poniedziałek, 30 grudnia 2013

O tym, co mnie zachwyciło i rozczarowało w roku 2013, a także o planach na kolejny rok








Niewiarygodne jak ten czas szybko leci. Nie tak dawno robiłam podsumowanie 2012 roku, a już czas na kolejne. Pamiętam, że wówczas wyróżniłam naprawdę sporo świetnych książek. Oczywiście świetnych w moim odczuciu, ponieważ dla kogoś innego te same powieści mogły okazać się niegodne uwagi. W tym roku postanowiłam zrezygnować z przyznawania wyróżnień, a złożyło się na to wiele czynników. Nie chcę wdawać się w szczegóły. Niech ta kwestia pozostanie tajemnicą. Niemniej zasadniczym powodem przemawiającym za taką a nie inną decyzją jest fakt, iż nie przypominam sobie, abym w mijającym roku przeczytała książkę, która byłaby zła. Chyba miałam naprawdę szczęście i trafiały do mnie pozycje interesujące i warte polecenia.

A zatem jaki był dla mnie, jako blogerki, rok 2013? I dobry, i zły. Z jednej strony udało mi się odnieść kilka sukcesów, ale z drugiej poniosłam też kilka porażek. Zacznijmy może od tych lepszych stron blogowania. Chyba najważniejszą kwestią było to, iż wreszcie zdecydowałam się przenieść bloga z platformy Blox na Blogspot. Była to odważna decyzja, zważywszy że na Bloxie zostawiłam naprawdę sporo tekstów, choć niektóre z nich chętnie bym usunęła. Kiedy teraz je czytam, odnoszę wrażenie, że nie pisała ich ta sama osoba. Jak widać im dłużej blogujemy, tym nasz warsztat coraz bardziej się doskonali. Zaczynając pracę na Blogspocie, przez długi czas nie umiałam pozbyć się uczucia, że zaczynam wszystko od początku. Nic nie pomogło podlinkowanie starych wpisów w nowym miejscu. Po prostu zaczynałam od nowa. Na chwilę obecną wydaje mi się, że wreszcie osiągnęłam to, o co mi od początku chodziło. Mam na myśli historię. Zawsze chciałam o niej pisać, ale zwyciężała obawa, że nikt tego nie będzie czytać, bo historia źle się kojarzy. Z reguły wiążemy ją ze szkołą, z latami, kiedy każdy czegoś od nas chciał, a my musieliśmy wkuwać na pamięć daty i jakieś nudne opisy wydarzeń. Dla mnie historia to coś więcej. To przeszłość, która wywarła wpływ na to, jak teraz żyjemy. Bez poprzednich pokoleń, nas również nie byłoby na świecie. Tak właśnie do tego podchodzę. A historia naprawdę jest ciekawa. Trzeba tylko umieć ją zinterpretować w taki sposób, aby wzbudzić zainteresowanie czytelnika. Nie należy go zanudzać. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie u mnie. Bo z historii rezygnować nie zamierzam i w przyszłym roku tych wpisów będzie znacznie więcej. Będzie też więcej literatury historycznej, przy okazji której będę mogła opowiadać o tym, co było.

Musicie wiedzieć, że nigdy nie chciałam prowadzić bloga tylko dla samego pisania. Bo pisać można o wszystkim, albo o niczym. Z blogiem jest podobnie jak z książką. Albo jest interesujący i przyciąga uwagę czytelników niczym magnes, albo totalnie nudny, a do tego nafaszerowany błędami językowymi i merytorycznymi. Przekonałam się, że w prowadzenie bloga trzeba włożyć naprawdę wiele pracy, aby reprezentował sobą dobry poziom. Moim założeniem jest prowadzić takiego bloga, aby czytelnik zaglądał tutaj z przyjemnością i nie odchodził z pustymi rękami, a właściwie z pustym umysłem. Chciałabym, aby informacje, które tutaj zamieszczam były uzupełnieniem wiedzy czytelników, i aby stanowiły dla nich ciekawostkę.

Kolejnym sukcesem jest fakt, iż blog W Krainie Czytania i Historii został dodany do listy blogów międzynarodowych, pomimo że pisany jest w języku polskim. Dla mnie osobiście jest to ogromne wyróżnienie. Skoro mowa o sprawach międzynarodowych, to nie mogę nie wspomnieć o trzech wywiadach, które udało mi się przeprowadzić w mijającym roku. W lutym rozmawiałam z niemiecką pisarką tworzącą powieści dla młodzieży – Antonią Michaelis. Będąc pod ogromnym wrażeniem Baśniarza, postanowiłam przeprowadzić wywiad z jego autorką. Wirtualnie poznałam również dwie inne pisarki o światowej sławie, czyli Santę Montefiore i Jodi Picoult. Z Santą Montefiore rozmawiałam w październiku, natomiast z Jodi Picoult w grudniu. Oczywiście były też wywiady z polskimi autorami.

Wydawnictwo Replika zauważyło moją pracę i zaproponowano mi umieszczenie rekomendacji twórczości Renaty L. Górskiej w jej najnowszej powieści zatytułowanej Historia kotem się toczy. Wydawca wybrał zdanie, które zostało umieszczone w książce wraz z opiniami innych czytelniczek. Zdanie pochodzi z recenzji powieści pod tytułem Cztery pory lata i brzmi tak:

„Widać, że Renata L. Górska potrafi doskonale żonglować słowami, w wielu momentach wywołując uśmiech na twarzy czytelnika.”

Muszę też wspomnieć o licznych mailach, które otrzymuję od czytelników bloga. Jest to dla mnie bezcenne, ponieważ to właśnie dla nich piszę. Co jeszcze? Moja powieść o siedemnastoletniej Weronice Świtalskiej i Robin Hoodzie weszła w fazę korekty, a potem pozostanie jedynie znalezienie wydawcy, który nie powie mi, że opowieść jest przegadana i że się nie sprzeda. A do tego, że nie mieści się w dzisiejszych trendach. Ta historia jest dla mnie niezwykle ważna i czuję do niej ogromny sentyment. Mam nadzieję, że któregoś dnia będziecie mogli przeczytać ją formie papierowej.

Jeśli chodzi o ilość przeczytanych w tym roku książek, to było ich aż albo tylko 120! Zależy jak kto spojrzy na ten wynik. Zaznaczam, że nie biłam żadnego rekordu, a czytałam dla przyjemności, zaś nie dla ilości.

O porażkach pisać nie będę, ponieważ o tym, co złe najlepiej szybko zapomnieć. Mam jednak nadzieję, że tegoroczne niepowodzenia w przyszłym roku zamienią się w sukcesy, o których na pewno Wam napiszę.

A co w przyszłym roku? Na pewno będzie cykl Literat Miesiąca. Poczyniłam w tym kierunku pewne działania i już 1 stycznia 2014 roku będziecie mogli przeczytać interesujący wywiad z pisarką tworzącą powieści historyczne. Tym razem będzie to nasza rodzima autorka. Będą też wywiady z pisarzami obcymi. Na luty i marzec mam już materiały, które teraz tylko trzeba będzie przetłumaczyć i wywiad gotowy! Oczywiście nie zdradzę o kim mowa, żeby nie psuć Wam niespodzianki.

Jak już wspomniałam wyżej, w przyszłym roku będzie znacznie więcej historii oraz literatury obcej. Jeśli chodzi o polską literaturę popularną oraz tak zwaną literaturę kobiecą będę ją ograniczać do minimum. Dlaczego? Otóż, od pewnego czasu obserwuję środowisko polskich literatów i zauważyłam, że wytworzyła się w nim jakaś niezdrowa rywalizacja, która zmierza w naprawdę złym kierunku. Jako czytelnikowi bardzo mi się to nie podoba i w związku z tym nie zamierzam promować polskiej literatury współczesnej. Wiem, że moje słowa są mocne, a ktoś może nawet powiedzieć, że postępuję infantylnie, bo osobowość i zachowanie danego autora nie powinny być łączone z jego twórczością. Może i jest to infantylne, ale nie widzę innego sposobu, aby – jako czytelnik i blogerka pisząca o literaturze – zaprotestować przeciwko takim działaniom. A zatem w przyszłym roku będę skupiać się na książkach tych autorów, którzy stoją gdzieś z boku, nie biorąc udziału w bezsensownych dyskusjach, które nie prowadzą do niczego dobrego, a jedynie niszczą przyjazną atmosferę pomiędzy czytelnikiem a autorem. Teraz kiedy na Facebooku możemy na co dzień porozmawiać z autorami jest to naprawdę bardzo mocno odczuwalne. Tak więc, jeśli literatura polska to przede wszystkim ta, która wyszła spod pióra klasyków oraz pisarzy współczesnych zajmujących się pisaniem a nie dyskutowaniem i krytykowaniem swoich kolegów/koleżanek po piórze. Niektórzy autorzy są zdolni wręcz do tego, aby stwierdzić, iż recenzje blogerów „śmierdzą” i dlatego dziś w Polsce wydaje się grafomańskie gnioty, a oni nie życzą sobie, aby ich książki leżały w księgarniach obok „śmierdzącej literatury”. Przyznam, że podejście do tematu niezwykle oryginalne, ale niestety obracające się przeciwko temu, kto je formułuje. Tak więc, Kochani, kiedy będziecie wchodzić do księgarni, pamiętające, aby wyostrzyć swój zmysł węchu i nie podążać w kierunku regałów, z których dochodzi nieprzyjemny zapach, bo jest to znak, że tam leżą „śmierdzące gnioty”. Jestem zwyczajnie oburzona takim rozumowaniem i jednocześnie obrażaniem innych. Ale z drugiej strony blogerzy mają moc, o której nawet nie wiedzą! Myślę, że na ten temat tyle wystarczy. Niemniej musiałam o tym napisać, bo akurat ten problem w tym roku bardzo mnie zabolał.  

