czwartek, 28 marca 2013

Wspomnienie o „Czarodzieju”





Wpis upamiętniający rok 2013 jako Rok Juliana Tuwima



Modlitwa

Modlę się Panie, ale się nie korzę:
Twarde są słowa modlitwą zrodzone.
Daj mi wytrwania i sił wiele, Boże,
W życiu, co będzie twórcze i szalone.
Daj mi, o Panie, poczynań płomienność
I nieugiętą daj ku Sobie wolę.
Niech życie moje zwie się: wieczna zmienność
W wiecznej jedności na duszy cokole.
Ale pamiętaj: gdy padnę, nieszczęście
Moje olbrzymie w twarz cisnę Ci, Boże.
Wiedz: w górę wzniosę dwie żelazne pięście,
Oczy spłomienię, spojrzę i - zagrożę!


Julian Tuwim. Kim tak naprawdę był autor Kwiatów polskich, Lokomotywy, Murzynka Bambo i wielu innych utworów, które po dziś dzień cytowane są w szkolnych murach? Jak postrzegali go jemu współcześni, a w jaki sposób jego twórczość odbierają dzisiejsi czytelnicy? Niektórzy mówią, że był to jeden z tych płomiennych umysłów, które niemal w każdej chwili swojego życia w sposób egzaltowany wyrażają swoje emocje. W duszy Juliana Tuwima tkwił jednocześnie młodzieniec i stary mędrzec, pomimo że byli też i tacy, którzy twierdzili, że los obdarował go talentem zupełnie niezasłużenie ponad miarę jego rozumu.

Julian Tuwim był człowiekiem, dźwigającym na swych barkach dziedzictwo polskości, żydostwa i kultury rosyjskiej, co odczuwał jako pewnego rodzaju poszerzenie swojej świadomości i spełnienie człowieczeństwa, choć z drugiej strony było to dla niego ogromne nieszczęście, wywołujące wewnętrzny konflikt. Był też człowiekiem biblijnej kultury oraz cichej religijności, która była tak delikatna i dyskretna, iż niewielu potrafiło ją dostrzec. Czasami zdarzał mu się też wiecowy, polityczny fanatyzm. Nie należy jednak zapominać, że Julian Tuwim był przede wszystkim poetą. Wszelkiego rodzaju zaburzenia swojej egzystencji natychmiast zamieniał w poetyckie wersy. Jego tak bardzo charakterystyczna satyra swoje źródło miała w resentymentach autora, co dziś może być odbierane jako czysta furia obrażonej sprawiedliwości, nawet wówczas, gdy jest ona niesprawiedliwa.

Obecnie w twórczości Juliana Tuwima ceni się głównie jego wiersze skierowane do dzieci oraz teksty kabaretowe, natomiast wielu zapomina, że Tuwim był także wielkim lirykiem, zaś z tej liryki przebijała ogromna mądrość. Aby upamiętnić postać poety, pozwólcie, że głos oddam tym, którzy znali go osobiście. Bo cóż ja, żyjąca tak wiele lat po Tuwimie, mogłabym mądrego o nim napisać? Chyba tylko oprzeć się na gotowych publikacjach, które sucho streszczają jego ziemską egzystencję i twórczość. Tak więc zapraszam na spotkanie z tymi, w których życiu Julek odegrał znaczącą rolę, a wrażenie, jakie wywarła na nich jego szczególna osobowość, już na zawsze pozostało w ich pamięci.

Irena Tuwim (1899-1987; młodsza siostra Juliana, poetka, prozaik, tłumaczka literatury dla dzieci i młodzieży):

Jednym z najdawniejszych czarodziejstw Julka z zupełnie zamierzchłego dzieciństwa była gra w gildę. Gra polegała na tym, że Julek kładł się na kanapie stojącej między dwiema gmachalnymi szafami i rzucał piłkę, w boczną ścianę szafy, którą miał przed sobą. Ja stałam obok, przepisowo u jego wezgłowia, i chodziło o to, które z nas złapie odbitą o ścianę szafy piłkę. I choć byłam o tyle w lepszej sytuacji, że mogłam się swobodnie poruszać, a on leżał nieruchomo, nigdy ani razu nie udało mi się piłki schwytać. Było to wówczas dla mnie niepojęte. Moje zabiegi, żeby choć raz wygrać, były daremne. Wyniki zawodów były niezmienne 100:0.

