej Hucie, najmłodszej dzielnicy Krakowa. Jest to miejsce niezwykle specyficzne, o interesującej architekturze. Mimo że ma stosunkowo krótką historię, obfituje ona w wiele niezwykłych i dramatycznych wydarzeń. Według mnie śmiało można stwierdzić, że nowohuccy robotnicy w dużej mierze przyczynili się do walki z systemem totalitarnym. A ponieważ w ostatnich latach opublikowałam kilka powieści obyczajowych, które spotkały się z wielką przychylnością czytelników, postanowiłam tym razem zaserwować im coś obszerniejszego i mocniejszego w odbiorze.





AAR: Głównymi bohaterami sagi są Szymczakowie, którym nie wiedzie się za dobrze. Każdego dnia muszą bowiem zmagać się z coraz to nowymi problemami. Czy rodzina Szymczaków to stricte fikcyjni bohaterowie, czy może są oni wzorowani na kimś, kogo znasz bądź znałaś?

EŚ: Szymczakowie są rodziną na wskroś fikcyjną, od początku do końca stanowią wytwór mojej wyobraźni. Absolutnie żadna z postaci nie ma swojego realnego pierwowzoru.

AAR: Czy możesz zdradzić nam, jak wygląda proces tworzenia sagi od strony merytorycznej?

EŚ: Bez wątpienia jest to ogromne wyzwanie. Do napisania tego cyklu przymierzałam się już od kilku lat. Pomysł dojrzewał stopniowo, a w mojej głowie z wolna powstawał zarys fabuły. Zależało mi na tym, aby fikcyjna rodzina Szymczaków wzięła udział w prawdziwych wydarzeniach historycznych i spotkała na swojej drodze realne postaci z epoki. W związku z tym musiałam zgromadzić sporo materiałów związanych z tłem społecznym, historycznym i obyczajowym. Są to publikacje książkowe, artykuły prasowe oraz internetowe. Bogatym źródłem informacji, choć traktowanym przeze mnie z przymrużeniem oka, są zapisy Polskiej Kroniki Filmowej. Cenię je głównie z uwagi na chęć oddania przeze mnie w tekście realizmu języka czy nawet mody obowiązującej w minionych dekadach.

AAR: O Nowej Hucie mówi się, że to najmłodsza dzielnica Krakowa. To właśnie tam umieściłaś akcję „Spaceru Aleją Róż”. Wiem, że jesteś emocjonalnie związana z tym miejscem. Czy to tylko ten jeden fakt sprawił, że zdecydowałaś się na taki krok, czy może kryje się za tym coś więcej?

EŚ: Prócz sentymentu, jakim darzę miejsce pochodzenia, miałam na uwadze jeszcze jeden istotny czynnik. Otóż większości ludzi Nowa Huta kojarzy się przede wszystkim z dymiącymi kominami kombinatu metalurgicznego oraz nieciekawą reputacją mieszkańców. Zależało mi na tym, aby niejako odczarować to miejsce i pokazać, że to nie tylko ciężki przemysł i żądni przygód awanturnicy, ale również piękne, tonące w zieleni osiedla, interesująca architektura, przestrzeń oraz niepowtarzalny klimat starych zabudowań, a przede wszystkim ludzie z krwi i kości, którzy stworzyli to miejsce i kochają je tak mocno jak ja.

AAR: Czy kiedy zaczynałaś pisać „Cień burzowych chmur”, wiedziałaś już, że na jednym tomie się nie skończy? Czy od samego początku miałaś tę historię zaplanowaną na kilka książek?

EŚ: Już od pierwszej chwili, gdy zasiadłam przed komputerem, aby zacząć pracę, wiedziałam, że nie skończy się na jednym tomie. W pierwotnej wersji zaplanowałam trzy części i taki nakreśliłam plan. W trakcie pisania pierwszego tomu już wiedziałam, że będę musiała zmodyfikować wcześniejsze założenia, gdyż zaplanowana przeze mnie powieść ma dużo większy potencjał. Obecnie staram się trzymać założenia, że cykl powinien zamknąć się w pięciu tomach. Mogę jednak stwierdzić [śmiech], że nie wiem, czy uda mi się zrealizować projekt w takiej postaci. Aktualnie nanoszę ostatnie kosmetyczne poprawki w trzecim tomie. Jego akcja kończy się w 1967 roku, a więc przede mną jeszcze całe lata historii, którą chciałabym wykorzystać. Ponadto chęć skrupulatnego opisania rozrastającej się rodziny Szymczaków sprawia, że każdy następny tom jest obszerniejszy od poprzedniego. Potencjał tak licznej rodziny jest naprawdę gigantyczny. A w powieści jak w życiu – wszystko zdarzyć się może.

AAR: Jak wspomniałam wyżej, z wykształcenia jesteś ekonomistką, czyli jesteś umysłem ścisłym. Skąd zatem pomysł, aby zacząć pisać książki?

EŚ: Wbrew pozorom jedno służy drugiemu. Mawia się, że matematycy są świetnymi muzykami. Ja uważam, że podobnie ma się rzecz z literaturą. Królowa nauk ścisłych bywa przydatna choćby podczas kompozycji tekstu. Jest rzeczą oczywistą, że harmonijne rozłożenie napięcia w fabule pozwala na przyjemniejszy odbiór całości. Podobnie ma się rzecz z dialogami oraz opisami, które powinny być w miarę równomiernie wyważone. Osobiście nie lubię powieści, które są przeładowane dialogiem, a o pewnych faktach czy charakterystykach ludzi i miejsc czytelnik dowiaduje się wyłącznie z rozmów, jakie prowadzą postaci. Lubię plastyczne opisy, dające wyobrażenie rozgrywających się wydarzeń. Powieść musi zawierać elementy, które sprawią, że czytelnik zobaczy barwy i kształty, poczuje panujące warunki atmosferyczne i zapachy. Uważam, że opowiadana przez autora historia nie może być odbierana jedynie zmysłem wzroku, trzeba ją poczuć znacznie intensywniej. Umysł ścisły bardzo w tym wszystkim pomaga: skłania ku wprowadzeniu w świat humanistyczny pewnego uporządkowania i zapanowania nad chaosem. Ponadto wydaje mi się (to mój wyjątkowo subiektywny pogląd), że osoby o takim umyśle są bardziej zdyscyplinowane podczas pracy. Ustalają konkretne cele i po prostu je realizują – bez bujania w obłokach.




AAR: Literatura kobieca jest dziś niezwykle popularna. Na rynku pojawiają się lepsze i gorsze powieści reprezentujące ten gatunek. Jak myślisz, co wyróżnia tę literaturę na tle innych? Dlaczego tego rodzaju powieści są obecnie tak popularne?

EŚ: Zacznę może od tego, że nasze codzienne życie obfituje w stres, poczucie chaosu i nieustanną pogoń – właściwie nie wiadomo za czym. Jesteśmy w nieustannym biegu: zmęczeni, wiecznie zaaferowani ważnymi sprawami. Powieści kategoryzowane jako literatura kobieca mają za zadanie oderwać nas od szarej rzeczywistości. Przenoszą w świat marzeń, w którym czasami chciałybyśmy się znaleźć, aby choć na chwilę uwolnić się od prozy życia. Nawet, jeśli te historie bywają smutne i pozbawione happy endu, często czytamy je z wypiekami na policzkach. Dają bowiem chwile przyjemności, zapomnienia. Jeśli zawierają duży dramatyzm – często skłaniają ku rewizji własnych nieszczęść i docenieniu tego, co podarował nam los.

AAR: Zauważyłam, że często mówisz o „Nocy Perseidów”, iż jest to książka, która wiele dla Ciebie znaczy i jest Ci bardzo bliska. Dlaczego?

EŚ: Powieść „Noc Perseidów” jest dla mnie o tyle istotna, że wyjątkowo mocno zżyłam się z występującymi w niej postaciami. Szczególnie chodzi tu o Tomka, który na oczach czytelnika przechodzi gruntowną metamorfozę i radykalnie zmienia swój punkt widzenia. Istotne było pokazanie czytelnikom tego, jak bardzo dziecięce marzenia mogą determinować naszą przyszłość. Mam nadzieję, że skłoniłam czytelników również do tego, aby zastanowili się, czy warto realizować pragnienia za wszelką cenę, nie licząc się z niczym i prąc po trupach do celu.