Wracając do historii chciałabym w przyszłym roku skupić się nie tylko na władcach, bitwach i wszelkiego rodzaju innych wydarzeniach, które miały miejsce wiele lat i wieków temu. Moim zamiarem jest pisać również o ciekawych miejscach, muzyce sprzed lat, sporcie (jak na przykład historia siatkówki, której jestem wielką fanką), filmie, legendach ludowych przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Myślę, że są to tematy bardzo ciekawe i pasujące do obecnego profilu bloga. W przypadku literatury obcej chciałabym położyć większy nacisk na książki, które w Polsce nie zostały wydane, ale na Zachodzie biją rekordy popularności. Takich powieści mam w swojej domowej biblioteczce naprawdę sporo i chciałabym się nimi z Wami podzielić.


Na koniec nie pozostaje mi już nic innego, jak tylko złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia noworoczne. Życzę wszystkim szampańskiej zabawy sylwestrowej, a rok 2014 niech przyniesie Wam same szczęśliwe dni. Niech spełnią się wszystkie Wasze marzenia, a otaczający Was ludzie niech obdarzą Was życzliwością i nie pozwolą stracić wiary w drugiego człowieka.

***

Wish you a very happy & delightful New Year… Happy New Year to all of the readers of In the Land of Reading & History.



Kraina Czytania vel Agnes A. Rose









niedziela, 29 grudnia 2013

Magdalena Jastrzębska – „Pani na Złotym Potoku. Opowieść o Marii z Krasińskich Raczyńskiej”













Wydawnictwo: LTW
Łomianki 2013




Zastanawiam się, ile przeciętny czytelnik wie o rodzinie Krasińskich? Kim byli? Co takiego doświadczyli w życiu? Jakie jest ich drzewo genealogiczne? Kiedy cofniemy się do lat szkolnych i lekcji języka polskiego, większości z nas nazwisko to skojarzy się zapewne z Nie-Boską komedią. Dziś powiedzielibyśmy, że dramat ten był swego rodzaju bestsellerem, dzięki któremu jego autor zyskał miano narodowego wieszcza, i przez wiele lat historycy oraz znawcy literatury stawiali go w jednym szeregu z Adamem Mickiewiczem i Juliuszem Słowackim.

Najprawdopodobniej poloniści prosili nas wtedy o przygotowanie krótkiej i suchej biografii tego dziewiętnastowiecznego poety, bądź też sami o nim opowiadali, a my zapisywaliśmy w zeszytach ich słowa. Czego zatem mogliśmy się dowiedzieć w ten sposób? Na pewno tego, iż Zygmunt Krasiński, bo o nim mowa, żył w latach 1812-1879. Pozostawił po sobie liczne zbiory liryków, poemat zatytułowany Psalmy przyszłości oraz dwa wielkie dramaty: rzeczoną Nie-Boską komedię i Irydion. Prace nad Nie-Boską komedią Zygmunt Krasiński rozpoczął w 1833 roku, lecz dramat wyszedł drukiem anonimowo w 1835 roku w Paryżu. W pierwotnej wersji utwór nosił tytuł Mąż. Dramat składa się z czterech części: dwie pierwsze to dramat rodzinny, zaś trzecia i czwarta część określane są mianem dramatu społecznego. I to by było na tyle, jeśli wziąć pod uwagę zapiski w naszych zeszytach przedmiotowych. Potem zazwyczaj następowała analiza merytoryczna całego utworu. Mam rację? Tak przynajmniej było w moim przypadku.

Jak widać z powyższego, ta krótka biografia tak naprawdę niewiele mówi o kimś, kto uchodził za narodowego wieszcza. Zygmunt Krasiński miał przecież jakieś życie prywatne. Spotykał się z rozmaitymi ludźmi, którzy na jego karierę literacką mieli większy lub mniejszy wpływ. Miał żonę, dzieci, a więc był też mężem i ojcem, który kierował się jakimiś tylko sobie znanymi emocjami. Przecież gdzieś musiał się kształcić. Wiele też podróżował. Miał kochankę, z którą nie potrafił się rozstać, nawet po ślubie z Elizą (Elżbietą) z Branickich. Czy o tym wszystkim opowiedział nam polonista na lekcjach języka polskiego? Być może coś tam wspomniał, ale po latach uleciało nam to z głowy i dziś już niczego nie pamiętamy. Ale na szczęście mamy doskonałych biografów, którzy poprzez swoją drobiazgową pracę nad życiem wielu niezwykle ciekawych osób, żyjących w minionych epokach, oddają w ręce czytelników ich życiorysy, które pozwalają zapełnić luki w wiadomościach wyniesionych z ławy szkolnej.

Eliza z Branickich Krasińska (1820-1876)

Portret pochodzi z roku 1857
Autor portretu: Franz Xaver Winterhalter
(1805-1873)
Magdalena Jastrzębska w biografii dotyczącej rodziny Krasińskich skupia swoją uwagę przede wszystkim na tytułowej Marii Beatrix (1850-1884) – córce Zygmunta Krasińskiego. Lecz zanim do tego dochodzi, Autorka omawia drzewo genealogiczne rodziny, i co oczywiste, nie może tutaj pominąć osoby naszego narodowego wieszcza i jego niezwykle barwnego życia. Zygmunta Krasińskiego postrzegamy w tej biografii nie tylko jako wybitnego poetę, ale przede wszystkim jako człowieka. Widzimy w nim mężczyznę o artystycznej i wrażliwej duszy. Lecz z drugiej strony Zygmunt Krasiński jawi nam się jako mężczyzna z fanaberiami, nad którymi trudno mu zapanować.

Rodzina Krasińskich związana była z niezwykle pięknym miejscem. To wieś o nazwie Złoty Potok, obecnie położona w województwie śląskim, a niegdyś należąca do województwa częstochowskiego. Historia tego miejsca jest naprawdę bogata. Pierwsza wzmianka o wsi pochodzi z 1153 roku. Natomiast w roku 1298 niejaki Bartosz pochodzący z rodu Odrowążów ufundował drewniany kościół parafialny. Z kolei w połowie XV wieku w Złotym Potoku wybudowany został murowany gotycki kościół, który na przestrzeni wieków wiele razy przebudowywano, aż w końcu stał się budowlą zupełnie pozbawioną stylu. Od drugiej połowy XV wieku Złoty Potok należał do osób związanych z rodziną Potockich herbu Sztreniawa. W XVI wieku w Złotym Potoku wybudowano dwór, który w 1851 roku stał się własnością rodziny Krasińskich, a potem w roku 1881 majątek przeszedł w ręce Raczyńskich. Źródła historyczne podają, iż w 1881 roku na polecenie hrabiego Edwarda Raczyńskiego została założona tam pstrągarnia. Wówczas była to jedyna pstrągarnia w Europie i powstała według projektu Michała Girdwoynia. Za pstrągarnią oraz Stawem Zielonym znajduje się zabytkowy młyn wodny – Kołaczew, który powstał na początku XX wieku, lecz potem spłonął i został odbudowany w 1928 roku. Młyn ten mieści się na szlaku architektury drewnianej województwa śląskiego.

W dniu 11 września 1944 roku w lasach niedaleko Złotego Potoku rozegrała się bitwa pomiędzy Batalionem Partyzanckim „Skała” Krakowskiego Kedywu a niemalże dwutysięczną ekspedycją niemiecką. Batalion Partyzancki liczył około czterystu ludzi i zmierzał z Krakowa na odsiecz Powstaniu Warszawskiemu. W bitwie tej zginęło dwudziestu pięciu partyzantów oraz sześćdziesięciu ośmiu niemieckich żołnierzy. Bitwa zakończyła się odwrotem partyzantów w kierunku Miechowa. W latach 50. XX wieku na ścianie frontowej kościoła w Złotym Potoku została wmurowana tablica, która upamiętnia poległych partyzantów.