Głowiłam się, dlaczego tak było, i stały sukces Julka przypisywałam jakimś nadprzyrodzonym jego mocom. Przeświadczenie o magicznych siłach i wtajemniczeniach mego małego brata miało źródło nie tylko w mojej wyobraźni, w moich w tym kierunku inklinacjach. Ta skłonność do wszelkiej magii, cudów i dziwów tkwiła w nim samym i przetrwała przez całe życie. Były czasy, kiedy Julek rujnował się na jakieś tajemnicze kolorowe ingrediencje kupowane w składzie aptecznym pana Thorna na rogu Andrzeja i Pańskiej. Zjawiały się w domu siarka i chlor, błękit pruski i nadmanganian potasu.[1]

Ewa Drozdowska (kuzynka Juliana Tuwima):

Julian Tuwim urodził się 13 września 1894 roku. Przyjście na świat pierworodnego syna, prócz radości, przyniosło rodzicom wielkie zmartwienie. Chłopczyk urodził się bowiem z ciemną plamą na policzku. Matka widzi w tym przekleństwo losu. Ojciec ze stoickim spokojem stara się w miarę możliwości uspokoić żonę. Po pewnym czasie rodzice postanowili pojechać z dzieckiem do Warszawy. Profesor, doktor Kosiński, orzekł, że wszelkie zabiegi będą mało skuteczne, i radził wracać do domu. Przy pożegnaniu, dla dodania rodzicom otuchy, powiedział: Miejmy nadzieję, że ta plama dziecku w życiu nie zaszkodzi. Równie bezskuteczna okazała się wyprawa z dzieckiem do Berlina, do słynnego w owym czasie profesora Izraela.

Jedną z najulubieńszych rozrywek Julka w dzieciństwie była zabawa w szufladzie. Były wówczas w modzie wielkie, przepaściste szafy z ogromnymi szufladami. Otóż w jednej z nich sadzano Julka, drugą napełniano przeróżnymi klockami, misiami itp. i wówczas zaczynało się ulubione wyrzucanie z szafy wszystkich zabawek, potem płacz, ponowne napełnianie szafy i tak aż do znudzenia.[2]


Julian Tuwim z żoną Stefanią i córką Ewą


Zofia Starowieyska-Morstinowa (1891-1966; eseistka i krytyk literacki):

Gdy czytałam wiersze Tuwima, wydawało mi się, że patrzę w jakieś race strzelające snopami iskier, a zarazem miałam wrażenie, że zstępuję w siebie głęboko, tak głęboko, jak mogłam dotrzeć myślą własną, i wydawało mi się, że przy reflektorze tych słów odnajduję w sobie rzeczy, o których istnieniu nie wiedziałam. Może zresztą przedtem ich we mnie nie było. Te wiersze, podobnie zresztą jak wiersze Pawlikowskiej, rzeczy te we mnie odnajdywały, może stwarzały.

Dotąd wierszy Tuwima nie umiem czytać spokojnie, nie umiem ich zwłaszcza czytać z tym chłodnym krytycyzmem, z jakim czytają je moi młodzi przyjaciele. Gdy bowiem czytam o Bogu, który ciska w świat gwiazdami, o pachnącej nad stawem mięcie, o dusznych, upalnych ulicach niedzielnych miasteczek, o czułych strapieniach Piotra Płaksina, zatracam wszelki sąd, a tylko pogrążam się w jakimś morzu wzruszenia i zachwytu, które są mocniejsze od wszystkiego, czego się od tamtych czasów o literaturze i jej kryteriach nauczyłam (...).[3]

Julian Stryjewski (1905-1996; filolog polski i pisarz żydowskiego pochodzenia, doktor nauk humanistycznych, prozaik, autor opowiadań, dramaturg i dziennikarz):

Wieczór autorski w Chicago udało się zorganizować dopiero 3 października 1942 roku. Zebrało się paręset osób. Niewielka wówczas grupa uchodźców wojennych stawiła się w komplecie. Przybyli ci spośród Polonii, dla których Tuwim był największym żyjącym poetą polskim, przybyli również i tacy, dla których był przeciwnikiem politycznym. Tych przywiodła ciekawość. Zjawiło się sporo młodzieży polonijnej. Wśród niej nie wszyscy znali dobrze język polski.