Jest to także wyznacznik pewnego kierunku, w którym pragnę podążać. Osobiście nie lubię przesłodzonych, sielankowych historii, w których występują lukrowani i nieskazitelni bohaterowie. W „Nocy Perseidów” ukazałam życie takim jakie ono jest – ze wszystkimi elementami, których nie akceptujemy. Brak tu wyidealizowania którejkolwiek postaci. Bohaterowie pozytywni posiadają wady i popełniają karygodne błędy. Ulegają egoizmowi, popadają w obojętność czy zwątpienie. Postaci negatywne nie są przesiąknięte złem do szpiku kości. Starałam się nakreślić je w taki sposób, aby czytelnik dostrzegł motywy ich postępowania, bądź czynniki, które ukształtowały ich charaktery.

AAR: Jesteś dość płodną pisarką, która w dodatku pracuje zawodowo. Jak zatem godzisz pisanie książek z pracą zawodową?

EŚ: Przyznaję, że jest to dość trudne zadanie. Pracuję w biurze i mam sztywno ustalony czas pracy. W drodze do domu myślę o tym, o czym chciałabym napisać wieczorem. Po powrocie z biura zajmuję się domem i staram się spędzić trochę czasu z rodziną. Przed komputerem zasiadam wieczorem. Zwykle mam już starannie zaplanowane sceny, nad którymi będę pracowała. Pomimo wielu obowiązków nie rezygnuję z aktywności fizycznej, uważam, że sport jest równie ważny dla ciała co rozrywki intelektualne dla umysłu. Mój dzień jest więc bardzo wypełniony i cierpię na niemalże chroniczny brak czasu. Z tego też względu nie lubię ludzi, którzy są spóźnialscy, nie wywiązują się terminowo z obietnic i nie szanują mojego czasu.

AAR: Pisanie której powieści stanowiło dla Ciebie największe wyzwanie? Jeśli pojawiły się jakieś trudności, to w jaki sposób sobie z nimi poradziłaś?

EŚ: Z całą pewnością największym wyzwaniem jest napisanie pięciotomowej sagi, której akcja rozgrywa się na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Dość trudne jest dostosowanie języka dialogów do zmieniającej się mowy potocznej. Nasz sposób wysławiania się nieustannie ewoluuje, co szczególnie mocno widać w ostatnich dekadach. Do tego jeszcze dochodzi podłoże historyczne i społeczne, które musi być oddane w wiarygodny sposób – bez przekłamań. Nie jest łatwo wpleść postaci fikcyjne w prawdziwe wydarzenia, ale zależało mi na tym, aby rodzina Szymczaków nie pozostawała wyłącznie biernymi obserwatorami zachodzących przemian.

AAR: O „Spacerze Aleją Róż” można powiedzieć, że poniekąd jest to opowieść z historią w tle, choć niektórzy uważają, że aby traktować jakąś powieść w kategorii beletrystyki historycznej, jej akcja musi rozgrywać się co najmniej sto lat temu. Są też tacy, którzy twierdzą, że to nie tło powieści stanowi o tym, czy jest to powieść historyczna, czy nie, lecz jej bohaterowie, czyli postacie autentyczne znane z historii, jak na przykład monarchowie. Zapytam zatem czy zamierzasz w przyszłości sięgnąć po tematykę stricte historyczną? Ostatnio dość modne są opowieści z akcją w XIX wieku.

EŚ: Nie należę do osób, które ulegają trendom modowym. Czytelnicy przeżywali już falę ekscytacji powieściami o wampirach, tekstami erotycznymi, teraz chętnie sięgają po powieści w stylu retro. Ja piszę przede wszystkim o tym, co mi w duszy gra – niezależnie od tendencji rynku wydawniczego. Jeżeli jednak przyjdzie mi do głowy interesujący pomysł na powieść osadzoną w jakichś ciekawych historycznie czasach, to oczywiście podejmę się takiego wyzwania.

AAR: Czego nauczyło Cię pisanie?

EŚ: Z całą pewnością mogę powiedzieć, że pisanie powieści wyzwala w człowieku ogromną kreatywność i pobudza wyobraźnię. Nam, pisarzom, wystarcza jakiś drobiazg: piórko unoszone podmuchami wiatru, czyjaś wyrazista twarz lub usłyszane mimochodem zdanie, i potrafimy dorobić sobie do tego gigantyczną historię, której korzenie sięgają trzy pokolenia wstecz. Pisanie nauczyło mnie uważniejszej obserwacji świata. Autor, prócz tego, że powinien pięknie operować słowem i mieć do opowiedzenia coś interesującego, musi też umieć słuchać. Skupiać się na drobiazgach. Wykazywać się ogromną empatią.

AAR: Jak bardzo zmieniło się Twoje życie od czasu, kiedy wydałaś swoją pierwszą powieść?

EŚ: Mogę stwierdzić, że od tamtej pory zaszedł w moim życiu cały szereg zmian. Nie było rewolucji i wywracania wszystkiego do góry nogami – ten proces następował sukcesywnie, i myślę, że nadal trwa. Przede wszystkim nauczyłam się inaczej zarządzać moim czasem. Ponieważ wciąż pracuję zawodowo i świetnie udaje mi się godzić wypełnianie obowiązków wynikających z etatu z działalnością literacką, mój dzień jest niebywale wypełniony. Dbam o to, aby być pisarką od poniedziałku do piątku w godzinach popołudniowych i wieczornych. Można rzec, że traktuję to jak pracę na dodatkowym etacie. Moja rodzina w pełni to akceptuje i bardzo wspiera mnie na każdym kroku. Nie ukrywam, że większość spraw domowych kręci się niejako wokół mojej działalności literackiej i w pewien sposób jest jej podporządkowana. Stąd też dbam o to, aby weekendy spędzać z bliskimi osobami. Zazwyczaj w soboty, niedziele oraz święta nie włączam komputera – o ile nie mam naprawdę pilnej pracy. Uważam, że ten czas należy się mężowi i synowi. Dlatego poza wyjazdami na imprezy takie jak targi książki, które jak wiadomo odbywają się sporadycznie, nie angażuję się w żadne akcje: przeglądy, festiwale i spotkania branżowe. Zresztą nawet wyjazdy na targi traktujemy jako okazje do wspólnego spędzenia czasu i wycieczkę, w czasie której robię sobie dwugodzinne wagary od rodziny. To tyle jeśli chodzi o sferę prywatną. Prócz niej jest jeszcze szereg przyjemnych emocji, jakich dostarczają mi moi wspaniali czytelnicy. Nim zaczęłam moją przygodę z literaturą były to doznania zupełnie obce.




AAR: Ostatnie badania dotyczące czytelnictwa w Polsce nie napawają optymizmem. Mówi się nawet, że dziś znacznie więcej ludzi pisze, niż czyta. Czy uważasz, że w takiej sytuacji pisanie książek ma sens? Czy w dobie dynamicznie rozwijającej się techniki pisanie książek ma jakąkolwiek przyszłość, skoro większość ludzi woli spędzać czas, oddając się zupełnie innym rozrywkom?

EŚ: Często słyszę podobne stwierdzenia i rzeczywiście zauważam, że osób piszących jest nieprawdopodobnie dużo. Myślę jednak, że nie byłoby nas, pisarzy, tak dużo, gdyby nie istnieli czytelnicy. Oczywiście są ludzie, którzy nie sięgają po żadne lektury i wolą mniej skomplikowane rozrywki. Na szczęście jest też ogrom osób czytających, co widać szczególnie przy okazji takich imprez jak przywoływane przeze mnie wcześniej targi książki.

AAR: Obecnie pracujesz nad kolejnymi tomami „Spaceru Aleją Róż”. Mam nadzieję, że okażesz się łaskawa dla Bronka Szymczaka i pozwolisz mu wreszcie zaznać choć trochę szczęścia [śmiech]. Czy wiesz już co potem? Masz pomysł na następną powieść?

EŚ: Mam już pewien pomysł, ale przyznam szczerze, że nie lubię uprzedzać faktów i opowiadać o moich planach. Wynika to trochę z mojej przezorności, gdyż jak powiedział niegdyś Woody Allen: Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość. Z pomysłami na powieści jest tak, że przychodzą do głowy w najmniej spodziewanym momencie. Zazwyczaj też najbardziej atrakcyjne do zrealizowania są te najświeższe. Saga „Spacer Aleją Róż” pochłonie jeszcze cały rok mojej uwagi. Trudno więc powiedzieć, jakie historie zdążę wymyślić w tym czasie.