Jak podają źródła historyczne Zygmunt Krasiński mieszkał w Złotym Potoku od 29 lipca do września 1857 roku. Przybył tam wraz z żoną i dziećmi. Podczas spacerów po okolicznych lasach, nadał nazwy wielu ostańcom, jak również stawowi „Irydion” położonemu u stóp pałacu. Niestety, jego pobyt w tym pięknym miejscu przerwała śmierć najmłodszej córki Zygmunta Krasińskiego – Elżbiety. Obecnie w dworku mieści się muzeum.



Dwór Krasińskich w Złotym Potoku
fot. Jan Mehlich


W Złotym Potoku znajduje się również pałac Raczyńskich. Na jego miejscu od XVI wieku stał dwór, który najprawdopodobniej był dworem obronnym. Z początkiem XIX wieku dwór popadł w ruinę i nie nadawał się już do zamieszkania. W połowie XIX wieku majątek ten odkupił ojciec Zygmunta Krasińskiego – generał Wincenty Krasiński. To właśnie na jego polecenie w 1856 roku został tam wybudowany pałac w stylu klasycystycznym, natomiast sąsiadujący z nim dworek pochodzący z roku 1827 został przeznaczony dla Zygmunta, który – jak już wspomniałam – mieszkał tam latem 1857 roku. Dworek ten bardzo pokochała Maria Beatrix – główna bohaterka książki Magdaleny Jastrzębskiej. Po śmierci ojca, Maria odziedziczyła posiadłość i wyszła za mąż za hrabiego Edwarda Aleksandra Raczyńskiego. Na początku XX wieku rodzina Raczyńskich dokonała przebudowy pałacu, w ten sposób nadając mu dzisiejszy wygląd. Po roku 1945 w pałacu mieściła się szkoła, zaś majątek upaństwowiono.


Klasycystyczny pałac Raczyńskich w Złotym Potoku
fot. Marek Ślusarczyk 


Rodzina Zygmunta Krasińskiego związana była również z miejscowością o nazwie Opinogóra Górna, która położona jest w dzisiejszym województwie mazowieckim, niegdyś ciechanowskim. To tam znajduje się niewielki neogotycki pałac Krasińskich. Pałac został wybudowany w 1843 roku przez generała Wincentego Karsińskiego i był siedzibą ordynacji opinogórskiej. W podziemiach pobliskiego kościoła znajdują się groby członków rodziny Krasińskich, w tym także grób Zygmunta Krasińskiego.


Neogotycki pałac Krasińskich w Opinogórze Górnej
fot. Semu 


Opowiadając o biografii Marii Beatrix z Krasińskich Raczyńskiej, świadomie nie skupiam się na jej osobie, ponieważ nie chcę zdradzać zbyt wiele faktów z jej życia. Obawiam się, że wówczas nie bylibyście zainteresowani sięgnięciem po książkę, która naprawdę stanowi bogaty zapis wydarzeń z życia córki Zygmunta Krasińskiego. Jej dzieciństwo nie było łatwe. Choć była małą dziewczynką, to jednak musiało do niej docierać to, co dzieje się z jej ojcem. Kochanka, którą do pewnego czasu regularnie odwiedzał z pewnością była jej znana. Oczywiście żona Zygmunta, a matka Marii robiła co tylko było w jej mocy, aby pewne rzeczy nie docierały do dzieci. Ba! Ona ukrywała to nawet przed swoimi przyjaciółmi i dalszą rodziną, co można wyczytać z jej listów, które zachowały się do dnia dzisiejszego, a które zostały zacytowane przez Autorkę w niniejszej biografii.

Dorastając, Maria miała obok siebie nie tylko ukochane rodzeństwo, ale też piękną kuzynkę Różę, z którą z jednej strony łączyła ją przyjaźń, lecz z drugiej wytworzyła się pomiędzy nimi jakaś dziwna rywalizacja, szczególnie o mężczyzn. Życie rodzinne nie było dla Marii sielanką. Zarówno w domu rodzinnym, jak i w domu, który dzieliła z mężem, przeżywała swoje osobiste dramaty. Tych tragedii przewinęło się przez jej krótkie życie naprawdę sporo. Śmierć i piętno choroby towarzyszyły jej na co dzień. Zmarła bardzo młodo, bo w wieku trzydziestu czterech lat. Okoliczności jej śmierci nie są jednoznacznie stwierdzone. W pewnym okresie swojego życia zaczęto traktować ją nawet jako osobę niepoczytalną umysłowo. Kogoś na kształt dziwaka. Dlaczego? Ponieważ bardzo trudno było jej się dostosować do otoczenia i trendów panujących wokół. Miała swoje zdanie, z którym nie wszyscy się zgadzali. Twardo obstawała przy swoich racjach, więc była kimś w rodzaju „czarnej owcy” towarzystwa. Być może to właśnie swego rodzaju wykluczenie ze środowiska stało się powodem jej przedwczesnej śmierci.

Biografia Marii Beatrix z Krasińskich Raczyńskiej autorstwa Magdaleny Jastrzębskiej obfituje nie tylko w interesujący opis wydarzeń zachodzących w życiu córki Zygmunta Krasińskiego, ale jest też doskonałym albumem fotograficznym, w którym możemy zobaczyć przepiękne stare fotografie. Wśród ilustracji czytelnik znajdzie szereg portretów oraz zdjęć budowli związanych z rodem Krasińskich i Raczyńskich.

Jako ciekawostkę podam, że mąż Marii Beatrix był również ojcem Edwarda Bernarda Raczyńskiego (1891-1993), który w latach 1979-1986 pełnił urząd prezydenta RP na uchodźstwie. Był też członkiem Rady Trzech (1954-1972) oraz Ministrem Spraw Zagranicznych (1941-1943).

Biografia w niczym nie przypomina nudnych opisów historycznych. Jest napisana językiem dynamicznym, co sprawia, że czyta się ją z ogromnym zainteresowaniem. Przypuszczam, że o Pani na Złotym Potoku wielu z nas jak dotąd w ogóle nie słyszało. Choć interesuję się historią i przeczytałam już mnóstwo książek o tej tematyce, to jednak osoba Marii Beatrix była mi obca. Gdyby nie ta biografia, zapewne nadal nie wiedziałabym nic o kobiecie, która o mały włos nie została żoną króla Szwecji – Karola XV.

Magdalena Jastrzębska jest także autorką innych – mam nadzieję, że równie interesujących – biografii historycznych. Wymienię chociażby Historię pięknej kobiety. Opowieść o Teofilii z Morawskich Radziwiłłowej, Tajemnice księżnej Doroty Czartoryskiej czy Damę w jedwabnej sukni (o Helenie Sanguszkównie). Nie ukrywam, że chciałabym sięgnąć i po te książki, ponieważ na przykładzie Pani na Złotym Potoku widzę jak dokładnie Autorka przygląda się swoim bohaterkom i jak barwnym językiem o nich opowiada. 








piątek, 27 grudnia 2013

Karol Bunsch – „Dzikowy skarb” #1











Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Kraków 1960
Tom: 1 & 2
Seria: Powieści Piastowskie



Karol Bunsch (1898-1987) to autor odkryty przeze mnie stosunkowo niedawno. Żałuję, że z jego historyczną prozą spotkałam się tak późno. Prawdę powiedziawszy wciąż odkrywam doskonałych – w moim odczuciu – pisarzy klasycznych, po których książki chcę sięgać kosztem nowości, które niestety coraz rzadziej wzbudzają moje zainteresowanie. Oczywiście sprawa ta nie dotyczy prozy historycznej. W tym przypadku nic się nie zmieniło i nadal z niecierpliwością wypatruję nowych książek moich ulubionych autorów zarówno tych pochodzących z rodzimego podwórka, jak i obcego. Karol Bunsch zasłynął przede wszystkim swoim niezapomnianym cyklem o dynastii Piastów. Rozpoczął go dwutomową opowieścią o państwie Mieszka I zatytułowaną Dzikowy skarb. Z tej serii przeczytałam już piąty tom pod tytułem Bezkrólewie, o którym mogliście i nadal możecie poczytać na blogu. Bezkrólewie było swego rodzaju testem całego cyklu. Chociaż niektórzy twierdzą, że jest to najsłabsze ogniwo rzeczonego cyklu, to na mnie ten tom wywarł naprawdę spore wrażenie i zachęcił do sięgnięcia po kolejne części.

