poniedziałek, 9 kwietnia 2012

J.D. Bujak – „Bilbord”








Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa. Dziękuję!


Wydawnictwo: PRÓSZYŃSKI I S-KA
Warszawa 2012


Niezwykle trudno jest odnaleźć w Polsce drugie tak wyjątkowe miasto, jakim jest bez wątpienia Kazimierz Dolny nad Wisłą. Jest to miasto przede wszystkim uwielbiane przez artystów. Patrząc na ciekawą architekturę Kazimierza Dolnego, na jego piękne widoki oraz swoisty klimat, trudno dziwić się, iż wpływa on tak niewiarygodnie na wenę artystyczną twórców rozmaitych rodzajów sztuki.

To właśnie w tym wyjątkowym i malowniczym miasteczku swoją kwiaciarnię prowadzi niejaki Krzysztof Pasłęcki. Jest to miejsce, które znają praktycznie wszyscy. Kwiaciarnia świetnie prosperuje, zaś Krzysztof robi wszystko, aby pozyskiwać coraz to nowych klientów. Lecz nie zawsze tak było. Zanim mężczyzna trafił do tego pięknego miasteczka, jego życie przypominało istny koszmar, o którym nie chce pamiętać.

Krzysztof urodził się dwadzieścia siedem lat temu jako Marcin Borowiński. Do pewnego momentu jego życie przypominało sielankę. Miał kochających rodziców, którzy nie widzieli świata poza sobą. Dla małego chłopca ojciec policjant był wielkim autorytetem, zaś matka to najwspanialsza osoba na świecie. Wraz z rodzicami mały Marcinek mieszkał gdzieś w okolicach Krakowa. Ich dom stał tuż przy ogromnym bilbordzie, który chłopcu kojarzył się z wielkim srebrnym oknem. Lecz pewnego dnia w poukładanym życiu siedmioletniego chłopca coś się zmieniło. Ukochana mama nagle zniknęła, a tata stał się podręcznikowym sadystą, dla którego jedynym celem było katowanie swojego jedynaka. Nikt do końca nie wiedział, co tak naprawdę stało się z Ewą Borowińską. Kobieta nagle przepadła bez wieści. Jednak Marcinek z ojcem wiedzieli, że umarła. Chłopiec nie lubił tego słowa. On wolał myśleć, że mama odeszła. Natomiast sąsiedzi faszerowani byli historią o niewiernej żonie i w końcu w to uwierzyli.

Mijają lata. Marcin cudem wyrwany z koszmaru, jaki zgotował mu własny ojciec, zmienia nazwisko na Krzysztof Pasłęcki i trafia do Kazimierza Dolnego do kwiaciarni pana Dawida. Chłopakowi udało się skończyć studia i znaleźć pracę w miasteczku, które już wcześniej go oczarowało. Po śmierci właściciela, Krzysiek przejmuje kwiaciarnię i teraz to on ją prowadzi. Ma swoich stałych klientów, którzy go wręcz ubóstwiają. Zatrudnia też pewną Wiolę o charakterystycznym sposobie bycia. Wydaje się, że mężczyzna w końcu ułożył sobie życie. Odnalazł nie tylko zawodową stabilizację. Prywatnie także mu się wiedzie. Jest szczęśliwy, gdyż ma u boku piękną artystkę, Elżbietę Zakrzewską. Oboje bardzo się kochają i planują wspólną przyszłość.

Jednak w życiu nic nie trwa wiecznie. Spokój i idylliczną egzystencję Krzysztofa brutalnie przerywa wizyta zaprzyjaźnionego policjanta, Feliksa Pokornego. Były stróż prawa nie ma dla Krzyśka dobrych wieści.