AAR: Edyto, dziękuję Ci serdecznie za rozmowę i życzę powodzenia w tworzeniu nowych opowieści. Czy jest coś, co chciałabyś dodać na koniec?

EŚ: Ja również dziękuję za przyjemną rozmowę. Na koniec chciałabym serdecznie pozdrowić moich czytelników – obecnych oraz przyszłych. Życzę Wam udanego spaceru aleją Róż.

Chciałabym także pogratulować Ci, Agnieszko, doskonale prowadzonego bloga – lubię czytać Twoje recenzje, ponieważ prócz odniesień do literatury znajduję tam również dużą wartość dodaną w postaci ciekawych faktów historycznych. Życzę Ci wielu sukcesów w tej dziedzinie.

AAR: Bardzo dziękuję za miłe słowa.



Rozmowa i redakcja
Agnes A. Rose








sobota, 13 maja 2017

Rosalind Miles – „Ja, Elżbieta”









Robert Devereux, 2. hrabia Essex (1565-1601) był ostatnim faworytem królowej Elżbiety I Tudor (1533-1603). Robert był synem Waltera Devereux, 1. hrabiego Essex (1541-1576) oraz Letycji Knollys (1543-1634), która była największą rywalką królowej do serca Roberta Dudleya, 1. hrabiego Leicester (1532-1588). Po śmierci ojca w 1576 roku, opiekunem Roberta stał się William Cecil, 1. baron Burghley (1520-1598), natomiast jego matka wyszła za mąż za wspomnianego wyżej lorda Dudleya. Robert Devereux wstąpił do kolegium Trinity w Cambridge, gdy miał zaledwie dwanaście lat, lecz nie wykazywał systematyczności w nauce, choć był niezwykle bystry. Bardzo wcześnie trafił na dwór, gdzie został przedstawiony królowej, która robiła wszystko, aby go „zepsuć”. On miał wtedy dwadzieścia kilka lat, zaś Elżbieta pięćdziesiąt cztery. Ta różnica wieku żadnemu z nich nie przeszkadzała we flirtowaniu. Bardzo często dochodziło pomiędzy nimi również do kłótni, podczas których ujawniał się gorący temperament królowej oraz zazdrość o młodego faworyta.

Wydawnictwo: Da Capo
Warszawa 1997
Tytuł oryginału: I, Elizabeth.
The Word of a Queeen 

Przekład: Teresa Komłosz
& Bożena Kucharuk
Miłość Elżbiety do Roberta na pewno była autentyczna. Oczywiście nie było to uczucie, jakim matka darzy swojego syna. Królowa zawsze bardzo niepokoiła się, kiedy młody hrabia szedł na wojnę, do której bardzo często sam doprowadzał, czasami nawet przy wyraźnym sprzeciwie Elżbiety. Trzeba jednak przyznać, że był niezwykle odważny. Brał udział w bitwie pod Zutphen w Niderlandach, gdzie poległ poeta i prozaik sir Philip Sidney (1554-1586), który był także siostrzeńcem Roberta Dudleya. Potem – w 1588 roku – Robert Devereux dołączył do wyprawy przeciwko Hiszpanom (Wielka Armada). Hrabia Essex przez cały czas walczył w pierwszym szeregu, nie bojąc się utraty życia. Z drugiej strony jednak stale kłócił się zarówno z dworzanami, jak i ze swoimi towarzyszami broni w obozie. Raz był to sir Walter Raleigh (ok. 1554-1618), kiedy indziej Charles Blount, 8. baron Mountjoy (1563-1606), zaś innym razem William Cecil lub jego syn Robert Cecil, 1. hrabia Salisbury (ok. 1563-1612). Przedmiotem tych kłótni przeważnie było to, iż Robert Devereux za wszelką cenę pragnął walczyć w pojedynkę, co oczywiście było jednoznaczne z proszeniem się o śmierć.

W 1590 roku Robert Devereux na jakiś czas stracił przychylność królowej, ponieważ wbrew woli Elżbiety poślubił wdowę po sir Philipie Sidneyu, którą była córka sir Francisa Walsinghama (ok. 1532-1590) – Frances Walsingham (1567-1633). Rok później hrabia Essex został wysłany do Francji, gdzie dowodził niewielką armią, aby pomóc Henrykowi IV Burbonowi (1553-1610), który występował wówczas przeciwko Lidze Katolickiej. Za każdym razem, gdy hrabia przebywał za granicą narzekał na sposób, w jaki traktują go jego rywale, a najwięcej pretensji miał szczególnie do Roberta Cecila, który wciąż podważał decyzje hrabiego.

Jednym z najciekawszych etapów życia Roberta Devereux była jego przyjaźń z braćmi Baconami, czyli Francisem Baconem, 1. wicehrabią St Albans (1561-1626) i Anthonym Baconem (1558-1601). Wydaje się bardzo prawdopodobne, że obydwaj wierzyli, iż hrabia Essex stanie się kiedyś kimś naprawdę ważnym w Anglii, więc świadomie przywiązywali ogromną wagę do jego majątku i jednocześnie dawali mu dobre rady, niemniej Robert był zbyt bojowo nastawiony do życia, aby wziąć je sobie do serca. Wiadomo, że stale prosił królową, aby ta dała szansę jego przyjaciołom, lecz niczego tym nie wskórał. W 1596 roku hrabia Essex udał się na wyprawę do Hiszpanii, gdzie dowodził siłami lądowymi, które szturmowały Kadyks. Wtedy też wbrew jego rozkazom marynarze pozwolili uciec hiszpańskiej flocie. Niestety, podczas kolejnej wyprawy morskiej, Robert Devereux poniósł sromotną klęskę, co przyczyniło się do tego, iż stracił przychylność Elżbiety.

Robert Devereux
Portret pochodzi z 1594 roku.
autor: Marcus Gheeraerts Młodszy
(ok. 1562-1636)
Wtedy też wszyscy wrogowie Roberta wydawali się być zachwyceni jego porażką. Z kolei królowa nieprzychylnie nastawiona do swojego faworyta postanowiła wysłać go do Irlandii, która wówczas była miejscem przeklętym. To tam życie stracił ojciec młodego hrabiego i wielu innych żołnierzy. Pomimo że Robert Devereux przygotował się bardzo dobrze do tej wyprawy, to jednak musiał stawić czoło najgorszemu buntowi w historii wyspy. Hrabia Essex podjął tam wyjątkowo złe decyzje, które doprowadziły do tego, że najpierw został uwięziony, a potem zgodził się na bezsensowny rozejm i obiecał, iż przedstawi Elżbiecie żądania buntowników. Królowa była wściekła, natomiast jej faworyt został bez grosza przy duszy, opuszczając wojsko i wracając pośpiesznie do Anglii.

Pomimo tak wielkiego niezadowolenia królowej, Robert nie został natychmiast uwięziony, lecz przez dziewięć miesięcy trzymany był w odosobnieniu pod strażą. W czerwcu 1600 roku stanął jednak przed sądem, natomiast jego przyjaciel Francis Bacon wystąpił przeciwko niemu. Możliwe, że stało się tak dlatego, iż wicehrabia St Albans liczył na to, że Robert będzie w stanie wyprosić mu u królowej jakieś zaszczyty, zaś w rzeczywistości stało się zupełnie inaczej. Niemniej hrabia Essex odzyskał wolność w sierpniu tegoż roku, lecz nie potrafił jej dobrze wykorzystać. Na dobre stracił przychylność królowej w momencie, gdy wystąpił przeciwko Anglii. Pomimo że zdawał sobie sprawę z tego, iż w otoczeniu Elżbiety ma wrogów, jak chociażby Roberta Cecila, to jednak nie cofnął się przed swoimi absurdalnymi żądaniami.