W czasie, gdy na południu Polski istniało państwo Wiślan*, czyli gdzieś pomiędzy VI a IX wiekiem, w północno-zachodniej części kraju zaczęły tworzyć się związki wczesnofeudalnego państwa Polan**. Bezpośrednią kontynuacją państwa Polan było państwo Mieszka I, który wywodził się z dynastii Piastów, a ta z kolei pochodziła od plemienia Polan. Zgodnie z tradycją dworską dotyczącą pierwszych z rodu Piastów, a utrwaloną na początku XII wieku przez kronikarza zwanego Gallem Anonimem, Mieszko I był już czwartym władcą państwa Polan. Przed nim na tych terenach władali tacy jego przodkowie, jak: Ziemowit (Siemowit), Leszek (Lestek/Lestko) oraz ojciec Mieszka – Ziemomysł (Siemomysł). Ponieważ Gall Anonim bardzo wyraźnie oddziela legendę od prawdy, nie ma powodu nie wierzyć jego przekazom, gdyż kolejne jego zapiski odnoszące się do innych spraw są niezwykle rzetelne. Echa obalenia dawniejszego jeszcze władcy Polan słychać w legendzie o złym władcy Popielu oraz jego szlachetnym oraczu – Piaście, którego syn Ziemowit miał zająć miejsce Popiela. W związku z tym państwo Polan swymi początkami sięgałoby jeszcze IX wieku.

Siemowit 
najprawdopodbniej I książę Polan
z dynastii Piastów
Bardzo często w literaturze historycznej możemy spotkać się z określaniem Mieszka I „budowniczym państwa polskiego”. Szereg kwestii wskazuje bardzo wyraźnie na fakt, iż dopiero geniusz księcia połączył ze sobą te elementy, które przy budowie trwałego politycznego organizmu okazały się być niezbędne. Badania archeologiczne wykazały, że wielkie grody należące do państwa Polan (Gniezno i Poznań) zostały wybudowane w połowie X wieku, co może oznaczać, iż powstały właśnie za czasów panowania Mieszka I. Księciu z dynastii Piastów przypisuje się szereg osiągnięć. Praktycznie cały okres jego panowania rozpoczęty najprawdopodobniej około 960 roku i trwający aż do śmierci księcia w roku 992, wypełnia walka o rozszerzenie terytorialnych podstaw państwa polskiego. Niemniej jednak, chyba najbardziej istotną kwestią działań Mieszka I był chrzest Polski. W szkole uczą nas, że chrześcijaństwo przyszło do nas z Czech za sprawą księżniczki Dobrawy z dynastii Przemyślidów. Otoż, okazuje się bowiem, że sprawa była znacznie bardziej skomplikowana, niż może nam się wydawać. A wszystko zaczęło się na dworze niemieckiego cesarza Ottona I…

Sposób, w jaki dokonano chrystianizacji Polski, dowodzi ogromnej przezorności i zręczności Mieszka I. Na dworze Ottona I przez długi czas dojrzewał plan dotyczący powołania do życia arcybiskupstwa w Magdeburgu, które w sferze kościelnej miałoby podjąć się realizacji ekspansji wschodniej cesarstwa. W roku 968 arcybiskupstwo faktycznie zostało utworzone i miało wytyczone granice od strony zachodniej, lecz było otwarte ku wschodowi. Jednakże Mieszko I był szybszy i w 965 roku ożenił się z Dobrawką – córką czeskiego księcia Bolesława I. Jak wiemy, rok później nastąpił historyczny chrzest Polski. W tamtym okresie Czechy nie miały jeszcze własnego biskupstwa, lecz należały do bawarskiej diecezji w Ratyzbonie, która wchodziła w skład kierowanej z odległej Nadrenii archidiecezji mogunckiej, której konkurentem na wschodzie miał stać się właśnie Magdeburg. Tak więc w tej sytuacji Mieszko I wygrał konflikt Kościoła niemieckiego i jednocześnie zapewnił chrystianizowanej Polsce status terytorium misyjnego, podległego bezpośrednio Rzymowi. Pierwszym misyjnym biskupem Polski był Jordan pochodzący najprawdopodobniej z kręgu kultury romańskiej. Może z Włoch? Albo Lotaryngii? Z kolei następcą Jordana był Niemiec – Unger. Biskupstwo misyjne miało charakter przejściowy i po pewnym czasie musiało przyjąć diecezjalną formę organizacyjną. Z całą pewnością Mieszko I pokonał rozmaite trudności, aby nie dopuścić do podporządkowania Polski pod względem kościelnym archidiecezji magdeburskiej, która nie cofała się nawet przed tworzeniem fałszywych podstaw prawnych.

Lestko
II książę Polan z dynastii Piastów
Pod względem militarnym Mieszko I również nie próżnował. Formalna przyjaźń z cesarzem Ottonem I stała się zarzewiem konfliktu z wschodnioniemieckimi feudałami. I tak w 963 roku najechał Polskę na czele pogańskich Redarów skłócony z cesarzem przedstawiciel niemieckiego świata feudalnego – Wichman. Zadał on klęskę Polakom w bitwie, w której życie stracił nieznany z imienia brat Mieszka I. Tak przynajmniej podają historycy. Inną wersję proponuje nam Karol Bunsch, który twierdzi, że owym bratem był niejaki Leszek. Być może jest to imię umowne, gdyż w rodzie Piastów pojawiało się ono dość często, zaś chcąc wspomnieć o tym wydarzeniu, Autor nie mógł przecież uznać brata Mieszka I jako kogoś anonimowego. Wiadome jednak jest, że cztery lata później ten sam Wichman poległ w walce z polskim księciem.

W roku 972 doszło do kolejnej bitwy. Tym razem było to starcie pomiędzy Polską a margrabią Marchii Wschodniej – Hodonem. Ten konflikt był chyba najbardziej znaczący dla Mieszka I. Któż z nas nie słyszał o słynnej bitwie pod Cedynią (Cedzyną)? To właśnie tam życie stracił inny brat Mieszka I – Ścibor (Czcibor).

A jak panowanie Mieszka I przedstawia Karol Bunsch? Myślę, że każdy pasjonat historii zostanie zwyczajnie porwany przez tę opowieść i nie będzie mógł się od niej oderwać. Akcja pierwszego tomu cyklu rozpoczyna się w 963 roku śmiercią Ziemomysła i sprowadzeniem przez Mieszka duchownego z Niemiec o imieniu Jordan. Dziwaczny z niego człowiek. Pości raz w tygodniu, coś tam szepcze pod nosem w niezrozumiałym języku, odprawia jakieś dziwne obrzędy, wyznaje jednego Boga, zamiast kilku. Coś z nim chyba nie tak. Dlaczego Mieszko tego nie widzi? Po co przywiózł go do Polski? Czyż on już do reszty oszalał? Tak myśleli o naszym księciu i jego towarzyszu im współcześni. Polska jako kraj pogański, gdzie wyznawano wiarę w wielu bogów, nie chciała żadnych zmian. Ludzie bronili się przed nimi i zupełnie ich nie rozumieli. Może w pewnym sensie nawet się ich bali, choć kochali swojego kniazia, ślubowali mu posłuszeństwo i poszliby za nim w ogień. Ale cóż zrobić, kiedy w grę wchodziły sprawy polityczne? Tamtą sytuację możemy śmiało porównać do uczestnictwa naszych żołnierzy w misjach stabilizacyjnych w Iraku, a potem w Afganistanie. Choć społeczeństwo było im przeciwne, to jednak nic nie mogło na to poradzić, bo przecież najważniejsze były i są kwestie polityczne.

Oprócz oczywistych wydarzeń z życia Mieszka I, Karol Bunsch wprowadza do powieści fikcyjne postacie i wydarzenia, które doskonale wplatają się ówczesną rzeczywistość. I tak oto spotykamy tytułowego Dzika, który niegdyś nosił imię Gniady. Jest to potężny mężczyzna, który niczego się nie boi. Jedynie brat Mieszka I – Ścibor jest w stanie go poskromić. Dzik to z jednej strony chłop potężny i budzący strach, lecz z drugiej mężczyzna o gołębim sercu, który podobnie jak inni potrafi kochać, tęsknić i nieść pomoc bez względu na wszystko, nawet kosztem własnego życia. Lecz w jego otoczeniu są też zdrajcy, którzy w najmniej spodziewanym momencie są zdolni wbić mu nóż w plecy.

Siemomysł 
III książę Polan z dynastii Piastów
ojciec Mieszka I
Na kartach pierwszego tomu cyklu o Piastach czytelnik spotyka również tajemniczego Zbrozłę, który jest osobistym doradcą Mieszka I. Podobnie jak Dzik, on także budzi w ludziach strach, lecz nie wynika on wcale z faktu, iż jest potężnym i nieustraszonym mężczyzną. W postawie Zbrozły jest coś, co ludzi przeraża, choć tak naprawdę nie czyni on nikomu zła, a wręcz przeciwnie – pomaga. To jego oczy są przerażające. Jest w nich, coś, co powoduje, że skóra cierpnie na karku. Kim zatem jest Zbrozło? Skąd przybył? Jaka jest jego przeszłość? Nawet Dobrawka czuje lęk, kiedy mija go na zamkowych korytarzach.