— Krzysztof? — zabrzmiał niski głos tuż za jego plecami.
Odgłos upadających na chodnikowe płyty kluczy zabrzmiał jak alarm.
— Na Boga, ależ mnie pan przestraszył, panie Feliksie. — Pasłęcki nerwowo przeczesał dłonią włosy. — Czy coś się stało?
— Niestety, zła wiadomość. — Feliks Pokorny wbił ręce w kieszenie. Słabe podmuchy wiatru kołysały wiszącą na łańcuchu latarnią nad wejściem i powodowały, że cień zwalistej sylwetki przybysza drżał na chodniku, jakby chciał się oderwać od właściciela i umknąć. — Trzy dni temu uciekł z więzienia — powiedział cicho, by nie dosłyszały go przechodzące rozchichotane dziewczyny. — Po plecach Krzysztofa przebiegły lodowate ciarki. Przetarł dłonią czoło, wpatrując się w płaską jak naleśnik twarz byłego policjanta. — Powinieneś uważać…
— Przecież nie wie, gdzie mieszkam… — przerwał mu Pasłęcki. — Nie zna mojego nowego nazwiska, nie wie czym się zajmuję…
— Mimo wszystko. — Pokorny uniósł rękę. — Bądź ostrożny. Fakt, minęło wiele lat, poddano go leczeniu, jednak nie wiadomo, dlaczego uciekł ani co planuje. Gdyby siedział na tyłku, wyszedłby warunkowo za niecałe dwa lata, a jednak podjął ryzyko![1]

O kim mówi Pokorny? Kim jest człowiek, który uciekł z więzienia i dlaczego ta wiadomość budzi w Krzysztofie tak ogromne przerażenie? Po odpowiedzi na te pytania odsyłam Was do książki. Zdradzę Wam jedynie, iż od tego momentu Krzyśka zaczynają dręczyć koszmary senne. Są one tak realne, że pozostawiają na ciele mężczyzny fizyczne ślady. Rany na jego skórze zaczynają się otwierać, niczym stygmaty u osób wybranych przez Boga. Dochodzi nawet do tego, że Krzysztof zaczyna stanowić zagrożenie dla otoczenia, a w szczególności dla swojej dziewczyny. Podczas tych koszmarów nie panuje nad sobą i jest w stanie zrobić krzywdę każdemu, kto znajdzie się w jego pobliżu.

Tymczasem gdzieś pod Kielcami starszy mężczyzna odkrywa w swojej sypialni zwłoki żony, której pogrzeb odbył się dwa tygodnie wcześniej.

Kobieta leżała w poprzek łóżka i wpatrywała się w małżonka nieobecnym wzrokiem. Miała na sobie jedynie cienką, długą koszulę z jasnoróżowego jedwabiu ze wstawkami z delikatnej białej koronki, a na stopach różowe kapcie z białymi pomponami. Ufarbowane na blond włosy zostały misternie ułożone w modną wiele lat temu fryzurę. Leżała tak sobie na boku, podparta na wszystkich poduszkach, z prawą ręką pod głową, jakby zamierzała jeszcze chwilę poczytać przed snem.
— Agatko — ponownie szepnął pan Mariusz, wolno podchodząc do łóżka. Bał się, że jeśli zrobi kolejny krok, jego żona ulotni się jak miraż, pozostawiając w jego sercu jeszcze większą wyrwę niż dwa tygodnie temu.
— A może ona wcale nie umarła? Może te ostatnie dni były tylko koszmarem sennym?
Trzymając się tej wątpliwej teorii, mężczyzna podszedł do skraju materaca i pochylił się nad włosami leżącej. Zapach róż, i jeszcze czegoś ostrego, uderzył w jego nozdrza z taką siłą, że aż mu się zakręciło w głowie.
Odruchowo wsparł się o kremową pościel, a wtedy kobieta straciła równowagę i przewróciła się, z głuchym plaśnięciem, uderzając ręką o drewnianą poręcz. Bezwładna głowa potoczyła się w kierunku męskich dłoni i stary człowiek poczuł na nich lodowate martwe ciało, którego rozpadająca się struktura buchała wręcz niewyobrażalnym smrodem, częściowo tylko zamaskowanym różanymi perfumami.
Pan Mariusz upadł na łóżko i w tej samej chwili uświadomił sobie, że ma do czynienia nie z duchem, a z trupem.[2]

Od tego momentu w krótkich odstępach czasu na terenie całej Polski zaczynają ginąć ludzie. Ofiar jest tak wiele, że można stracić rachubę. Co je łączy i kto stoi za tymi brutalnymi zabójstwami? Czy koszmarne sny Krzysztofa mają coś wspólnego z serią makabrycznych mordów? O tym także dowiecie się, czytając Bilbord.