Przeciwko królowej Robert Devereux spiskował z królem Szkocji Jakubem VI Stuartem (1566-1625). Chciał bowiem skłonić go do poparcia powstania, które zamierzał zorganizować wspólnie z Charlesem Blountem, 8. baronem Mountjoy i 1. hrabią Devonshire, który wcześniej zastąpił go w Irlandii. Niemniej jego jedynym prawdziwym przyjacielem okazał się mecenas samego Williama Shakespeare’a (1564-1616) – Henry Wriothesley 3. hrabia Southampton (1573-1624). Pośpiech w działaniu był naprawdę złym posunięciem, natomiast londyński motłoch, wśród którego Robert był naprawdę popularny, wcale nie był tak głupi, aby występować przeciwko królowej Elżbiecie i doprowadzić do zrzucenia jej z tronu. Wybuchły jednak mało znaczące zamieszki, natomiast Robert Devereux i Henry Wriothesley zostali pojmani i uwięzieni w Tower. Hrabia Essex został ścięty 25 lutego 1601 roku. Wiadomo, że królowa ze złamanym sercem podpisywała wyrok śmierci na swojego faworyta, lecz nie miała wyjścia. Nie mogła już dłużej tolerować jego wybryków.

Henry Wriothesley 
Portret pochodzi z 1603 roku.
autor: John de Critz
(ok. 1552-1642)
Dzień egzekucji Roberta Devereux staje się dla Elżbiety I Tudor impulsem do tego, aby opowiedzieć czytelnikowi o swoim życiu. Widać, że królowa bardzo przeżywa chwilę, kiedy jej faworyt położy głowę na katowskim pniu. Jako zakochana kobieta, nie potrafi wyobrazić sobie tego, że już nigdy go nie zobaczy. Nie miała jednak wyboru. Musiała podpisać na niego wyrok śmierci, ponieważ jego krnąbrność zaszła już za daleko. Jak sama stwierdza, dopóki Robert obrażał ją jako kobietę, była w stanie to znosić, lecz nie mogła pozwolić na to, aby hrabia Essex występował przeciwko Anglii, bo przecież Anglia to ONA. 

Tak więc jest noc z 24 na 25 lutego 1601 roku. W Pałacu Whitehall panuje spokój. Wszyscy śpią, tylko królowa nie może zmrużyć oka. Jest już stara i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że niedługo ona również przeniesie się na drugi świat i tym samym dołączy do swoich przyjaciół i wrogów, którzy udali się tam przed nią. Moment, w którym już na zawsze ma stracić swojego ukochanego Roberta motywuje ją do tego, aby wyspowiadać się ze swojego życia.

Elżbieta wraca zatem do lat wczesnego dzieciństwa i związku jej matki Anny Boleyn (ok. 1501-1536) z Henrykiem VIII Tudorem (1491-1547). Z jej słów nie trudno domyślić się, że królowa od najmłodszych lat nienawidziła ojca. Epitety, których używa wobec jego osoby nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości co do jej uczuć względem ojca. Najbardziej boli ją jednak to, że praktycznie przez całe życie ciągnęło się za nią określenie bękart. Tak nazywał ją ojciec. Tak zdefiniował ją sam papież. I wreszcie takiego samego słowa użył wobec niej ukochany Robert Devereux. Zasiadając na tronie, Elżbieta postanowiła, że od tej pory każdy, kto nazwie ją bękartem, położy głowę na pniu. Jak widać, słowa dotrzymała.

Główna bohaterka powieści Rosalind Miles opowiada o swoim życiu z najdrobniejszymi szczegółami. Niczego nie pomija. Mało tego. Wcale nie próbuje się usprawiedliwiać. Ona doskonale wie, że popełniła w życiu parę błędów. Przyznaje się także do tego, że uwielbia, kiedy jest adorowana przez młodych i przystojnych mężczyzn. Nie kryje wściekłości, gdy któryś z jej faworytów dopuszcza się zdrady, żeniąc się z inną kobietą. Choć z królową może liczyć jedynie na związek platoniczny, to jednak Elżbieta jest niesamowicie zazdrosna o wybranki serca swoich faworytów. W swoim egoizmie Elżbieta uważa, że to jej mężczyźni powinni być oddani do końca swoich dni. Natomiast jeśli chcą pojąć za żonę tę czy inną kobietę, wówczas muszą prosić ją o wyrażenie zgody na ślub, zaś nie wolno im robić tego w tajemnicy. To przecież zakrawa na zdradę stanu, a karą może być nawet uwięzienie w Tower.

Kat Ashley (1502-1565) była
ukochaną nianią Elżbiety I Tudor.
Jej nagła śmierć bardzo źle
odbiła się na stanie
emocjonalnym królowej.

Portret pochodzi z XVI wieku.
autor nieznany

Elżbieta zdaje sobie również sprawę z tego, że z każdym rokiem jej uroda blednie. W końcu przychodzi taki moment, kiedy nie może już patrzeć na siebie w lustrze. Nie waha się go stłuc, jeśli to, co w nim dostrzega zakrawa wręcz na potwora. Są dni, kiedy nie pomagają już nawet kosmetyki. Czasami wpada też w histerię, gdy coś nie idzie po jej myśli. Niemniej potrafi się opanować i dość szybko wrócić do emocjonalnej równowagi. Ona wie, że Anglia nie potrzebuje rozhisteryzowanej królowej, lecz takiej, która twardo stąpa po ziemi. Pomimo że ma obok siebie oddanych ministrów, którzy wciąż służą jej radami, to jednak jej zdanie jest najważniejsze. Elżbieta zdaje sobie sprawę z tego, że zapisze się w historii na wieki i dlatego chce w pełni zasłużyć sobie na przydomek Wielka.

Co ciekawe, w swojej powieści Rosalind Miles nie ukazuje Elżbiety I Tudor jako tej, którą interesowali jedynie piękni mężczyźni. Autorka stworzyła bowiem portret Elżbiety jako władczyni, zaś znacznie mniejszą wagę przywiązała do jej kobiecych namiętności, choć o nich również wspomina. Królowa pragnie miłości nie tylko tej platonicznej, ale także cielesnej. Uwielbia, gdy mężczyźni jej dotykają i całują. Na więcej nie chce pozwolić, ponieważ za każdym razem, gdy dochodzi do czegoś poważniejszego, Elżbieta czuje strach. Przed czym? Otóż obawia się, że zajdzie w ciążę, a potem umrze przy porodzie, jak wiele kobiet, które znała. Królowa doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kim jest i jaki obowiązek na niej spoczywa, lecz to Anglia jest dla niej najważniejsza i dlatego nie wyobraża sobie, aby mogła umrzeć i zostawić ją w rękach uzurpatorów. Ona pragnie nią rządzić jak najdłużej.

Na kartach powieści widzimy także Elżbietę, która ze wszystkich sił walczy o utrzymanie nowej wiary, jak nazywa protestantyzm. To katolicy są wrogami i to oni zagrażają jej krajowi. Królowa wciąż ma w pamięci krwawe rządy jej siostry Marii I Tudor (1516-1558). W dodatku widziała też, jak jej młodszy brat Edward VI Tudor (1537-1553) stopniowo stawał się fanatykiem, pomimo że swoje działania kierował w stronę umocnienia kościoła anglikańskiego. Elżbieta na pewno nie chce być fanatyczką. Pokazuje też jak wiele łączy ją z Williamem Cecilem. Wygląda na to, że bez jego pomocy, mądrości i inteligencji niczego by nie zdziałała. To on wspiera ją w najtrudniejszych chwilach. To jemu najbardziej ufa i cierpi, gdy przychodzi dzień, w którym Bóg postanawia wezwać go do siebie. Jego syn – choć jest jej wiernie oddany – nie potrafi już wzbudzić w Elżbiecie takich uczuć.

Wydawnictwo: Da Capo
Warszawa 1997
Tytuł oryginału: I, Elizabeth.
The Word of a Queeen 

Przekład: Teresa Komłosz
& Bożena Kucharuk
Ja, Elżbieta to historia kobiety-królowej, która bezustannie musi walczyć o przetrwanie. Katowski miecz wisi nad nią praktycznie od dnia narodzin. Czasami tylko cud sprawia, że może obchodzić kolejne urodziny. Chyba najbardziej niebezpieczna była dla niej jej starsza siostra, która przecież na kilka miesięcy wtrąciła ją do Tower, gdzie uwięziony był także Robert Dudley. Z kolei jeśli chodzi o Marię I Stuart (1542-1587), to trzeba przyznać, że w tym wypadku w grę wchodziła zabawa: kto pierwszy ten lepszy. Nie wiadomo tak naprawdę, co stałoby się z tronem Elżbiety, gdyby ta w pewnym momencie nie zdecydowała się na egzekucję swojej krewnej, choć zrobiła to z wielkim bólem serca. Królowa nie była bowiem skora do tego, aby ścinać ludzi na zawołanie. Możliwe, że w końcu Maria odebrałaby władzę Elżbiecie, a w Anglii znów zapanowaliby katolicy. Bardzo prawdopodobne, że ewentualne rządy Marii I Stuart mogłyby być identyczne, jak te, które preferowała Maria I Tudor. Znów mogłyby zapłonąć stosy, a niewinni ludzie traciliby życie w płomieniach.