Jakże gnębił nas wtedy niepokój, czy wszyscy zrozumieją, czy odczują poezję Tuwima. Zrozumieli i odczuli, słuchając w skupieniu każdego wiersza, tak pięknie i wyraziście, bo zwyczajnie recytowanego przez poetę. Owacyjne oklaski i tłok koło stolika, przy którym Tuwim podpisywał świeżo wówczas wydany przez Rój in Exile w Nowym Jorku Wybór wierszy, mówiły nam, że wieczór się udał. Świadczyły o tym rozognione twarze wszystkich słuchaczy i łzy w wielu oczach.[4]

Irena Tuwim:

Któregoś dnia doszło wreszcie między nami do pewnej bardzo ważnej rozmowy. Najważniejszej chyba, jaką z nim w życiu miałam. Było to po przeczytaniu w Teogonii, która potem weszła w skład Treści gorejącej, Julek zapytał mnie: No i co? Co myślisz o tym? Warto pisać?

Wierszem byłam wstrząśnięta do głębi. Zdjął mnie lęk spraw, jak mówiliśmy za czasów naszej młodości, ostatecznych. Kim też jest ten mój brat? Co się w nim kłębi? Po jakie tajemnice sięga? Milczałam przez chwilę, nie mogąc znaleźć słów, które choć w przybliżeniu oddałyby moje wrażenie. Wreszcie wybąkałam, jakoś oględnie i nieśmiało, że wiersz mnie zaniepokoił. Wolałabym, żebyś takich wierszy nie pisał. Boję się tego, jaki ty jesteś. A jaki chciałabyś, żebym był? Wolałabyś. Julek zaczął najwidoczniej odgadywać moją myśl. Tak, wzięłam na odwagę, wolałabym, żebyś był zwyczajny. Tak jak inni. Zwyczajny człowiek. A co ci się zdaje dopytywał się, że kto ja jestem?

Postanowiłam iść na całego i powiedziałam to słowo z dzieciństwa. Czarodziejem. Myślałam, że jak zwykle obróci wszystko w żart, że zbędzie mnie swoim kpiarsko-dobrotliwym: E, idź, głupia! Ale on popatrzył na mnie tylko z wielką powagą, posmutniał, spuścił głowę i na tym skończyła się nasza rozmowa.[5]

Janusz Makarczyk (1901-1960; oficer artylerii Wojska Polskiego, dziennikarz, prozaik, dramatopisarz i dyplomata):

Żona weszła na schody i wtedy usłyszała głos pani Stefy wołający ratunku. Wpadła do mego pokoju i pobiegła na górę. W pokoju Tuwima była już pani Tomaszewska. Obie zaczęły masować Tuwima. Radzicki dał żonie znak. Zrozumiała. Ale pani Stefa nie wiedziała, że to koniec. Wołała: Ratujcie go! Gdy przybyło pogotowie, żona wyprowadziła ją z pokoju. Na schodach spotkałem panią Jaworską, kierowniczkę Domów Pracy Twórczej Zaiksu w Warszawie. Nie wiadomo dlaczego zdziwiłem się dokąd ona biegnie? Ja już wiedziałem.

Ani ja, ani moja żona nie pamiętamy kto powiedział prawdę pani Stefie, wiem, że to żona sprowadzała ją na dół, gdy znoszono trumnę. Przedtem chciałem dzwonić po Pollaka, ale telefonował Żytomirski. Nie umiałem nakręcić tarczy. Jakoś zaraz przyszli Morstinowie, za nimi minister Wilczek, potem Brandstaetter. Pollak był cały czas obok mnie. Znoszono trumnę. Przypomniałem sobie wiersz o tym drzewie, które trzeba odszukać, z którym trzeba się porozumieć, drzewie, z którego będzie trumna.[6]