Otóż, są tacy autorzy, co do których jestem pewna, iż jeśli sięgnę po ich powieść, to mam gwarancję tego, że się nie zawiodę. Ci z Was, którzy regularnie czytają moje wpisy, mogą łatwo domyślić się jakich pisarzy/pisarki mam na myśli. Oczywiście Joanna Bujak jest jedną z takich właśnie autorek. Jej twórczość literacką śledzę od samego początku. Bilbord to trzecia powieść Autorki, po której wyraźnie widać, że Pisarka nie stoi w miejscu, lecz fantastycznie rozwija swój warsztat. Już od pierwszej lektury wiedziałam, że drzemie w niej ogromny talent, czego potwierdzeniem są wszystkie trzy powieści.

Książka, o której dzisiaj mowa, stanowi doskonałe połączenie thrillera z powieścią obyczajową. Oprócz wątków kryminalnych, czytelnik poznaje również prywatne życie bohaterów. Spotkałam się z opiniami, że takie połączenie może wytrącić czytelnika z rytmu i oderwać od wątku głównego. Moim zdaniem wszystko zależy od samego czytelnika. Osobiście tego typu połączenie traktuję jako duży plus, gdyż wtedy wiem, że dany autor nie jest monotematyczny. Takie wątki poboczne w powieściach są jak najbardziej potrzebne, ponieważ dzięki nim postacie kreowane przez pisarzy nabierają bardziej realnego wymiaru. Czytelnik oprócz śledzenia kryminalnej zagadki, ma również możliwość poznania życia prywatnego takiego detektywa, czy policjanta. Pamiętajmy, że oni są takimi samymi ludźmi jak każdy inny bohater książki i oprócz pracy zawodowej mogą pokazać nam coś więcej niż tylko proces tropienia przestępców. Dlatego uważam, że autorzy powinni mieć to na uwadze i nie skupiać się jedynie na jednym elemencie.

Joanna Bujak doskonale sobie z tym poradziła. Dokonała połączenia dwóch światów, prywatnego i zawodowego, w sposób perfekcyjny. Relacje damsko-męskie wprowadziła do fabuły powieści tak, że nie przytłaczają one swoją obecnością tego, co jest tutaj najważniejsze. A najistotniejsze jest rozwiązanie tajemnicy morderstw i odnalezienie osoby, która jest za nie odpowiedzialna. Podobnie jak istotną kwestię stanowią koszmary Krzysztofa. To wszystko umiejscowione jest na pierwszym planie, zaś wszelkie romanse stanowią jedynie uzupełnienie.

Chciałabym też zwrócić uwagę na język, którego używa Autorka. Jest to język prosty i płynny, co sprawia, iż powieść czyta się bardzo dobrze i szybko. Może nawet za szybko. Podobnie jak w przypadku Spadku miałam wrażenie, że książka skończyła się zbyt szybko. Nie brak także dialogów podszytych humorem. Niejednokrotnie zdarzało mi się uśmiechnąć samej do siebie.

Z mojego punktu widzenia tej powieści nie można niczego zarzucić, jeśli chodzi o warsztat pisarski Autorki. Czytelnicy preferujący opisy drastycznych scen efektów popełnionych morderstw, na pewno się nie rozczarują. Wszystko jest tutaj wyważone i dawkowane w odpowiednich proporcjach. Tam, gdzie należy potrzymać czytelnika w napięciu Joanna Bujak robi to doskonale. Tam, gdzie czytelnik powinien się bać, naprawdę czuje strach, a gdzie powinien się uśmiechnąć, robi to. Dlatego nie pozostaje mi nic innego jak tylko z tego miejsca pogratulować jednej z moich ulubionych Autorek, kolejnej fantastycznej powieści. Natomiast jako czytelnik, z niecierpliwością czekam na następne.  











[1] J.D. Bujak, Bilbord, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2012, s. 38.
[2] Ibidem, s 18-19.




niedziela, 1 kwietnia 2012

Początki mojego pisania sięgają dużo dalej niż powieść „Cztery pory lata” ...