Powieść Rosalind Miles to także próba zrozumienia decyzji podejmowanych przez Elżbietę. Trzeba bowiem wiedzieć, że nie była ona zwyczajną królową. W swoim działaniu odcinała się od tego, co było niezmiernie pożądane i co nierozerwalnie łączyło się z byciem władcą. Głównie chodzi o zapewnienie sobie potomka, który mógłby w przyszłości przejąć tron. Swoją niechęć do małżeństwa Elżbieta przeważnie tłumaczy tym, że w dniu 15 stycznia 1559 roku została poślubiona Anglii i do końca swoich dni pragnie dotrzymać złożonych ślubów. Jej zdaniem małżeństwo oznaczałoby zdradę swojego kraju. Czy jednak takie tłumaczenie można uznać za wiarygodne? Myślę, że tak naprawdę chodziło tutaj o coś więcej. Owszem, z jednej strony mogła obawiać się utraty władzy na rzecz małżonka, co znacznie osłabiłoby jej pozycję w państwie, lecz z drugiej wciąż miała w pamięci poszczególne żony swojego ojca. Widziała, w jaki sposób Henryk VIII Tudor traktował swoje kobiety i nie chciała skończyć tak, jak one, czyli na katowskim pniu, a jeśli miałaby szczęście, to może w jakimś odosobnieniu, jak Katarzyna Aragońska (1485-1536) czy Anna Kliwijska (1515-1557). Elżbieta wiedziała, że wtedy świat zapomniałby o niej, a ona nie mogła przecież do tego dopuścić.


Cate Blanchett jako królowa Elżbieta I Tudor w filmie produkcji
brytyjsko-niemiecko-francuskiej zatytułowanym Elizabeth: Złoty wiek (2007)

reż. Shekhar Kapur


Czytając powieść Ja, Elżbieta nie mogłam powstrzymać się przed porównaniem Roberta Dudleya z Robertem Devereux. Wiadomo, że diametralnie różnili się pod względem charakteru. Podczas gdy Dudley znał swoje miejsce zarówno na dworze, jak i w życiu monarchini i w związku z tym wiedział, na ile może sobie pozwolić w stosunku do Elżbiety, tak Devereux przekraczał wszelkie granice nieposłuszeństwa. Powszechnie mówi się, że Robert Dudley był największą miłością Elżbiety, ale czy na pewno? Czy historycy i pisarze mają rację, kładąc tak wielki nacisk na związek koniuszego i królowej? Wydaje mi się, że nie do końca. Moim zdaniem to właśnie Robert Devereux był miłością życia Elżbiety I Tudor. Ktoś powie, że to nieprawda i że hrabia Essex był jedynie substytutem hrabiego Leicester. Owszem, mogło tak być, ponieważ wiadomo, że śmierć Dudleya przyprawiła królową o wielkie cierpienie, co mogło spowodować, że poszukiwała kolejnego faworyta, aby zapomnieć o bólu i stracie. Natomiast Robert Devereux był przecież pasierbem Dudleya, więc poniekąd był z nim spokrewniony, choć nie poprzez więzy krwi. Może to wystarczyło, aby zająć zaszczytne miejsce w sercu królowej? Pytanie tylko, czy w przypadku Roberta Dudleya Elżbieta byłaby w stanie tak wiele tolerować i wybaczać, jak robiła to w stosunku do Roberta Devereux?








środa, 10 maja 2017

Edyta Świętek – „Spacer Aleją Róż. Łąki kwitnące purpurą” # 2






RECENZJA PRZEDPREMIEROWA

PATRONAT MEDIALNY

PREMIERA KSIĄŻKI 23. 05. 2017








Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Autorki 
i Wydawnictwa. Dziękuję!



Wydawnictwo: REPLIKA
Zakrzewo 2017



W latach 50. XX wieku postępował proces odbudowy polskiego państwa ze zniszczeń powstałych na skutek działań wojennych. W związku z tym przygotowano kolejny plan – tym razem sześcioletni – przypadający na lata 1950-1956. Skupiał się on na rozbudowie przemysłu ciężkiego, który w zamyśle miał być nową lokomotywą polskiej gospodarki. Przekazywanie znaczących środków na rozbudowę zakładów przemysłowych negatywnie odbijało się jednak na innych sektorach, a szczególnie na rolnictwie, gdzie rozpoczęto proces kolektywizacji wsi. Władza komunistyczna rozpoczęła także walkę z Kościołem Katolickim, który buntował się przeciwko dominacji komunistów w życiu publicznym, która polegała na przejmowaniu majątków kościelnych w oparciu o umowę podpisaną w 1950 roku.

W Polsce początek lat 50. XX wieku to czas ukrywania działań aparatu bezpieczeństwa, którego zadaniem było czuwanie nad tym, aby pozycja komunistów nie była zagrożona. Działalność ministerstwa bezpieczeństwa skierowana była przede wszystkim na niewygodnych wrogów Polski Ludowej. W związku z tym miały miejsce słynne procesy, których celem było ujawnienie „niegodziwego” działania opozycjonistów. Notowano coraz więcej ataków na Kościół Katolicki, który stał się głównym wrogiem ówczesnej władzy i na którym skupiały się ataki bezpieki. Solidnie ucierpiał na tym przyszły prymas Polski – kardynał Stefan Wyszyński (1901-1981), którego internowano w latach 1953-1956. Uwieńczeniem dominacji komunistów w życiu politycznym Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej było uchwalenie nowej konstytucji w dniu 22 lipca 1952 roku. Dokument ten dla niektórych otworzył rzeczywisty okres Polski Ludowej.

Kardynał Stefan Wyszyński podczas
 internowania w Stoczku Warmińskim
w latach 1953-1956.
Z kolei w dziedzinie polityki zagranicznej zazębiły się polskie relacje z innymi państwami z tak zwanego bloku socjalistycznego. Podpisano wówczas umowy o wzajemnej współpracy i przyjaźni. Jeszcze w 1949 roku Polska wstąpiła w szeregi Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej (RWPG), która była nowym tworem gospodarczym powstałym w celu jeszcze większego uzależnienia gospodarki państw Europy Wschodniej od gospodarki Związku Radzieckiego. Natomiast jej odpowiednikiem w kwestii militarnej był podpisany w Warszawie w 1955 roku Układ Warszawski jako równowaga dla istniejącego już NATO. 

Połowa lat 50. XX wieku to również cykl wydarzeń, które poprzedziły pierwszy przełom polityczny w Polsce. Chodzi oczywiście o pierwsze wystąpienia robotników przeciwko władzy komunistycznej, które miały miejsce w Poznaniu w czerwcu 1956 roku. Początkiem rzeczonych wydarzeń był przełomowy XX Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego (KPZR; z ros. Коммунистическая партия Советского Союза – КПСС) w lutym 1956 roku. To właśnie wtedy Nikita Chruszczow (1894-1971) potępił poczynania zmarłego trzy lata wcześniej Józefa Stalina (1878-1953). Wydarzenia te odbiły się echem w całej Europie Wschodniej, doprowadzając tym samym do rewolucji w Budapeszcie, która została krwawo stłumiona przez wojska radzieckie. Z kolei w Polsce odwilż październikowa doprowadziła do zmian centrum politycznego w partii, na której czele stanął zwolniony właśnie z więzienia Władysław Gomułka (1905-1982). Polacy wiązali z jego osobą ogromne nadzieje. Przyjęto też program reform i potępiono dotychczasowe działania ekipy rządzącej. Niemniej ambitne plany Władysława Gomułki dość szybko zostały zahamowane i pozostały jedynie w sferze marzeń, ponieważ rzeczywistość okazała się zupełnie inna od tej, którą sobie wyobrażano. 