To tylko niektóre ze wspomnień, jakie czytelnik może odnaleźć w wyjątkowej publikacji wydanej w dziesiątą rocznicę śmierci Juliana Tuwima w roku 1963 pod tytułem Wspomnienia o Julianie Tuwimie. Jak widać, dla swoich przyjaciół i znajomych Tuwim był osobą szczególną i odegrał w ich życiu istotną rolę. Czytając owe wspomnienia aż łza się w oku kręci, kiedy do czytelnika dociera ta wielka wyjątkowość jego postaci. Jest jeszcze inna książka, znacznie nowsza, w której jej autor, Piotr Matywiecki, również przedstawia poetę w sposób nietuzinkowy. Ta publikacja to Twarz Tuwima wydana w roku 2007 nakładem Wydawnictwa W.A.B. Miłośnikom poezji oraz twórczości Juliana Tuwima obydwie książki serdecznie polecam.













[1] I. Tuwim, Czarodziej [w:] Wspomnienia o Julianie Tuwimie, W. Jedlicka, M. Toporowski (red.), Wyd. Czytelnik, Warszawa 1963, s. 11.
[2] E. Drozdowska, Julek [w:] Wspomnienia o Julianie Tuwimie, op. cit., s. 19.
[3] Z. Starowieyska-Morstinowa, Zjazd poetów [w:] Wspomnienia o Julianie Tuwimie, op. cit., s. 159.
[4] J. Stryjewski, Wieczór autorski w Chicago [w:] Wspomnienia o Julianie Tuwimie, op. cit., s. 229-230.
[5] I. Tuwim, Czarodziej [w:] Wspomnienia o Julianie Tuwimie, op. cit., s. 17.
[6] J. Makarczyk, Ostatnie dni [w:] Wspomnienia o Julianie Tuwimie, op. cit., s. 405.







piątek, 1 marca 2013

Nie mam natury gawędziarza i nie opowiadam wymyślonych przez siebie historii...




LITERAT MARCA 2013


ROZMOWA Z JANUSZEM KORYLEM


Polski prozaik i poeta. Z wykształcenia jest polonistą i przez kilka lat pracował w liceum jako nauczyciel języka polskiego. Był także dziennikarzem, autorem programów w rzeszowskim oddziale Telewizji Polskiej, pisywał również recenzje w ogólnopolskich pismach literackich. Obecnie pracuje jako urzędnik.



Agnes Anne Rose: Dziś na łamach mojego bloga niezwykły wywiad. Rozmowa z dziennikarzem, poetą i prozaikiem, Panem Januszem Korylem, autorem pochodzącym z Podkarpacia. Panie Januszu, serdecznie dziękuję za przyjęcie mojego zaproszenia. To dla mnie wielki zaszczyt gościć Pana na swoim blogu. W styczniu premierę miała najnowsza Pana powieść pod tytułem „Urojenie”. Przyznam, że pomysł na fabułę niezwykle oryginalny. Czy naprawdę wierzy Pan w istnienie dwóch równoległych światów? Czy możliwe jest, aby ludzie już dawno nieżyjący przychodzili do nas, aby odkupić swoje winy?

Janusz Koryl: Hm, tak naprawdę to nikt nie wie, jak to jest z tymi równoległymi światami. Jest to temat tyleż intrygujący, co tajemniczy. Z literackiego punktu widzenia tego rodzaju tematy są nadzwyczaj kuszące. Zawsze to, co się rozgrywa na styku realizmu i swego rodzaju fantazji, przyciąga jak magnes. Osobiście bardzo lubię w swoich powieściach mieszać ze sobą świat realny z jego bardziej tajemną odsłoną. Stąd te moje wyprawy w stronę magii, snu i wszelkich nieprawdopodobnych wydarzeń. Jeśli chodzi o możliwość przenikania się świata żyjących ze światem zmarłych, nie uważam, by było to takie proste i jednoznaczne jak się niektórym wydaje. Mówiąc szczerze, nigdy nie miałem do czynienia ani z duchami, ani ze spirytyzmem. Nigdy nie uczestniczyłem w seansie wywoływania istot ze świata zmarłych. Powiem więcej, osobiście mam wątpliwości, czy taki świat w ogóle istnieje. Sceny znane chociażby z Mickiewiczowskich „Dziadów” są wprawdzie efektowne, ale z rzeczywistością mają raczej niewiele wspólnego. Należy jednak pamiętać, że literatura ma swoje prawa i często korzysta z rozmaitych nieprawdopodobieństw.