Jest też Tarło – syn polańskiego władyki. Jest Szmatka, który jedynie z konieczności podąża za Dzikiem i staje się jego pachołkiem. Tych postaci jest naprawdę dużo, a każda z nich ma do wykonania swoje zadanie. Mnie chyba najbardziej urzekła relacja pomiędzy Mieszkiem a Dobrawką. Choć od momentu zaręczyn do dnia ślubu minęło około dwóch lat, a Dobrawka była już raz mężatką, to jednak na polskiego księcia wyczekiwała w ogromnym napięciu. Być może małżeństwo z nim traktowała jako swego rodzaju misję. Chciała za wszelką cenę nawrócić pogańskiego księcia na wiarę chrześcijańską, a wybrała sobie do tego naprawdę wspaniały sposób. Robiła to przez miłość i modlitwę. Z tych dwóch rzeczy to chyba jednak miłość była tutaj najważniejsza. Mieszko odwzajemniał się jej jak tylko mógł. Zanim poślubił Dobrawkę w jego życiu panował swoisty chaos. Miał kilka żon, co przysługiwało mu jako poganinowi. Zapewne z tych związków urodziły się jakieś dzieci. Ale to Dobrawka sprowadziła go na dobrą drogę, dając mu upragnionego syna – Bolka. To z nią dzielił się sprawami politycznymi, a kiedy zaniemógł, Dobrawka doskonale radziła sobie z rządzeniem państwem. Tak przynajmniej widział to Karol Bunsch. Mnie takie przedstawienie książęcego małżeństwa bardzo się podoba. Może wynika to z faktu, że Mieszko I zawsze był mi bliskim władcą. Po prostu lubię tego pogańskiego księcia, który tak wiele zrobił dla kraju. Mieszko z powieści Karola Bunscha naprawdę budzi sympatię, choć czasami okrutnie karze swoich nieposłusznych poddanych, wydając rozkaz wydłubania im oczu. 

Sięgając po Dzikowy skarb sądziłam, że skoro rzecz dotyczy wczesnego średniowiecza i pogaństwa, to spotkam się z wiedźmami, czarownicami, rzucaniem klątw, wróżbami. Nic takiego nie ma tutaj miejsca, oprócz jednego epizodu, który tak naprawdę czarną magią i tak nie jest. Oczywiście trzeba też pamiętać, że powieść została napisana w zupełnie innych czasach, niż obecne, bo Karol Bunsch skończył ją w 1943 roku, zaś opublikował dwa lata później. Niegdyś nie o wszystkim można było pisać, nawet jeśli dotyczyło to zamierzchłej przeszłości. Generalnie pierwszy tom cyklu to opowieść niezwykle wciągająca, choć nie jest ona przeznaczona dla wszystkich, chociażby z powodu specyficznego języka, którego używa Autor. Zastosowane staropolskie słownictwo może niektórych czytelników meczyć i być dla nich niezrozumiałe. Z drugiej strony jednak, tego typu język nadaje wiarygodności opowiadanej historii. Pomimo „ciężkiego” słownictwa książkę czyta się bardzo szybko. Powieść nie jest też wolna od klimatu charakterystycznego dla walecznych Wikingów. 


Zaprowadzenie chrześcijaństwa na ziemiach polskich
Przy chrzcielnicy najprawdopodobniej klęczy Ścibor - młodszy brat Mieszka I
Autor obrazu: Jan Matejko (1838-1893)


Czy w tej opowieści widać prymitywizm średniowiecza, który jest mu tak powszechnie przypisywany? Raczej nie. Bohaterowie są cywilizowani na tyle, na ile pozwala na to epoka. Wykazują się inteligencją i rozsądkiem. Dzisiaj na hasło „średniowiecze” reagujemy przeważnie ironicznym uśmieszkiem i utożsamiamy je z zacofaniem, które zarzucamy też tym, którzy się z nami w czymś nie zgadzają. Szczególnie jeśli chodzi o kwestie wiary. Myślę, że jest to kolejny stereotyp, który na przestrzeni wieków ludzie doskonale sobie wypracowali. Badacze epoki czy pisarze tworzący powieści historyczne już tak do tego nie podchodzą, o czym będziecie mogli przeczytać na moim blogu całkiem niedługo.

Jak widać Dzikowy skarb został wydany w dwóch tomach. Wśród pozostałych pozycji tego cyklu jest jeszcze kilka części, które podzielono na dwa tomy, jak na przykład część drugą pod tytułem Ojciec i syn, o której opowiem już niebawem, bo jestem w trakcie jej czytania. Moim zdaniem Karol Bunsch bez wątpienia był Wielkim Pisarzem. Szkoda tylko, że po latach został zapomniany i chyba trochę niedoceniony. Chciałabym to zmienić. Tak więc spodziewajcie się na moim blogu więcej książek Karola Bunscha i jemu podobnych autorów.







* Wiślanie – plemię zachodniosłowiańskie, wywodzące się z grupy plemion lechickich, które we wczesnym średniowieczu zamieszkiwało tereny położone w dorzeczu górnej Wisły.
** Polanie – plemię słowiańskie, zamieszkujące tereny Pojezierza Wielkopolskiego. 





poniedziałek, 23 grudnia 2013

W czas Bożego Narodzenia...







Drodzy Czytelnicy bloga 
W Krainie Czytania i Historii!


Czas Bożego Narodzenia to okres niezwykły, na który każdego roku czekamy z wielką niecierpliwością, niezależnie od tego, ile mamy lat. Gdzieś w podświadomości kołacze nam się myśl, że w tych szczególnych dniach spełnią się nasze marzenia, odmieni się nasze życie, a szczęście wreszcie zapuka do naszych drzwi.

Boże Narodzenie to także wspomnienia z lat beztroskiego dzieciństwa. To zapach choinki przyozdobionej wielobarwnymi bombkami i łańcuchami. Boże Narodzenie to również zapach potraw i ciast, które co roku pojawiają się na naszych stołach, jak również czas, w którym możemy spotkać się z tymi, z którymi na co dzień nie mamy kontaktu z tych, czy innych powodów. To czas powrotu do rodzinnego domu, jak śpiewa od lat Chris Rea w piosence pod tytułem "Driving Home For Christmas". 

Niech zatem spełnią się Wasze marzenia, te ważne, o których mówicie otwarcie, i te ukryte gdzieś na dnie Waszych serc. Niech te Święta będą dla Was niezapomniane i pełne miłości. Spędźcie je, Kochani, w rodzinnej i ciepłej atmosferze. Wyciągnijcie rękę do tych, z którymi może coś Was poróżniło. Nie warto bowiem pielęgnować w sobie urazy, bo ona przeważnie niszczy tych, którzy ją żywią.

Nie tylko w te Święta, ale i zawsze bądźmy radośni, przyjaźnie nastawieni do świata i ludzi, których spotykamy na swojej drodze. Nie bądźmy jak Ebenezer Scrooge – skąpiec z Opowieści Wigilijnej Charlesa Dickensa. Rozejrzyjmy się dookoła i dostrzeżmy też tych, którzy być może potrzebują naszej pomocy, ale wstydzą się o nią prosić, bo nie pozwala im na to zwykła ludzka duma.

Oby nikt z Was nie był w te Święta samotny. Nie pozwólmy też, aby ludzie żyjący obok nas spędzali to Boże Narodzenie jedynie w towarzystwie telewizora czy komputera. 

A zatem Zdrowych, Radosnych i Rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia!

***

Merry Christmas and all the best to the readers of In the Land of Reading & History!


 Kraina Czytania vel Agnes A. Rose 





WILIA

Białe ściany. Wapnem bielone.
Bije radość z świętych obrazków.
Wzory srebrniuteńkich koronek
szron na oknach ślicznie wygłaskał.
Bzy w okiściach. Listki paproci.
W izbie ciepło. Miło. Przytulnie.
Drwa trzaskają ogniem z komina.
Pies pod ławą z kotem się czuli.
Śnieg na dworze. Luty mróz. Zima.
Wniósł ją ojciec z siana brzemiączkiem.
Zapachniało siano łąkami.
Biały obrus pachnie krochmalem.
Biel opłatków jaśnieje na nim
w złotych paskach, w siwych, rumianych.
Cieszą się z nich aniołków buzie.
W rondlu postny zaskwierczał olej
- matka postne racuchy smaży.
Obok huczy garnków półkole,
pryska smakiem grzybów i warzyw.
Kłęby pary okap połyka.
Przy choince jazgot dzieciarni.
Starsza siostra wiesza łakocie.
Tu srebełko; tam lichtarz wprawi;
ówdzie piernik, strojony w złocień.
Zdobi całą w łańcuch kolorów.
Tak się staje śliczność. Odmiana.
W głos pulsuje rade powietrze.
Weseleją święci na ścianach.
Ściany białe i coraz bielsze.
Biały obrus. Opłatki białe.
Mroźny zachwyt okna oniemił.
Szron zaklęty w blaszki świetliste
różowieje, skrzy się i mieni
w bzów okiściach, w paproci listkach.
Na choince potop śliczności.
Ojciec twarz swą w dobroć wygłaskał.
Już opłatki matka rozwija.
Buzie dzieciąt - aniołki w blaskach.
Pierwsza gwiazda zabłysła. Wilia.
W imię Ojca i Syna!... Wilia!..