Tak właśnie przedstawiają się realia, w jakich egzystują bohaterowie drugiego tomu rodzinnej sagi Edyty Świętek. Czas mija, Polska podnosi się ze zgliszczy wojennych, natomiast jeśli chodzi o Szymczaków, to można śmiało rzec, iż w ich przypadku problemów wcale nie ubywa. Czytelnik odnosi wrażenie, że jest wręcz przeciwnie. Z każdym dniem tych kłopotów jest coraz więcej, i nawet jeśli ten czy inny przedstawiciel rodziny zaczyna układać sobie życie i wychodzić na prostą, to i tak nie można nazwać tego pełnią szczęścia. Po tym, jak najstarszy z Szymczaków wyjechał do miasta w poszukiwaniu lepszego życia, podążają za nim także inni. Decyzja o opuszczeniu rodzinnych Pawlic podyktowana jest nie tyle chęcią zakosztowania lepszego życia, ile ucieczką od problemów, które były tak poważne, iż bohaterowie nie widzieli już innego wyjścia, jak tylko zostawić za sobą dotychczasowe życie i rozpocząć wszystko od nowa, nawet jeśli miałoby się to wiązać ze zmianą tożsamości.


Przodownicy pracy zrzeszeni w Służbie Polsce i biorący udział w budowie Nowej Huty
(lata 50. XX wieku)


Bronek Szymczak nadal pracuje przy budowie Nowej Huty. Generalnie jest zadowolony z pracy. Coraz to nowe budynki pną się w górę, a nasz bohater ze zwykłego murarza awansuje na brygadzistę i teraz kieruje już grupą robotników. Niestety, prywatne życie Bronka wcale nie wygląda kolorowo. Mogłoby się wydawać, że skoro ma pracę, kolegów i niedawno założył rodzinę, to tak naprawdę niczego nie potrzeba mu już do szczęścia. Rzeczywistość wygląda jednak zupełnie inaczej, a Szymczak wciąż zaprząta sobie głowę pewną piękną dziewczyną, którą swego czasu wyrwał z rąk nowohuckich bandytów. Jak pamiętamy z pierwszego tomu zatytułowanego Cień burzowych chmur, do Nowej Huty w ślad za Bronkiem podążyła najmłodsza Szymczakówna. To Julia, która naprawdę wiele wycierpiała w swojej rodzinnej wsi i gdyby nie pomoc starszego brata, nie wiadomo, jak dziś wyglądałoby życie dziewczyny. W dodatku młoda kobieta ma jeszcze na wychowaniu synka, który jest dla niej całym światem. Nie wie jednak, że jest ktoś, kto systematycznie ją obserwuje. Kim więc jest ten człowiek i co takiego może się zdarzyć, gdy wreszcie zdecyduje się podjąć jakieś działania?

Do Nowej Huty przybywa też Andrzej. Podobnie jak Julia, chłopak również wiele przeszedł, mieszkając w Pawlicach u matki. Jego dotychczasowe życie to pasmo udręki. Nie wiadomo tak naprawdę czy Jędrek będzie w stanie pozbierać się po niedawnych dramatycznych przeżyciach. Należy mieć jednak nadzieję, że może w nowym miejscu chłopak odnajdzie spokój, a w miarę upływu czasu również i upragnione szczęście. W ślad za rodzeństwem przybywa również Leszek. Ponieważ nie za dobrze czuł się w komunistycznej armii, pewnego dnia postanowił, że rzuci wojsko i zacznie wszystko od początku. Lecz to jeszcze nie wszystko. Do Nowej Huty przyjeżdża także druga z Szymczakówien. To Krysia marząca o lepszym życiu. Dziewczyna nie jest tak do końca bez skazy, lecz jakoś niespecjalnie się tym przejmuje. Jedyne, czego pragnie to lepsze życie u boku ukochanego mężczyzny, najlepiej nieprzyzwoicie bogatego. Krysia czuje, że los przeznaczył ją do czegoś lepszego, niż tylko do siedzenia na wsi i ciężkiej pracy bez perspektyw.


Plac Centralny w Nowej Hucie około 1955 roku
fot. Muzeum Historyczne Miasta Krakowa


W Pawlicach – spośród rodzeństwa Szymczaków – została jedynie Dorota, która zupełnie nie rwie się do życia w wielkim świecie. Wydaje się jednak, że dziewczyna zdążyła już pozbierać się po wojennej traumie i teraz zaczyna wszystko na nowo w środowisku, które doskonale zna. Dorota jest inteligentna, więc nie dziwi fakt, że zauważa to nowy prezes spółdzielni, oferując jej pracę, o jakiej można tylko pomarzyć, biorąc pod uwagę komunistyczne wiejskie realia. Choć kobieta bezpowrotnie straciła urodę, to można odnieść wrażenie, że dzięki swojemu bogatemu wnętrzu potrafi przyciągnąć uwagę innych. Możne nawet i mężczyzn. Kto wie? I tak oto prawie cała rodzina Szymczaków zjechała do Nowej Huty, aby zacząć życie od początku i na innych warunkach. Czy im się to uda? Czy po złym na pewno przyjdzie dobre? A może przeszłość, którą zostawili w Pawlicach wcale nie da o sobie zapomnieć i wróci do nich w najmniej spodziewanym momencie? Czy będą w stanie stawić jej czoło? A może zapominając o tym, co było, stracą czujność i wtedy cały ich świat znów legnie w gruzach?

Łąki kwitnące purpurą to dokonała kontynuacja poprzedniego tomu sagi. Edyta Świętek przenosi czytelnika w realia Polski Ludowej lat 50. XX wieku, a robi to bardzo wiarygodnie, co świadczy o rzetelnym przygotowaniu merytorycznym. Tło powieści skonturowane jest perfekcyjnie, podobnie jak doskonała jest kreacja bohaterów, w tym również język, jakim się posługują, a także tematy, które poruszają w swoich rozmowach. Z jednej strony każdą z postaci Autorka prowadzi swoją własną drogą, tym samym sprawiając, że są one odrębnymi bytami, zaś z drugiej stanowią one jedną całość, jeśli wziąć pod uwagę problemy, które ich łączą. Okazuje się bowiem, że wciąż wisi nad nimi sprawa Bartłomieja Marczyka, który jeszcze do niedawna sprawował funkcję szefa spółdzielni w Pawlicach. Aż tu nagle, w czasie świąt Bożego Narodzenia, ślad po nim zaginął i tak naprawdę nikt nie ma pojęcia, co się z nim stało. Oczywiście wszyscy w Pawlicach doskonale wiedzą, ile złego na sumieniu miał Marczyk i z kim najbardziej zadarł, lecz mimo to cała ta sprawa wciąż pozostaje tajemnicą. Wydaje się, że Edek Marczyk za punkt honoru postawił sobie doprowadzenie na szubienicę tego, kto przyczynił się do zniknięcia jego młodszego brata. W związku z tym będzie robił wszystko, co w jego ubeckiej mocy, aby winny jak najszybciej zawisł na stryczku. Czy zatem brat-ubek będzie w stanie wskazać odpowiedzialnego za zaginięcie Bartka, o ile faktycznie brały w tym udział osoby trzecie? 


Uruchomienie pierwszego wielkiego pieca w Hucie im. Lenina w Nowej Hucie
(22 lipca 1954)

fot. Agencja FORUM


Drugi tom Spaceru Aleją Róż to powieść, od której nie sposób się oderwać, zważywszy że Edyta Świętek stale zaskakuje czytelnika jakimś nowym wątkiem, którego rozwiązanie chcemy natychmiast poznać. Pojawiają się więc nieoczekiwane zwroty akcji, zaś sytuacje, z którymi muszą radzić sobie bohaterowie niekiedy stają się naprawdę niebezpieczne. Pamiętajmy o tym, w jak trudnych realiach żyją Szymczakowie. Z jednej strony komunistyczna władza, która wciąż patrzy ludziom na ręce i niemalże wszędzie ma swoich szpiegów, zaś z drugiej prywatne życie bohaterów, które wciąż zaskakuje czymś nowym, co nie zawsze ma pozytywny oddźwięk. Niemniej należy zwrócić uwagę, że w tej niełatwej rzeczywistości niezmiernie ważne jest, aby zachować wartości, w których bohaterowie zostali wychowani. Czasami jest to bardzo trudne i może pociągnąć za sobą nieprzyjemne konsekwencje, lecz rodzina i lojalność względem niej są tutaj niezwykle istotne. Bardzo wyraźnie widać też, jak wiele znaczy dla bohaterów wiara w Boga. Myślę, że to dzięki niej łatwiej im znosić przeciwności losu, co oczywiście nie znaczy, że Szymczakowie spędzają czas jedynie w kościele na modlitwach. Proporcje pomiędzy świeckością a tym, co pochodzi od Boga są tutaj doskonale zachowane.