AAR: Wiele osób uważa, że przeznaczenia nie da się uniknąć. W powieści „Sny” przedstawił Pan rolę przeznaczenia w ludzkim życiu. Pomimo, że ksiądz Eugeniusz wie, kogo należałoby ostrzec, nie robi tego, ponieważ albo jest już za późno, albo znów z jego osobą dzieją się rzeczy, które mu to skutecznie uniemożliwiają. Czy myśli Pan, że każdy z nas ma na tym świecie swoją drogę, którą musi przebyć bez względu na konsekwencje i żadne ostrzeżenia nie pomogą, jeśli pewne sytuacje są nam pisane, nawet te najtragiczniejsze?

JK: Swego czasu wyznawałem pogląd skrajnego determinizmu. Każde, nawet najdrobniejsze zdarzenie wydawało mi się celowe i nieuniknione. Obecnie nieco zweryfikowałem swój sposób myślenia o ludzkim przeznaczeniu. Czy istnieje coś takiego jak fatalizm? Wiele rzeczy wskazuje na to, że tak, ale czy wszystko bez wyjątku zależy od kaprysów losu? Nie jestem tego już taki pewny. Być może ludzkie życie jest od początku do końca zaprojektowane i człowiek nie ma szans, by cokolwiek zmienić w tym scenariuszu. A może ma jednak wpływ na niektóre jego elementy? Motyw przeznaczenia jest stary jak świat i każdy mierzy się z nim po swojemu. Ja też. A swoją drogą, jeśliby przyjąć pogląd skrajnego determinizmu, ludzkie życie byłoby cholernie smutną i niedorzeczną przygodą.   

AAR: W powieści „Ceremonia” porusza Pan problem religijnego fanatyzmu. Czy pisząc tę książkę chciał Pan w ten sposób uczulić czytelników na niebezpieczny problem przekraczania pewnych religijnych granic, czy może koncepcja powieści to czysty przypadek?

JK: Fanatyzm, jaki opisuję w „Ceremonii”, należy rozumieć szerzej. Nie tylko religijnie, ale także obyczajowo i kulturowo. Osobiście jestem wrogiem jakichkolwiek fanatyzmów i drażnią mnie postawy ludzkie, które narzucają innym ściśle określone sposoby myślenia i postępowania. Dla swoich literackich celów wybrałem małą wioskę położoną głęboko w Bieszczadach, której mieszkańcy są niejako odizolowani od cywilizacji. Nazwa wioski Polana jest dość przypadkowa, chociaż wiem, iż taka miejscowość istnieje naprawdę. Chodziło mi o wybór pewnej niezbyt licznej społeczności ludzkiej, która żyłaby w swoim świecie, kierowała się swoimi poglądami i bezgranicznie wierzyła w swoją nieomylność. Trzeba także zwrócić uwagę na fakt, że społeczności tej przewodzi miejscowy ksiądz proboszcz i on wyznacza wszelkie reguły postępowania. Tak zresztą rodzą się wszelkiego rodzaju fanatyzmy. Jest przywódca, ściśle określona doktryna i jej wyznawcy. Dokładnie z tym mamy do czynienia w „Ceremonii”, z tym że świat przedstawiony w powieści jest wyłącznie wytworem mojej wyobraźni i z bieszczadzką rzeczywistością niewiele ma wspólnego.   

AAR: A jak mieszkańcy miejscowości, w których umieszcza Pan akcje swoich powieści odbierają fakt, że to akurat w ich mieście na kartach Pana książek dzieją się tak nieprawdopodobne historie?