LITERAT KWIETNIA 2012 



ROZMOWA Z RENATĄ L. GÓRSKĄ


Renata L. Górska to polska autorka literatury obyczajowej, znana z takich powieści jak „Cztery pory lata”, „Za plecami anioła”, czy „Błędne siostry”. Publikuje też felietony i opowiadania. Lubi zabawę słowem, dzieci i koty. Jej dewizą jest wszystko móc, nic nie musieć. Autorka o swoim pisaniu: Kluczem pojedynczej idei otwieram inne światy i przez wiele miesięcy przemykam się do nich. Wcielam się w ich mieszkańców, uczestniczę w ich radościach i smutkach, myślę ich myślami. Rozwijam te historie, lecz one też mnie przemieniają, dlatego kończąc powieść jestem trochę inna niż na jej początku. W moich książkach wszystko jest fikcją, mam wtedy największą satysfakcję tworzenia. Dokumentację naszej rzeczywistości pozostawiam już innym. Piszę, ponieważ jednego życia mi mało? Możliwe. Renata oznacza bowiem odrodzona, urodzona na nowo.

Agnes Anne Rose: Pani Renato, na początek chciałabym Panią serdecznie powitać na moim blogu i podziękować, że zgodziła się Pani przyjąć moje zaproszenie i zostać Literatem Kwietnia 2012. Jest to dla mnie ogromny zaszczyt. W styczniu ukazała się Pani najnowsza powieść, pod tytułem „Błędne siostry”. Przyznam, że tytuł bardzo intrygujący. Skąd taki pomysł?

Renata L. Górska: Witam równie serdecznie! Dziękuję za to sympatyczne wyróżnienie, tym mocniej, że spotkało mnie wiosną! O tej porze roku budzą się we mnie nowe idee, nie inaczej było z „Błędnymi siostrami”. Początkowo wątek kobiet-sióstr miał być drugoplanowym, a powieść nosiła inny tytuł. Kiedy byłam zmuszona go zmienić, przyszło mi na myśl, by połączyć stworzoną legendę wokół górskiej polany z losem bohaterek. Nazwa skałek stała się symboliczna dla związku sióstr, dla ich życiowego błąkania się, też popełnionych przez nich błędów. Historia potoczyła się zatem inaczej niż w pierwotnym zamierzeniu. Mam nadzieję, że wyszło jej to na korzyść.   


  

AAR: Na stałe mieszka Pani za granicą, lecz akcję najnowszej powieści umiejscowiła Pani w Polsce, a dokładnie w Karkonoszach. Czy jest to przejaw tęsknoty za krajem rodzinnym?

RLG: I tak, i nie. Dzisiejsza emigracja jest inna niż dawniej, a powroty do Polski są łatwiejsze. Swoją tęsknotę za nią zaspokajam podczas osobistych pobytów w ojczyźnie, ale twórcze wycieczki w wyobraźni na pewno też są w tym pomocne. Nie zawsze umiejscawiam akcję w naszym kraju, jednak „Błędne siostry” rzeczywiście toczą się w polskich górach. Po Karkonoszach wędrowałam w latach licealnych, w ostatnich już nieczęsto. Kto wie, może istotnie zatęskniłam za nimi? 

AAR: „Błędne siostry” to trzecia powieść Pani autorstwa. Ciekawi mnie która z bohaterek jest Pani najbliższa: Kornelia, Marta, a może Karola?

RLG: Najbliższa jest mi zawsze ta, którą właśnie kreuję. Każda z wyżej wymienionych miała swój intensywny czas i najpewniej odzwierciedla po części moje ówczesne nastroje i przemyślenia. Dzisiaj te dziewczyny są mi niczym dawno nie widziane przyjaciółki, do których czuje się sentyment, ale ma się świadomość, że jest się już gdzie indziej niż one. Może odpowiem więc inaczej. Najmocniej bawiła mnie Kornelia, Marta jest trochę taka, jaką chciałabym być, a Karolę lubię za jej niedoskonałości.

AAR: Co, Pani zdaniem, odróżnia „Błędne siostry” od Pani poprzednich powieści?

RLG: Mam wrażenie, że wszystko, gdyż nowa jest (choć też wielowątkowa) historia, odmienna sceneria, inni bohaterzy. Jest natomiast kilka rzeczy, które pojawiły się po raz pierwszy. Są to polskie góry i zima, elementy z pogranicza metafizyki, czy wplecione osobiste doświadczenie migreny. Co do stylu, to nie mnie się wypowiadać, jednak w porównaniu do poprzednich książek w tej starałam się o nieco więcej dialogów.