Trzeba też zwrócić uwagę na to, jak wiele dla Szymczaków znaczy bliskość drugiego człowieka i związana z tym miłość. Samotność nie jest dla nich, choć niekiedy bardzo trudno jest się im przyznać do tego, że ich życie jest puste bez prawdziwego uczucia. Nie mniej istotna jest również przyjaźń, która w tych trudnych czasach stanowi naprawdę ogromne wsparcie. Myślę, że każdy, kto czytał Cień burzowych chmur bez wahania sięgnie również po Łąki kwitnące purpurą. Natomiast czytelnicy, którzy nie znają jeszcze rodziny Szymczaków powinni rozpocząć swoją przygodę z sagą od pierwszego tomu. Co ciekawe, Edyta Świętek w Łąkach kwitnących purpurą już na samym początku zarysowuje fabułę pierwszego tomu, co pomaga czytelnikom przypomnieć sobie o tym, czego tak naprawdę dotyczyła poprzednia część. Przyznam, że pomysł niezwykle oryginalny, z którym spotykam się po raz pierwszy, choć kilkutomowe sagi rodzinne czytam wręcz nałogowo. Tak więc ze swojej strony mogę już tylko zachęcić do lektury Spaceru Aleją Róż, bo naprawdę warto.









poniedziałek, 8 maja 2017

Santa Montefiore – „Cygańska Madonna”













Wydawnictwo: ŚWIAT KSIĄŻKI
Warszawa 2010
Tytuł oryginału: The Gypsy Madonna
Przekład: Anna Dobrzańska-Gadowska

 


Mauriac to niewielkie miasteczko położone w południowo-zachodniej części Francji, w rejonie Akwitanii, gdzie najważniejszym miastem jest Bordeaux. Czasy drugiej wojny światowej dla nikogo nie były łatwe, nawet dla Niemców. Wśród nich byli też i tacy, którzy mówili Adolfowi Hitlerowi (1889-1945) stanowcze NIE. Przypomnijmy sobie choćby historię polskiego kompozytora i pianisty pochodzenia żydowskiego Władysława Szpilmana (1911-2000), który życie zawdzięczał właśnie takiemu zbuntowanemu faszyście. Niemniej, w przypadku Cygańskiej Madonny nie mamy do czynienia z literaturą faktu. Przypomniałam tę historię tylko dlatego, aby zwrócić uwagę na pewną analogię pomiędzy wydarzeniami rzeczywistymi a fikcją literacką.

Otóż powieściowy Dieter Schultz jest oficerem Wehrmachtu i na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie szczerze oddanego sługi Adolfa Hitlera. W czasie wojny na czele swojego oddziału trafia do francuskiego Mauriac, gdzie znajduje się przepiękny zamek, a w nim kosztowne dzieła sztuki. Jego właścicielami są Żydzi, którzy bardzo szybko zostają z niego wysiedleni. Znając upodobania Hitlera do dzieł sztuki, Niemcy nie mogą postąpić inaczej, jak tylko uznać je za swoje, czyli zwyczajnie ukraść. Na zamku pracuje młoda i bardzo piękna dziewczyna o imieniu Anouk, która bardzo szybko staje się obiektem westchnień przystojnego niemieckiego oficera. W niedługim czasie młodzi zakochują się w sobie i biorą ślub. Zamieszkują w zamku, gdzie są naprawdę szczęśliwi. Lecz mieszkańcy miasteczka nie mogą wybaczyć Anouk tak wielkiej zdrady. Z ich związku rodzi się chłopiec, któremu rodzice nadają imię Mischa. Szczęście zakochanych bardzo szybko się kończy. Dieter zostaje wezwany do Rzeszy, a tam zamordowany. Od tej chwili Anouk i jej syn muszą radzić sobie sami. Dopóki żył Schultz obydwoje byli bezpieczni. Teraz wszystko się zmienia. Anouk zostaje oficjalnie uznana za zdrajczynię i napiętnowana przez otoczenie. Jak wiadomo, kobiety uznawane za winne współpracy z nazistami piętnowano w okrutny sposób. Jeżeli jakimś cudem udawało im się ujść z życiem, to karano je, goląc im głowy i wypalając na ciele faszystowskie symbole. Taki właśnie los spotyka Anouk. W samym centrum miasta, na oczach niemal trzyletniego syna, miejscowa ludność wymierza jej karę. Gdyby nie pomoc pewnego amerykańskiego żołnierza, kobieta i jej dziecko z pewnością zostaliby zamordowani.

(…) Wyrywają mnie z ramion matki jak młodą sadzonkę z ziemi. Krzyczę, wyciągam do niej ramiona, palce mam rozcapierzone i sztywne z przerażenia. Czyjeś silne ramię przygniata mój brzuch i chociaż kopię i biję w nie pięściami, jestem za mały i za słaby. Mam dopiero dwa i pół roku. Nie rozumiem, co się dzieje, ani dlaczego. Ludzie wrzeszczą: „Dziwka!”, „Zdrajczyni!”. Obce, wrogie palce szarpią ubranie na mojej matce, zdzierają je z niej. W końcu mama staje na środku rynku naga i blada jak obdarty ze skóry królik. Powalają ją na kolana i wtedy kobiety, trzy kobiety zaczynają obcinać jej włosy nożami. Mama nie płacze. Milczy i nie spuszcza wzroku z mojej twarzy, próbuje dodać mi odwagi, lecz ja czuję jej lęk i mój bezpieczny świat wali się w gruzy. 
– Maman! – krzyczę rozpaczliwie. 
Mój krzyk ginie wśród wrzasków tych, którzy aż palą się, żeby wymierzyć jej karę. Patrzę, jak jej włosy opadają na ziemię grubymi pasmami, podobne do ciemnych piór. Spod włosów wyłania się naga skóra, jasna i pokrwawiona. 
– Nie róbcie krzywdy mojemu synowi – błaga raz po raz. 
Jej głos jest spokojny, twardy i obco brzmi w moich uszach. Tłum szaleje, ogarnięty atakiem nienawiści, zdolny do wszystkiego. 
– Szwabski bękart! – krzyczą i podrywają mnie wysoko do góry, żeby wszyscy mogli mnie obejrzeć (…)*

Wydanie z 2008 roku
Ta drastyczna scena pozostawia w psychice małego dziecka trwały ślad. Stres jest tak silny, że mały Mischa nagle przestaje mówić. Do tej pory był szczęśliwym dzieckiem, a teraz jest samotny i wycofany z życia. Poza tym, w miasteczku wszyscy traktują go niczym trędowatego. Chłopczyk jest tak bardzo samotny, że wymyśla sobie przyjaciela, z którym rozmawia i psoci. Tylko niektórzy mieszkańcy zamku, który po wojnie nowi właściciele zamienili w hotel, są do niego przyjaźnie nastawieni, twierdząc, że przecież on nie może odpowiadać za grzechy matki.

Mijają lata, w czasie których wiele zmieniło się w życiu Anouk i jej syna. Mischa nie nosi nazwiska ojca. Nie mieszka już we Francji. Jego nową ojczyzną są Stany Zjednoczone. Tam również mieszkała jego matka. Kiedy czytelnik poznaje Mischę Fontaine’a, mężczyzna ma już ponad czterdzieści lat i jest pogrążony w żałobie. Właśnie pochował swoją ukochaną Maman. Jednak jest coś, co nie daje mu spokoju. Na łożu śmierci matka wspomniała o pewnej zdumiewającej rzeczy. Okazuje się, że przez te wszystkie lata Anouk była w posiadaniu wspaniałego obrazu namalowanego ręką samego Tycjana (ok. 1490-1576) około 1511 roku. Kobietę dręczą jakieś niezrozumiałe wyrzuty sumienia i jedyne, czego pragnie, to oddać obraz. Tak więc w testamencie przekazuje go Metopolitan Museum w Nowym Jorku. Niemniej, nie chce zdradzić jego pochodzenia, co znacznie utrudnia przekazanie darowizny. Mischa jest zdezorientowany, ponieważ przez całe życie nie tylko nie wiedział o obrazie, ale też nie ma najmniejszego pojęcia, w jaki sposób matka weszła w posiadanie tak cennego dzieła sztuki. W związku z tym rozpoczyna własne śledztwo. Powraca do lat dzieciństwa. Wspomina ludzi, którzy wiele dla niego znaczyli, jak i tych, którzy wyrządzili mu ogromną krzywdę. W miarę jak dociera do sedna sprawy w jego sercu zaczyna dojrzewać chęć zemsty na tych, przez których cierpiał. To przecież właśnie z ich powodu nigdy nie potrafił kochać. Zawsze to matka była dla niego najważniejsza. O sobie i o niej zwykł mówić: Maman i jej mały chevalier. Czy Mischy uda się poznać prawdę? Czy w końcu będzie w stanie zaznać szczęścia? A może nie ma już dla niego ratunku?