JK: Nie wiem. Mam nadzieję, że nie utożsamiają literatury ze światem realnym, bo to nie miałoby najmniejszego sensu. Literatura z natury jest czymś w rodzaju pięknego kłamstwa, dlatego to, co znajduje się na stronicach powieści, nie musi mieć odzwierciedlenia w rzeczywistości. I często nie ma. Polana z „Ceremonii” nie jest realnie istniejącą Polaną. To miejsce raczej symboliczne, w którym rozgrywają się wykreowane przeze mnie zdarzenia, gdzie po raz kolejny dochodzi do przenikania się świata realnego z elementami, które w rzeczywistości nie byłyby możliwe.  

AAR: Pana debiut prozatorski to powieść pod tytułem „Zegary idą do nieba”. Jeden z bohaterów pragnie zatrzymać czas, dlatego zakopuje zegary w sadzie. Niektórzy uważają, że tę historię opowiada Pan niczym gawędziarz. Czy prywatnie zdarza się Panu snuć rozmaite opowieści, na przykład, przy rodzinnym stole lub w gronie przyjaciół?

JK: Nie mam natury gawędziarza i nie opowiadam wymyślonych przez siebie historii w szerszym towarzystwie, choć wiem, że niektórzy pisarze tak właśnie robią. Świetnym tego przykładem jest choćby Bohumil Hrabal, który często racząc się w knajpie piwem opowiadał znajomym rozmaite historie pilnie przy tym obserwując, jakie reakcje wzbudzają. U mnie wygląda to inaczej. Historie tworzą się w mojej głowie i stamtąd trafiają prosto na papier, w mniej lub bardziej zmienionej wersji. Tak było nie tylko z powieścią „Zegary idą do nieba”, ale z wszystkimi pozostałymi książkami. A kiedy powieść trafia już do księgarni, staje się, jak mawiał Ernest Hemingawy, „martwym lwem”. Bardziej interesujące są „żywe lwy”, czyli powieści, których się jeszcze nie napisało.

AAR: Kiedy czyta się Pana biografię, to można odnieść wrażenie, że zawodowo jest Pan wszechstronnie uzdolniony. Wspomnę chociażby o pracy w mediach jako dziennikarz czy w szkole jako nauczyciel języka polskiego. Czy te profesje w jakiś sposób wywarły bądź nadal wywierają wpływ na Pana twórczość?

JK: Polonistą jestem z wykształcenia. Dziennikarzem byłem z zamiłowania. Języka polskiego uczyłem w liceum przez dziesięć lat. Podobała mi się ta praca, ale nie wiązałbym jej w żaden sposób z twórczością literacką. Jeśli już szukać jakichś wpływów moich profesji na moje pisarstwo, to lepszym przykładem jest uprawiane przeze mnie dziennikarstwo. W latach 90. jako reporter jednej z regionalnych gazet, pisywałem dwu, trzy całostronicowe reportaże tygodniowo. To było wyczerpujące, ale i bardzo przydatne warsztatowo zajęcie, gdyż zmuszało mnie do doskonalenia w posługiwaniu się polszczyzną. Reportaże nie mają wprawdzie waloru ściśle literackiego, ale ich pisanie wymaga dużej sprawności językowej i kompozycyjnej. Poza tym pisanie tak wielu reportaży zmuszało mnie do reżimu twórczego, co w przypadku literatury też ma swoje znaczenie. Pisanie powieści to przecież swoiste rzemiosło wymagające cierpliwości, wytrwałości i konsekwencji. Powieści nie pisze się tak jak poezji, pod wpływem chwili. Powieściopisarstwo to żmudna i wyczerpująca robota.   

AAR: Powróćmy do początków Pana kariery pisarskiej. Tak naprawdę zaczynał Pan jako poeta w 1985 roku. Wówczas zadebiutował Pan zbiorem wierszy pod tytułem „Uśmierzanie źródeł”. Dlaczego porzucił Pan tę formę uprawiania literatury na rzecz prozy? A może tak do końca nie rozstał się Pan z poezją i nadal zajmuje się Pan pisaniem wierszy?