AAR: A teraz może wróćmy do początków Pani przygody z pisaniem. Zadebiutowała Pani powieścią pod tytułem „Cztery pory lata”. Jak to jest trzymać w ręku własną powieść, na której napisanie poświeciło się kilka miesięcy?

RLG: Początki mojego pisania sięgają dużo dalej, ale istotnie, w księgarniach zadebiutowałam powieścią „Cztery pory lata” po raz pierwszy, odważając się na zmierzenie z rynkiem wydawniczym. Wszystko potoczyło się niebywale szybko, (pozytywne odpowiedzi dwóch wydawców, podpisanie umowy), więc nim naprawdę otrząsnęłam się z szoku, do końca nie dowierzając, już otwierałam paczkę z egzemplarzami autorskimi. Przeżycie było ogromne, jak zawsze, gdy coś wyjątkowego przydarza nam się po raz pierwszy. Trudna do opisania radość, podniecenie i satysfakcja. Przy kolejnych książkach było podobnie, lecz już mniej odlotowo, ponieważ z wiedzą o pozytywnych i negatywnych stronach publikowania.

AAR: Z Pani biografii wynika, że z wykształcenia jest Pani ekonomistką. Zatem, skąd u ekonomistki tak ogromne zacięcie pisarskie?

RLG: Wykształcenie zgodne z rodzajem wykonywanej twórczości może być niekiedy przeszkodą. Jedna ze znajomych, polonistka i dziennikarka, powiedziała mi kiedyś: Ja doskonale wiem, jak powinna wyglądać dobra powieść, ale mi to nie wychodzi, ty nie uczyłaś się tego, a udaje ci się. Istotnie, piszę wyłącznie intuicyjnie. Moje wykształcenie jest pomyłką i poza niespełna rokiem pracy w tym zawodzie, później nie miałam z nim nic do czynienia. Natomiast literki pokochałam jeszcze w przedszkolu, od małej pochłaniałam ogromne ilości książek, a pisać opowiadania zaczęłam w podstawówce. W wieku dorosłym współpracowałam z pewnym miesięcznikiem i dwutygodnikiem, a jakieś dłuższe formy pisałam wyłącznie do szuflady. Wiary w siebie dodało mi prezentowanie swoich tekstów na blogu, który dopóki istniał cieszył się dużą popularnością. Pomiędzy było wychowanie dziecka, różne miejsca pracy i wiele innych doświadczeń życiowych, z których obecnie mogę czerpać. Pisanie nie jest tylko opanowaniem warsztatu, potrzeba zmysłu obserwacji, umiejętności analizy i syntezy, wrażliwości, itd.

AAR: Niektórzy pisarze twierdzą, że przed wysłaniem powieści do wydawnictwa proszą o opinię osoby ze swojego najbliższego otoczenia, na przykład rodzinę, zaufanych znajomych. A jak jest w Pani przypadku? Czy ma Pani jakiegoś swojego nadwornego recenzenta?

RLG: Owszem, są takie osoby najwierniejsze z nich to moja kuzynka Ania i przyjaciółka Bożena. Nie nazwałabym ich jednak recenzentkami, gdyż są nazbyt życzliwe mojemu pisaniu. Obydwie na bieżąco śledzą powstawanie moich powieści, wyłapują literówki, mają celne uwagi. Przede wszystkim zaś motywują mnie, kiedy nachodzi mnie zwątpienie w sens pisania. Jestem im za to niezmiernie wdzięczna.

AAR: Niedawno czytałam wywiad z dość znaną amerykańską pisarką tworzącą literaturę kobiecą. Twierdziła ona, iż nie ma czegoś takiego, jak wena. Jej zdaniem sukces literacki to nic innego, jak tylko efekt ciężkiej pracy nie mający nic wspólnego z natchnieniem. Jakie jest Pani zdanie w tej kwestii? Czy naprawdę coś takiego jak wena, czy natchnienie w ogóle nie istnieje?