Wydanie z 2007 roku
Dawno temu Santa Montefiore moją sympatię zdobyła powieścią pod tytułem Spotkamy się pod drzewem ombu. Tym razem Autorka proponuje zgoła odmienną historię, ale równie przejmującą i wartościową. Główny bohater, Mischa Fontaine, to mężczyzna zagubiony i bardzo nieszczęśliwy. Wciąż usiłuje odnaleźć właściwą drogę w życiu, jednak ponosi na tym polu całkowitą porażkę. Szczęścia poszukuje w ulicznych gangach i łatwych kobietach. Matka tak bardzo go od siebie uzależniła, że nie potrafi żyć własnym życiem. Choć prowadzi dobrze prosperującą firmę, to jednak wciąż czegoś mu brak. Przeżycia z dzieciństwa, a także utrata kogoś, kto był dla niego całym światem sprawiają, że nie potrafi ufać i nie ma w sobie na tyle siły, aby móc wreszcie przed kimś się otworzyć. Czy Mischa znajdzie wreszcie swoją własną drogę do szczęścia i odkryje co tak naprawdę jest w życiu najważniejsze?

Ta książka jest klasycznym przykładem powieści o powrotach. Czytelnik ma tutaj do czynienia z powrotem nie tylko do trudnej przeszłości, której w pewnym momencie swojego życia trzeba stawić czoło. Mischa musi przede wszystkim uporać się z samym sobą i wrócić do punktu wyjścia. Aby normalnie żyć, zmuszony jest odnaleźć w sobie to, co utracił albo co zostało mu brutalnie odebrane przez złych ludzi. Mężczyzna musi na nowo poznać samego siebie i w ten sposób zacząć wszystko od nowa. Jego życie można podzielić na dwa etapy, a granicą pomiędzy nimi jest śmierć matki.

Cygańska Madonna to także powieść o zaufaniu i jego utracie. Mischa przekonał się, że tak naprawdę pozory mogą bardzo mylić. Wierzymy ludziom, którzy w gruncie rzeczy nie są tymi, za których się podają. Podobnie jak osądzamy, nie znając faktów. Dopiero kiedy odchodzą, czujemy pustkę, żal i nie potrafimy już żyć tak, jak robiliśmy to, zanim osoby te pojawiły się w naszym życiu. Ta książka to również opowieść o poszukiwaniu prawdy, która nie zawsze jest taka, jakbyśmy tego oczekiwali. Nie bez znaczenia jest tutaj także tytuł samej powieści, który stanowi odniesienie do tematyki obrazu Tycjana, na którym doskonale widać tę szczególną więź łączącą Matkę z Synem. Podobnie rzecz przedstawia się w relacjach Mischy z jego Maman.


Cygańska Madonna znana również jako Madonna z Dzieciątkiem
Obraz został namalowany w latach 1511-1513
i obecnie znajduje się w Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu.
autor: Tiziano Vecelli (Tycjan)


I na koniec jeszcze kilka słów o tym, co stało się inspiracją do napisania tej książki. Otóż po tym, jak Ostatnia podróż Valentiny doskonale sprzedała się w Stanach Zjednoczonych, Santa Montefiore pragnęła nadal pisać o Europie, lecz nie chciała powielać poprzedniej tematyki. Pomyślała zatem, że tym razem akcję powieści umieści gdzie indziej. Wybrała więc okolice Bordeaux, ponieważ spędziła tam kilka lat swojego dzieciństwa i często wraca do tego miejsca. Małe wioski mają w sobie coś dziwnego, co sprawia, że można odnieść wrażenie, iż utknęły one w poprzedniej epoce. Ponieważ świetnie pisało jej się Ostatnią podróż Valentiny, Santa Montefiore postanowiła stworzyć coś zgoła innego. Zdecydowała więc, że tym razem narratorem będzie mężczyzna. Pisanie z męskiego punktu widzenia nie było wcześniej planowane. To się po prostu stało. Tak więc włączyła odpowiednią muzykę i zaczęła pisać w pierwszej osobie coś, czego nigdy wcześniej nie robiła. I nagle Autorka znalazła się w umyśle mężczyzny, stwierdzając ze zdziwieniem, że to jest właśnie to, czego potrzebuje. Nigdy więcej nie podejmowała takiego wyzwania. Powodem nie był brak chęci, lecz fakt, iż po prostu nie czuła już takiej potrzeby. Poza tym – jak sama twierdzi – Cygańska Madonna była najprostszą – pod względem tworzenia – powieścią, jaką do tej pory napisała. Santa Montefiore próbowała tworzyć kolejną książkę w narracji pierwszoosobowej, lecz bardzo szybko okazało się, że nie może identyfikować się z taką formą pisania odnośnie do aktualnie kreowanej historii, więc zmieniła narratora na trzecią osobę. Autorka uważa bowiem, że jeśli pisarz nie czuje się dobrze w danej narracji, wówczas nie powinien się do niej zmuszać, bo nie ma to najmniejszego sensu.

Jedno z wydań brytyjskich (2016)
Wyd. SIMON & SCHUSTER 
Santa Montefiore uważa, że książki z pierwszoosobową narracją wyróżniają się na tle innych. Pisząc Cygańską Madonnę, Autorka czuła się przy tym fantastycznie. Musiała też bardzo uważać, kreując postać ojczyma Mischy. Chciała bowiem, aby Coyote stał się bohaterem niezwykle tajemniczym. Chyba jej się to udało, ponieważ Mischa dostrzega go najpierw oczami dziecka, a potem widzi Coyote’a już jako dorosły mężczyzna. Jako narrator, Mischa nigdy nie musiał wchodzić w umysł swojego ojczyma. Santa Montefiore obawiała się, że gdyby tak się stało, wówczas gdzieś zniknęłaby tajemniczość tej postaci. Autorka twierdzi też, że bardzo długo nie mogła nadziwić się, jak szybko i z jaką łatwością przyszło jej pisanie tej książki. Czuła wtedy, jakby ktoś podsuwał jej poszczególne sceny, którymi mogła w miarę upływu czasu uzupełniać fabułę powieści.

Piosenką, która pomagała Autorce w pisaniu, była kowbojska ballada zatytułowana Streets of Laredo, którą śpiewa powieściowy Coyote, akompaniując sobie na gitarze. Wybrała ten utwór dlatego, ponieważ bardzo często jej mąż śpiewał go dzieciom. Z tego, jak bardzo odpowiednia jest ta ballada dla Coyote’a, Autorka zdała sobie sprawę dopiero wtedy, gdy pisała końcowe sceny powieści. Nie zawsze ma miejsce taki zbieg okoliczności, więc ważne jest, aby go w pełni wykorzystać. Gdzieś w głębi duszy Santa Montefiore czuła, że musi napisać tę historię. To było bardzo silne wewnętrzne przekonanie, z którego zdała sobie sprawę znacznie później, kiedy cała powieść była już gotowa. Wyglądało to tak, jakby wszystko z góry było zaplanowane, ale to nieprawda. Dlatego tak bardzo ją to zdziwiło. Skoro tylko Cygańska Madonna trafiła w ręce czytelników w 2006 roku, Santa Montefiore otrzymała wiele e-maili od ludzi, którzy opowiadali jej własne historie o tym, jak po latach znowu mogli powrócić myślami do czasu swojego ukochanego dzieciństwa.








* S. Montefiore, Cygańska Madonna, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2010, s. 60-61.