                                                                                 Stanisław Młodożeniec (1895-1959)






niedziela, 22 grudnia 2013

O tradycjach wigilijnych słów kilka






Powszechnie przyjęło się, że Boże Narodzenie to święta, na które każdy z nas czeka z utęsknieniem, bez względu na to czy wierzy w ich chrześcijańskie przesłanie, czy ma na ich temat swoją własną teorię. Uczucie to bierze się w główniej mierze z rodzinnego charakteru tychże świąt. To właśnie wtedy przy wigilijnym stole spotykamy się z rodziną, a wszelkie wzajemne niesnaski idą w niepamięć. Niemniej jednak, tradycja Bożego Narodzenia sięga znacznie dalej niż moglibyśmy przypuszczać, bo aż do IV wieku naszej ery. Trzeba wiedzieć, że dokładna data przyjścia na świat Chrystusa nie jest znana. Po raz pierwszy wzmianka o tych chrześcijańskich świętach znalazła się w kalendarzu z 354 roku. W wykazie świąt Kościoła katolickiego zapisano, iż Chrystus urodził się w Betlejem Judzkim na osiem dni przed tak zwanymi „kalendami styczniowymi”. 

Z ludzkiego punktu widzenia chyba najważniejszym dniem świąt Bożego Narodzenia jest Wigilia. Nazwa ta pochodzi od łacińskiego słowa „vigiliare”, co oznacza „czuwanie”. To właśnie w wieczór wigilijny czujemy swego rodzaju magię, której tak naprawdę nie da się zdefiniować. Tę swoistą magię trzeba poczuć, bo ona jest w nas samych, a to, co nas otacza, to tylko dodatek. Niemniej jednak, bożonarodzeniowa tradycja łączy w sobie zwyczaje chrześcijańskie oraz pogańskie, które wywodzą się z rozmaitych kultur i wyznań. Proces kształtowania się tradycji bożonarodzeniowej na przestrzeni dziejów jest niezwykle złożony. Szereg jej elementów wywodzi się wprost z obrzędów i wierzeń pogańskich, lecz Kościół katolicki nadaje im nowy sens i wypełnia własną treścią.

W wierzeniach ludowych noc wigilijna to taka noc, kiedy po świecie błąkają się duchy. Tym samym jest to czas dziwów oraz mocy nadprzyrodzonych, którym rządzi niezrozumiały dla żywego człowieka świat zmarłych. Według wierzeń, w noc wigilijną może wydarzyć się praktycznie wszystko; nie ma rzeczy niemożliwych. Zwierzęta mogą rozmawiać ludzkim głosem, natomiast zatopione w zamarłych jeziorach dzwony jęczą głucho. Z kolei woda znajdująca się w rzekach i źródłach jest w stanie na chwilę przemienić się w miód i wino, a nawet w płynne złoto. Ciężki los czeka tego, kto próbowałby zerwać zasłonę z tajemnic nocy wigilijnej. W ludowej tradycji zachowało się całe mnóstwo podań o śmiałkach, którzy zostali pochłonięci przez źródła, pragnąc zaczerpnąć z ich wód wina. Legendy te dotyczą także gospodarzy, którzy od swoich wołów mieli rzekomo usłyszeć przepowiednię dotyczącą dnia swojej śmierci, ponieważ odważyli się podsłuchiwać rozmowę swoich zwierząt…

Geneza wieczerzy wigilijnej sięga jeszcze czasów prasłowiańskich. Dawni Słowianie zamiast wieczerzy wigilijnej odprawiali zaduszną stypę. Jeszcze do niedawna na wsiach wierzono, iż w dzień Wigilii na ziemi zjawiają się duchy zmarłych, które przybierają postać zwierząt – głównie wilków – bądź wędrowców odwiedzających domy, w których mieszkali za życia. Nie tak dawno, bo w XIX wieku wierzono, iż w czasie wigilijnej wieczerzy można dostrzec osobę, która zmarła w kończącym się roku. Wystarczy jedynie wyjść do sieni i przyłożyć oko do dziurki od klucza, aby móc ujrzeć ją siedzącą na pozostawionym tradycyjnie pustym miejscu przy stole. To właśnie dla przybysza z zaświatów zostawiano wówczas wolne miejsce przy stole. Obecnie puste miejsce symbolizuje przybycie niespodziewanego gościa.

Łamanie się opłatkiem w domu chłopskim 
Wigilii przypisywano również znaczenie symboliczne, a nawet czarodziejskie. Symboliczny był sposób zachowania się przy stole. Ponadto do szeregu drobnych zdarzeń, jakie miały miejsce w ciągu całego dnia przywiązywano wielką wagę, gdyż każde z nich mogło zadecydować o pomyślności w nowym roku. Z kolei nieposzanowanie świętego wieczoru mogło przywołać wszelkie nieszczęścia. Na przestrzeni wieków ludowe zwyczaje oraz religijne obrzędy pochodzące z rozmaitych wyznań, kultur i narodowości splatały się ze sobą wzajemnie i przyjmowały przedziwne formy. Pogańskie i antyczne obyczaje połączyły się ze zwyczajami chrześcijańskimi, natomiast każdy naród wzbogacił je swoistymi cechami własnej kultury oraz nadał im własną treść.

Niektóre z prastarych obyczajów zachowały się w Polsce do dnia dzisiejszego, choć już nie w takiej formie, jak miało to miejsce kiedyś. Dawno temu to gospodarz rozpoczynał dzień wigilijny wyprawą do lasu w poszukiwaniu zielonych gałęzi bądź drzewka. Las traktowany był jako „tamten świat” zaś w tajemnicy wyniesiona z niego choinka, miała zapewnić owemu „złodziejowi” powodzenie i szczęście. Od wieków zielone gałęzie były symbolem życia, płodności oraz radości. Zanim zaczęto ozdabiać domy choinkami, wiejskie izby ozdabiano tak zwanymi „podłaźnikami”, czyli gałęziami świerku, sosny lub jodły, na których znajdowały się orzechy, jabłka i wielobarwne wstążki. Podłaźnik wieszano tuż pod sufitem nad stołem wigilijnym, nad okiennymi futrynami czy nad drzwiami. Zgodnie z wierzeniem, miał on przynieść mieszkańcom domu dobrobyt, szczęście, zdrowie i urodzaj, a także ochraniać przed złem i urokami.

Najbardziej znane tradycje wigilijne

  • Do wieczerzy zasiadała parzysta liczba osób, gdyż nieparzysta miała wróżyć rychłą śmierć jednego z biesiadników.
  • Wieczerza wigilijna rozpoczynała się wspólną modlitwą i do samego końca posiadała poważny i uroczysty charakter; nikt oprócz gospodyni nie mógł wstać od stołu, ponieważ wróżyło to nieszczęście lub nawet śmierć; nie wolno było także rozmawiać, aby tym samym ustrzec się od kłótni w nadchodzącym roku.
  • Liczba postnych potraw była nieparzysta; na chłopskich stołach znajdowało się od pięciu do siedmiu potraw, na szlacheckich stało dziewięć, natomiast u arystokracji potraw tych było jedenaście bądź trzynaście; nieparzysta liczba dań miała zapewnić urodzaj w nadchodzącym roku.
  • Należało skosztować wszystkich wigilijnych potraw, aby w ten sposób ustrzec się od głodu w nowym roku.
  • Stół należało nakryć śnieżnobiałym obrusem, gdyż to właśnie biel w chrześcijańskiej symbolice wyraża radość oraz jest symbolem prawdy, doskonałości i czystości; pod obrusem musiało zostać położone siano lub słoma, będące symbolem narodzin Chrystusa w stajence.
  • Szereg wierzeń i obrzędów wigilijnych związanych jest ze zdrowiem, tak więc uważano, iż ten, kto w Wigilię kichnie, będzie zdrowy przez cały następny rok; wiele potraw przygotowywano z rzepy z uwagi na to, iż uchroni to przed bólem zębów; jabłka spożywane podczas wigilijnej wieczerzy miały nie dopuścić do bólu gardła, zaś orzechy – podobnie jak rzepa – miały zapobiegać bólowi zębów.
  • W Wigilię robiono wszystko, aby niczego nie pożyczać, ponieważ uważano, że każdy, kto tego dnia wydaje coś ze swojego domu, nigdy niczego się nie dorobi.
  • Przy wieczerzy wigilijnej należało mieć przy sobie pieniądze, ponieważ mawiano, iż osoba, która o nich nie zapomniała, będzie je posiadać przez cały kolejny rok; podczas porannej toalety ludzie wkładali do wody kilka srebrnych – czasami złotych – monet, których dotykano, wierząc, że będzie się silnym niczym kruszec, z którego monety są zrobione.  
  • Cały wigilijny dzień spędzano w spokoju i w radosnej atmosferze, ponieważ taki nastrój zapewniał szczęście i wszelką pomyślność w nadchodzącym roku.
  • Ważne było, aby w wigilijny poranek do domu jako pierwszy wszedł mężczyzna, a nie kobieta, ponieważ to przyjście mężczyzny zwiastowało przez kolejny rok zdrowie, zaś niepożądana kobieta przynosiła ze sobą choroby. 
 