RLG: W moim przypadku brak weny byłby końcem pisania. Wszystko bowiem zaczyna się od idei, a one nie biorą się z pracowitości. Napływają, kiedy chcą, acz niekiedy możemy pomóc natchnieniu. Przypuszczam, że każdy autor ma na to swoje sposoby. Nie wyobrażam sobie, ani też nie chciałabym sukcesu literackiego, który opierałby się wyłącznie na ciężkiej pracy. Pisanie nie zawsze jest łatwe i dyscyplina jest niezbędna, ale bez pierwiastka weny w moim pojęciu, czegoś od nas niezależnego - nie byłoby twórczością, a rzemiosłem. Może nawet katorgą.

AAR: Co sprawia Pani największą trudność podczas pisania? Umiejscowienie akcji? Wykreowanie bohaterów?

RLG: Nic z tych rzeczy. Mam ogromną przyjemność w wymyślaniu postaci i miejsc akcji. Wszelakie opisy przychodzą mi dosyć łatwo, ponieważ widzę to wszystko. Wyobraźnię wspomagają obrazy zakodowane przez pamięć, a efekt końcowy jest zapewne zlepkiem jednego i drugiego. Niestety, tak jak natura wyposażyła mnie w dobrą pamięć wzrokową, tak zawiodła już przy słuchowej. Pomijając tematy muzyczne. Absolutnie nie mam jednak pamięci do zasłyszanych słów, notorycznie przekręcam nazwiska, nie potrafię przytoczyć czyichś wypowiedzi. Tym samym dotarłam do sedna, największą trudność sprawiają mi dialogi powieściowe, rodzą się powoli. Za to moi znajomi mogą czuć się bezpiecznie, gdyż nigdy nie przytoczę żadnej z ich rozmów (co podobno zdarza się niektórym pisarzom).  

AAR: Czy pisanie to dla Pani przyjemność, czy może traktuje je Pani jako ciężką pracę, którą należy wykonać bez względu na wszystko?

RLG: Kiedyś obiecałam sobie, że nie dopuszczę do tego, aby moje pisanie z przyjemności przeobraziło się w obowiązek. Nie gryzie się to z samodyscypliną, gdyż czymś innym jest chcę (jeżeli chcę), a czymś innym muszę. A ja nie znoszę coś musieć. Kiedy nachodzi mnie niemoc twórcza, po prostu robię sobie przerwę. To luksus, na który nie stać autorów związanych umowami terminowymi. Moją zasadą jest nic na siłę. Pisanie lubi, aby za nim zatęsknić.

AAR: Na Pani blogu wyczytałam, że pracuje już Pani nad kolejną powieścią. Czego, jako czytelnicy, możemy się po niej spodziewać?

RLG: Na tak wczesnym etapie trudno odpowiedzieć mi na to, ponieważ historia przeobraża się z fragmentu na fragment. Mogę zdradzić, że akcja nie dzieje się w Polsce, będą nietuzinkowe postaci, trochę intryg i sekretów, a wszystko w cieniu zabytkowego miasteczka. Głównym wątkiem jest osobliwy kontakt dwóch kobiet, jedna z nich jest naszą rodaczką. Na jej przykładzie chciałabym pokazać, że spotkania z innymi ludźmi dodają nam też wiedzy o nas samych.

AAR: Wiem, że o najskrytszych marzeniach nie powinno się mówić głośno, ale zaryzykuję i zapytam, jakie jest największe marzenie Pani Renaty Górskiej jako pisarki?

RLG: Rozumiem, że to nie lista życzeń, gdyż ta byłaby dość długa (dotyczy spraw zapleczowych). Największe marzenie jako pisarki? Zyskiwać coraz więcej wiernych czytelników!

AAR: Na koniec chciałabym prosić Panią o zachęcenie czytelników mojego bloga do zapoznania się z Pani najnowszą powieścią.

RLG: Niedawno poproszono mnie o to samo, toteż pozwolę sobie przytoczyć to zdanie: Jeżeli lubisz powieści obyczajowe z sekretami rodzinnymi, wątkiem romansowym i dreszczykiem emocji, a wszystko w pięknych okolicznościach przyrody gór; koniecznie sięgnij po „Błędne siostry”!

AAR: Serdecznie dziękuję za rozmowę i życzę udanych Świąt Wielkanocnych, a także kolejnych fantastycznych powieści.

RLG: Dziękuję, to miłe. Pozdrawiam moją rozmówczynię i wszystkich gości tego bloga! Pogodnej Wielkanocy Wam życzę!


Rozmowa i redakcja:
Agnes Anne Rose