JK: Owszem, zdarza mi się napisać wiersz, ale czynię to bardzo rzadko i raczej okazjonalnie, na przykład na konkursy poetyckie. Sporą ciekawostką jest dla mnie fakt, że moje wiersze wciąż zdobywają nagrody, więc pewnie jako poeta nie jestem całkiem stracony. A mówiąc poważnie, proza zawładnęła mną kilka lat temu, kiedy to ułożyła mi się w głowie pewna historia, której nadałem formę niedużej powieści pod tytułem „Śmierć nosorożca”. Właśnie ona jest moim rzeczywistym debiutem prozatorskim. Najpierw została opublikowana na łamach miesięcznika „Twórczość”, a rok później przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Dlaczego proza? A dlaczego nie? Ten sposób twórczości literackiej fascynuje mnie i ciekawi. Poezja umilkła, co nie znaczy, że wcale jej nie słychać. Uważny czytelnik bez trudu znajdzie jej ślady w moich powieściach. Tyle tylko, że korzystam z niej w sposób bardziej subtelny niż dawniej, kiedy nie wyobrażałem sobie dnia bez wiersza. Teraz już wiem, że rację miał Czesław Miłosz, który w jednym ze swoich utworów twierdził, że pisać należy rzadko i niechętnie. Jest w tej postawie sporo mądrości.

AAR: Powszechnie panuje przekonanie, że poeta to człowiek wrażliwy i romantyczny, dostrzegający w otaczającym nas świecie cechy, których nie potrafią ujrzeć przeciętni śmiertelnicy, na przykład piękno. W związku z tym, zastanawia mnie skąd u Pana skłonność do tworzenia powieści z dreszczykiem, gdzie pojawia się też zło w swojej charakterystycznej postaci?

JK: Czasy romantyków na szczęście już dawno minęły. Współczesna epoka nie sprzyja uduchowionym wizjom i romantycznym olśnieniom. Dwudziesty pierwszy wiek przypomina rozbite lustro, które wszystko zniekształca. Dobro miesza się ze złem, miłość z nienawiścią, prawda z kłamstwem. Tak zresztą było zawsze, ale współczesność dodatkowo wzmacnia współistnienie tych wartości. Moja skłonność do powieści z dreszczykiem jest efektem kaprysu. Po prostu takie mam zachcianki, by sięgać po elementy kryminalno-sensacyjne. Jak to długo będzie jeszcze trwało, nie mam pojęcia. Na razie mi z tym dobrze. 

AAR: Jest Pan także laureatem wielu ogólnopolskich konkursów literackich. Począwszy od roku 1983 zdobył Pan jedenaście nagród za swoją twórczość. Która z nich przedstawia dla Pana największą wartość?

JK: Tych nagród jest o wiele więcej, na pewno kilkadziesiąt, ale oczywiście nie rzecz w ilości. Trudno powiedzieć, która z nich ma dla mnie największą wartość. Każda jest inna. Z pewnością przełomową nagrodą było drugie miejsce w ogólnopolskim konkursie na powieść współczesną zorganizowanym w 2006 roku przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka i Miesięcznik „Claudia”. Efektem tej nagrody jest moja powieść „Zegary idą do nieba”.

AAR: Podczas swojej kariery zawodowej był Pan również recenzentem i krytykiem literackim. Teraz stoi Pan po tej drugiej stronie, bo to inni oceniają Pana twórczość. Jakie to uczucie, kiedy czyta się opinię powieści, która kosztowała kilka miesięcy pracy? Czy recenzenci Pana doceniają, czy może zupełnie nie rozumieją przekazu Pana twórczości?

JK: Nie mogę narzekać na opinie recenzentów, zwłaszcza jeśli chodzi o „Urojenie”. To miłe, że powieść się podoba. W końcu pisze się z myślą o czytelnikach. Dla mnie najistotniejsze są właśnie ich opinie. Rzeczywiście swego czasu zajmowałem się recenzowaniem książek. To było dość dawno, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Pisywałem recenzje dla renomowanych pism literackich, takich jak między innymi „Życie Literackie”, „Nowe Książki”, „Twórczość”, „Poezja”, „Odra”. Byłem w swoich ocenach dość surowy, ale zawsze kierowałem się dobrem literatury. Uważam, że lepiej powiedzieć komuś bez owijania w bawełnę, że napisał utwór kiczowaty aniżeli głaskać go po głowie wprawiając w fałszywe samozadowolenie. Przestałem uprawiać zajęcie recenzenta, ponieważ doszedłem do wniosku, że oddźwięk tego rodzaju krytycznoliterackich ocen jest raczej mizerny. A jeśli chodzi o recenzje moich książek, to owszem, czytuję je wnikliwie i jeśli zawierają jakieś krytyczne uwagi, staram się wyciągać wnioski na przyszłość.