Julian Ursyn Niemcewicz tak wspominał Boże Narodzenie w swoim rodzinnym domu: „Niecierpliwie czekano pierwszej gwiazdy, gdy ta jaśniała, zbierali się goście i dzieci (…) rodzice wychodzili z opłatkiem, a każdy z obecnych, biorąc opłatek obchodził wszystkich zebranych, a nawet służących, i łamiąc go powtarzał: bodaj byśmy na przyszły rok łamali go ze sobą.” Bardzo podobnie rozpoczynały się „Gody” w Lipcach, czyli chłopskie Boże Narodzenie w drugiej połowie XIX wieku, co Władysław Reymont opisał takimi oto słowami: „Boryna się przeżegnał, podzielił opłatek, pojedni go ze czcią, kieby ten chleb pański (…)”.

Dawniej opłatkom wigilijnym przypisywano wiele rozmaitych, niezwykłych oraz dobroczynnych właściwości. Już sama ich obecność w domu miała zapewnić dostatek, Boże błogosławieństwo i spokój, a także ochraniać dom przed niszczącą siłą ognia, piorunem, czy też innymi nieszczęściami. Wierzono, iż każdy, kto łamie się opłatkiem nie zazna głodu w całym następnym roku. Co więcej, będzie mógł dzielić się chlebem z innymi ludźmi. Wierzono również, że jeśli ktoś zabłąkany w lesie przypomni sobie z kim opłatek ten łamał, to bardzo szybko odnajdzie drogę i bezpiecznie do domu powróci. Z kolei okruch opłatka wrzucony do studni miał oczyszczać wodę, natomiast pijącym ją ludziom i zwierzętom zapewnić zdrowie oraz siłę.

Do wigilijnej wieczerzy zasiadano w momencie, gdy na niebie pojawiła się pierwsza gwiazda, co miało przypominać Gwiazdę betlejemską, której blask prowadził pasterzy do Betlejem. Podobnie rzecz miała się z wręczaniem prezentów. Tutaj również obowiązywało ukazanie się na niebie pierwszej gwiazdki. Ten wigilijny zwyczaj dotyczący obdarowywania się prezentami wywodzi się z rzymskich Saturnaliów, czyli dorocznego święta ku czci boga rolnictwa – Saturna. Uroczystość ta obchodzona była w starożytnym Rzymie od 17 do 23 grudnia. Potem zwyczaj ten zaczęto wiązać z podarkami składanymi małemu Jezusowi przez Trzech Mędrców ze Wschodu. Prezenty gwiazdkowe były różne. Dzieciom na ogół dawano zabawki. W zamożnych domach, oprócz cennych przedmiotów, młodzieży kładziono na stole również pięknie napisane karteczki z dowcipnymi wierszami, które zazwyczaj zawierały aluzje do małżeństwa.


Wigilia na Syberii
Autor: Jacek Malczewski (1854-1929) 

Niegdyś do najpopularniejszych potraw wigilijnych należały: karp na szaro, zupa migdałowa, groch z kapustą, szczupak z szafranem, kluski z makiem i miodem, kompot z suszonych owoców oraz tradycyjna kutia składająca się z kaszy pszennej, miodu i maku. Oczywiście dominowała tutaj symbolika i wszystkim wigilijnym daniom przypisywano jakiś symbol. Tak więc chleb ucieleśniał dobrobyt oraz początek nowego życia, wypieki z mąki dawały pomyślność w zbliżającym się nowym roku, ryba przypominała o chrzcie, zmartwychwstaniu, odradzaniu życia, a także nieśmiertelności, natomiast groch chronił przed chorobami, a mak był oznaką płodności. Był taki czas, kiedy nie tylko każdy region Polski, ale niemalże każda wieś mogła pochwalić się swoimi lokalnymi, regionalnymi potrawami wigilijnymi. Wspomniany już Władysław Reymont na temat dań wigilijnych pisze w Chłopach tak: „Najpierw był buraczany kwas, gotowany na grzybach z ziemniakami całymi, a potem przyszły śledzie w mące obtaczane i smażone na oleju konopnym, potem zaś pszenne kluski z makiem, a na ostatek podała Jagusia przysmak prawdziwy, bo racuszki z gryczanej mąki z miodem zatarte i w makowym oleju uprażone, a przegryzali to wszystko prostym chlebem, bo placka ni strucli, że z mlekiem i masłem były, nie godziło się jeść tego dnia (…)”.

Ludność wiejska w dniu Wigilii starała się zachowywać ścisły post. Wigilijne uczty w staropolskich dworach charakteryzowały się ogromną różnorodnością. Po zakończeniu kolacji na choince zapalano świeczki i wtedy zaczynano śpiewać kolędy, a także oglądano otrzymane prezenty. Potem, aż do pasterki, grano w kości i karty, lecz nie na pieniądze, a na orzechy. Działo się tak dlatego, że zwyczajowe prawo zabraniało gry na pieniądze, natomiast grać musiano, bo tego rodzaju zabawa w wieczór wigilijny miała przynosić szczęście.

Istniało też szereg rozmaitych wróżb wigilijnych, szczególnie tych dotyczących zamążpójścia oraz ożenku. Tak więc po wieczerzy młode panny i kawalerowie ciągnęli źdźbła słomy ukryte pod obrusem. Zielone źdźbło oznaczało ślub, zaś zwiędłe przepowiadało oczekiwanie, natomiast żółte zwiastowało staropanieństwo bądź pozostanie w stanie kawalerskim. Dziewczęta wychodziły też przed dom i głośno wołały. Odpowiadało im echo, a z której strony świata odpowiedziało, z tej miał przyjść do nich potencjalny mąż.

W Polsce wigilijna kolacja posiada znaczenie bardzo szczególne. Historia naszego kraju pokazała, iż na mocy wyroków, czy też różnego rodzaju ukazów, zaborcy i okupanci wysyłali Polaków na Sybir, do obozów koncentracyjnych czy po prostu na emigrację. Niemniej jednak, bez względu na to, gdzie los ich rzucił, wygnani Polacy spotykali się w noc wigilijną, aby w ten sposób móc okazać sobie wzajemną bliskość oraz przełamać się opłatkiem. 






sobota, 21 grudnia 2013

Lucy Maud Montgomery – „Dolina Tęczy”












Wydawnictwo: NASZA KSIĘGARNIA
Warszawa 1985
Tytuł oryginału: Rainbow Valley
Przekład: Janina Zawisza-Krasucka
Ilustracje: Bogdan Zieleniec



Chyba każdy z nas pamięta jeszcze z lat dzieciństwa, iż miał takie swoje ulubione i magiczne miejsce, w którym uwielbiał spędzać czas wraz z przyjaciółmi. Ukrywał tam swoje skarby, a miejsce to znało wszystkie tajemnice, o których czasami aż strach było powiedzieć rodzicom. Pamiętam, że w moim przypadku był to ogród dziadków, w którym rosła spróchniała już osika z liśćmi zwisającymi prawie do samej ziemi. Mój dziadek zwykł opowiadać, iż w tej właśnie spróchniałej osice mieszka Baba Jaga, która tylko czeka, aby dzieci się do niej zbliżyły. Do dziś pamiętam te emocje, które towarzyszyły mnie i moim przyjaciołom z dzieciństwa, kiedy z mocno bijącym sercem podchodziliśmy do rzeczonego drzewa, aby na własne oczy sprawdzić, czy istotnie mieszka w nim Baba Jaga. Kiedy już odkryliśmy, że opowieść mojego dziadka, to tylko zwykła bajka, postanowiliśmy spędzać w tamtym miejscu czas, racząc się wzajemnie szeregiem prawdziwych lub wymyślonych historii. Latem osika dawała nam tak potrzebne schronienie przed słońcem, zaś zimą przysypana śniegiem, sprawiała wrażenie, jakby faktycznie ktoś w niej mieszkał.

Nasi mali bohaterowie ze Złotego Brzegu również mają takie swoje magiczne miejsce, w którym wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Tym miejscem jest oczywiście tytułowa Dolina Tęczy, do której co dzień podążają nie tylko mali mieszkańcy Złotego Brzegu, ale też dzieci miejscowego pastora. To właśnie Dolina Tęczy jest świadkiem ich zwierzeń, plotek przynoszonych przez dwunastoletnią Mary Vance, a także smutnych pożegnań przed rozstaniem na długi czas. Dolina Tęczy to również miejsce, w którym dla niektórych życie rozpoczyna się na nowo. Ukryte w niej magiczne źródło jest tym, co daje moc ku dążeniu do tego, co dobre i piękne.

Dolina Tęczy wydana po raz pierwszy w 1919 roku to siódma część opisująca losy Anne Shirley, choć została opublikowana jako piąta z kolei. Podobnie jak w Ani ze Złotego Brzegu, tutaj również czytelnik spotyka sześcioro dzieci naszej rudowłosej bohaterki. Niemniej jednak ta część skupia się bardziej na życiu potomków państwa Blythe, a także ich sąsiedzie – pastorze o nazwisku John Meredith, jak również wzajemnych relacjach pomiędzy pociechami państwa Blythe a dziećmi nowego pastora. Książka została dedykowana takim żołnierzom, jak Goldwin Lapp, Robert Brookes oraz Morley Shier. Ta niezwykła dedykacja odnosi się do lat pierwszej wojny światowej, która stanowi główny wątek kolejnej i zarazem ostatniej części serii dotyczącej Anne Shirley. Oczywiście Rilla ze Złotego Brzegu to tylko teoretycznie ostatni tom cyklu, ponieważ jak wiemy powstały jeszcze trzy inne książki: Ania z Wyspy Księcia Edwarda/Spełnione marzenia, Opowieści z Avonlea oraz Pożegnanie z Avonlea.

Pierwsza wojna światowa była dla Lucy Maud Montgomery niezwykle bolesna. W tamtym czasie mieszkała w Leaskdale (Ontario) jako żona prezbiteriańskiego pastora, a to oznaczało, iż do jej obowiązków należało wspieranie parafian. Dwudziestu jeden młodych mężczyzn pochodzących z parafii jej męża wyruszyło wówczas na wojnę, zaś sześciu z nich nigdy nie wróciło do swoich domów, tracąc życie na polu walki. Wspomniana powyżej dedykacja dotyczy trzech dzielnych żołnierzy z Leaskdale, którzy złożyli największą ofiarę, czyli oddali własne życie. Każdego dnia Montgomery czytała doniesienia z wojny. W swoim dzienniku zapisała setki stron, dokumentując w ten sposób tamte wydarzenia. W dniu 5 sierpnia 1914 roku napisała: „Anglia wypowiedziała wojnę Niemcom! Dobry Boże, nie mogę w to uwierzyć! To musi być jakiś straszny sen! Coś jak chmura gradowa!Nie wierzyła, że wojna zakończy się szybko, i jak wielu jej współczesnych, widziała ją jako walkę na śmierć i życie pomiędzy Dobrem a Złem. Kiedy w 1918 roku nadeszła telefoniczna wiadomość, iż Niemcy zgodzili się zawrzeć pokój na warunkach prezydenta Wilsona, wówczas Montgomery napisała w swoim pamiętniku wielkimi literami: „NIEDZIELA, 6 PAŹDZIERNIKA, 1918. Ta wiadomość powinna zostać napisana wielkimi literami. Złotymi literami.” W swoim pamiętniku Lucy Maud Montgomery nakreśliła także grozę i napięcie związane z Flandrią, bitwą pod Verdun (Francja), Vimą (Francja), Passchendaele (Belgia), nad Marną (Niemcy), a także odnośnie zatonięcia statku pasażerskiego Lusitania oraz wybuchu w porcie Halifax (Kanada; prowincja Nowa Szkocja).

wydanie, które czytałam

Wyd. Nasza Księgarnia
Warszawa 1993
tłum. Janina Zawisza-Krasucka
il. Bogdan Zieleniec 
Akcja Doliny Tęczy rozpoczyna się w momencie, gdy państwo Blythe są już małżeństwem od piętnastu lat i właśnie wrócili ze swojej podróży po Europie. Do Anne dociera informacja o nowym pastorze, który przybył do Glen St. Mary. John Meredith jest wdowcem i ma na wychowaniu czworo dzieci: Geralda, na którego wszyscy mówią po prostu „Jerry”, Faith (z pol. Flora), Unę oraz Thomasa Carlyle zwanego „Carl” (z pol. Karolek). Od śmierci matki, dzieci nie są wychowywane w sposób, jaki przystoi pociechom kogoś, kto pełni funkcję pastora. Owszem, wielebnemu pomaga przygłucha krewna o imieniu Marta, lecz nie jest to osoba, której można zaufać w kwestii wychowywania dzieci. Kobieta nie jest już młoda, a do tego jeszcze zgorzkniała, więc wzorem do naśladowania raczej być nie może. Powszechnie dzieci uważane są jako „dzikie” i psotne, co negatywnie odbija się nie tylko na opinii samych winowajców, ale przede wszystkim na ich ojcu. Ulubionym zajęciem potomków pastora jest spędzanie czasu na cmentarzu metodystów, gdzie upodobały sobie szczególnie jeden grób, na którym bawią się i prowadzą swoje dysputy. Oczywiście one bardzo pragną zachowywać się poprawnie i czynią w tej kwestii spore wysiłki, jednak przeważnie tylko na wysiłkach się kończy. Wygląda na to, że los sprzysiągł się przeciwko nim i dopuszcza w ich codziennym życiu sytuacje, które doprowadzają do tego, że dzieci stają się mistrzami w popełnianiu rozmaitych gaf. Jedynie młodzi Blythe’owie akceptują je takimi, jakie są one naprawdę.

Życie codzienne mieszkańców Glen St. Mary nie różni się od tego, jakie Lucy Maud Montgomery przedstawiła w poprzedniej części cyklu. Plotki jak były, tak są nadal, a wszelkiego rodzaju niedopowiedzenia krzywdzą tych, którzy są tak naprawdę niewinni. Jeżeli ktoś myśli, że w Dolinie Tęczy odnajdzie znów naszą niesforną Anne Shirley, to musi liczyć się z rozczarowaniem, ponieważ Autorka nie poświęca zbyt dużo miejsca pani doktorowej Blythe. Anne i dorośli członkowie jej rodziny są tutaj jedynie tłem. Praktycznie cała fabuła poświęcona jest dzieciom, choć niektóre z nich nie wysuwają się na czoło, jak na przykład Shirley czy najmłodsza Rilla. Powiedziałabym, że ta część poświęcona jest znacznie bardziej dzieciom z plebani oraz Mary Vance, aniżeli młodym mieszkańcom Złotego Brzegu. Przypuszczam, że stało się tak dlatego, iż seria ta skierowana jest do młodego czytelnika, i jeśli Autorka pisałaby ją, kładąc nacisk na dorosłych bohaterów, to wówczas niektóre tomy zmieniłyby swojego adresata. Natomiast w tej sytuacji ponownie wracamy do lat dzieciństwa, dzięki czemu jesteśmy w stanie porównać małą Anne Shirley z jej dziećmi i stwierdzić, ile tak naprawdę cech odziedziczyły dzieciaki po swojej wyjątkowej mamie.

Czy ta część mi się podobała? Owszem. Podobała mi się na tyle, na ile jest w stanie zachwycić mnie klasyczna literatury młodzieżowa. Niestety, w moim przypadku nie odżyły wspomnienia z dzieciństwa i wieku dorastania, ponieważ Dolinę Tęczy czytałam po raz pierwszy. W związku z tym, podeszłam do tego tomu na chłodno, bez emocji. Wiem, że ci czytelnicy, którzy mają za sobą lekturę przygód Anne Shirley, spojrzą na ten cykl pod zupełnie innym kątem. Oczywiście mam tutaj na myśli te osoby, które czytały całą serię jeszcze w dzieciństwie. Na pewno nie należy zapominać o tych wyjątkowych książkach. Nie zapominają o nich wydawcy, robiąc kolejne wznowienia. Wynika więc z tego, iż jest to seria, która trafi do każdego pokolenia pomimo upływu lat i zapewne wieków. Nie od dziś wiadomo, że są na świecie książki nieśmiertelne, a ich autorzy pomimo tego, iż już dawno odeszli, wciąż znajdują swoje miejsce w sercach czytelników. Bez wątpienia taką autorką jest Lucy Maud Montgomery, a stworzona przez nią Anne Shirley-Blythe jeszcze długo będzie gościć w sercach i umysłach wielu pokoleń czytelników i wywoływać w nich rozmaite emocje: od radości i szczęścia, poprzez smutek, kończąc na rozpaczy.