AAR: Obecnie coraz więcej ludzi rwie się do sięgania po pióro i tworzenia dzieł literackich. Czasami osoby te piszą z lepszym lub gorszym skutkiem. Czy jest jakiś uniwersalny sposób na stworzenie, niekoniecznie bestsellera, ale przynajmniej powieści, która spodoba się szerszemu gronu odbiorców?

JK: Nie czuję się specjalistą od recept na pisanie bestsellerów. Proszę zadać to pytanie Stephenowi Kingowi albo autorce „Harry’ego Pottera”. Ja uprawiam swoje małe poletko literackie i na razie nie mogę narzekać. Literatura jest dosyć kapryśna i nigdy nie wiadomo, co się spodoba ogółowi. Zresztą nawet największe bestsellery mają większą lub mniejszą publiczność. Jako przykład podam mojego ulubionego pisarza Gabriela Garcię Marqueza. Dopiero jego czwarta z kolei powieść, czyli „Sto lat samotności”, przyniosła mu ogromny sukces. Osobiście nie dzielę literatury na bestsellery i niebestsellery. Dla mnie literatura dzieli się na dobrą i kiepską, niezależnie od podziałów gatunkowych i tematyki, jaką poruszają pisarze. Zresztą to, co dla jednych jest bestsellerem, dla innych może być zwykłą chałą i nie ma w tym nic dziwnego ani niestosownego. Są ludzie, którzy zachwycają się na przykład powieścią Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. Ja się nie zachwycam.

AAR: Jakiś czas temu w pewnym wywiadzie radiowym usłyszałam, że pisarz tworzy przede wszystkim dla siebie, głównie pod wpływem emocji, a jeśli inni chcą to czytać, to ich sprawa. Jakie jest Pana zdanie na ten temat? Czy naprawdę autorzy piszą, aby oczyścić się emocjonalnie?

JK: Po trosze się zgadzam, a po trosze nie. Myślę, że pisarz tworzy przede wszystkim dla czytelników, bo bez czytelników nie ma mowy o literaturze, tak jak bez widzów nie ma mowy o teatrze. Emocje są oczywiście ważne, ale trzeba umieć je okiełznać i uformować w interesującą narrację. Bardzo ważny jest przy tym język. Zazdroszczę wspomnianemu już Marquezowi niezwykłej potoczystości i kunsztu językowego. W polskiej literaturze takim mistrzem języka literackiego jest na przykład Wiesław Myśliwski. Jego powieść „Kamień na kamieniu” potwierdza to najmocniej. Owszem, literatura jest swego rodzaju oczyszczeniem, ale nie można lekceważyć roli czytelnika. To on swoimi opiniami potwierdza wielkość albo marność dzieła literackiego. Pisarz jest w pewnym sensie niewolnikiem czytelniczych refleksji, co nie znaczy, że musi za wszelką cenę schlebiać gustom odbiorców. W twórczości nie wolno się niczym ograniczać. Literatura to wolność języka i wyobraźni.

AAR: Na koniec zadam standardowe pytanie. Jakie są Pana plany literackie na najbliższą przyszłość? Czy pracuje Pan już nad nową powieścią?

JK: Nie pracuję, ale męczy mnie od pewnego czasu pewien pomysł. Historia, którą chciałbym opisać, ma również charakter kryminalno-sensacyjny. Jak widać, nadal podążam w tym kierunku. Nie potrafię jednak określić, kiedy zabiorę się do roboty. Chciałbym zacząć jeszcze w tym roku, ale literatura jest nieprzewidywalna i bardzo chimeryczna.   

AAR: Bardzo serdecznie dziękuję Panu za rozmowę i życzę sukcesów w dalszej pracy literackiej oraz wciąż zwiększającej się liczby życzliwych czytelników. 



Rozmowa i redakcja:
Agnes Anne Rose