środa, 30 października 2013

Katarzyna T. Nowak – „Moja mama czarownica. Opowieść o Dorocie Terakowskiej”











Wydawnictwo: WYDAWNICTWO LITERACKIE
Kraków 2005





Moja przygoda z twórczością Doroty Terakowskiej zaczęła się stosunkowo późno, bo w wieku, kiedy byłam już osobą w pełni dorosłą. Prawdę powiedziawszy pierwszą książkę Autorki przeczytałam w ubiegłym roku, a była ona zatytułowana Tam, gdzie spadają Anioły. Ta powieść tak mnie zauroczyła, że w krótkim czasie sięgnęłam również po dwie inne książki Doroty Terakowskiej, czyli Córkę Czarownic oraz Ono. Tym, co zwróciło wówczas moją uwagę była nie tylko tematyka powieści, ale też styl. Zupełnie inny od tego, którym posługują się współcześni polscy pisarze. W dodatku powieści te poruszały niezwykle ważne problemy społeczne. Dla mnie książki te okazały się być jednymi z tych, które skłaniają do refleksji nad sobą i nad otaczającą nas rzeczywistością. One po prostu niosły ze sobą wyjątkowo istotne przesłanie. W mojej ocenie fabuła nie była z tych płytkich i nie wnoszących w ludzkie życie niczego dobrego. Historie, które Dorota Terakowska w nich opisała wywarły na mnie niesamowity wpływ. Wreszcie zobaczyłam, że literatura naprawdę może czegoś nauczyć. Że nie jest to zwykła ściema i mydlenie czytelnikowi oczu przy pomocy nieudolnie używanych słów. Pamiętam, że poczułam wtedy ogromny żal, bo zdałam sobie sprawę, że dziś już niewielu autorów potrafi tak pisać. Pisać w sposób, który dotyka każdej struny sumienia czytelnika. Choć nadal mam na koncie jedynie te trzy książki Doroty Terakowskiej, to moje przekonanie wciąż pozostaje takie samo. Autorka doskonale wiedziała, w jaki sposób uderzyć w czytelnika, żeby sprawić, aby ten zatrzymał się i choć przez chwilę pomyślał o sprawach istotnych, zaś nie jedynie o bzdurach, które funduje nam dzisiejszy świat, nawet ten literacki.

Kiedy niedawno przygotowywałam się do napisania artykułu o Dorocie Terakowskiej sięgnęłam po jej biografię napisaną przez starszą córkę Pisarki – Katarzynę Nowak. Pomyślałam, że na podstawie tej książki uda mi się opowiedzieć o Dorocie Terakowskiej w miarę rzetelnie, bo przecież będę opierać się na rzeczywistych informacjach. Dziś, po napisaniu rzeczonego artykułu, który ukaże się na łamach mojego bloga już 1 listopada tego roku, odnoszę wrażenie, że stworzyłam jedynie suchą biografię, zamiast sprawić, aby ta wyjątkowa osoba znów ożyła i sama opowiedziała nam o swoim życiu, które było naprawdę bogate. Myślę, że ktoś, kto nie znał Doroty Terakowskiej osobiście nie będzie w stanie napisać tekstu, który wiernie odda całą prawdę o niej samej. Taki ktoś będzie opierał się jedynie na dostępnych faktach, które potem sucho przekaże dalej.

Na pewno suchej biografii swojej matki nie stworzyła Katarzyna Nowak. Dorota Terakowska była kobietą niezwykle energiczną. Doskonale wiedziała, czego chce od życia i do tego dążyła. Była jedną z tych osób, które albo się uwielbia i szanuje, albo nienawidzi. Była szczera aż do bólu, niczego nie owijała w przysłowiową bawełnę. Jeśli pojawiał się problem, to głośno o nim mówiła. Czasami raniła tym uczucia innych. Dopiero po latach niektórzy potrafili przyznać jej rację i byli jej wdzięczni, że w tamtej chwili zwróciła im uwagę, być może zbyt ostro, ale tak było trzeba i ona doskonale o tym wiedziała.

Dorota Terakowska była nie tylko wybitną pisarką, ale też dziennikarką. Wraz ze swoim drugim mężem, Maciejem Szumowskim, prowadziła gazetę, co w czasach PRL-u nie było łatwe z uwagi na system i wszechobecną cenzurę. Przypłaciła to nawet wyrzuceniem z pracy i zakazem wykonywania zawodu, lecz mimo to nie poddała się i nie zniechęciła. Zmieniła jedynie kierunek. Zamiast pisać dobitne artykuły uderzające w ówczesny system, ona zaczęła pisać książki, w których niejedno z tamtego okresu przemycała.

Niektórzy nazywali Dorotę Terakowską „harpią”, „taczerką” czy po prostu „tą straszną Terakowską”. Jednak nigdy nie mówili jej tego wprost, lecz za plecami do kolegów i koleżanek. Co ciekawe, pomimo upływu lat i zmiany pokoleń, dzisiaj również wielu rzeczy nie mówi się komuś prosto w twarz, bo przecież znacznie wygodniej, a może bezpieczniej jest zrobić to za plecami osoby najbardziej zainteresowanej. Dorota Terakowska wymagała nie tylko od innych, ale też od samej siebie. Była perfekcjonistką w tym, co robiła i dlatego chciała nauczyć tego perfekcjonizmu innych. Chyba nikt nie lubi, kiedy ktoś zwraca mu uwagę albo zwyczajnie poucza, a już nie daj Boże krytykuje! W takich sytuacjach zazwyczaj wyzwala się w człowieku jakiś wewnętrzny bunt, który prowadzi do tego, że obrażamy się i odchodzimy, na przykład z pracy czy opuszczamy grono znajomych, w którym spotkało nas owo „nieszczęście”. Tylko czy zawsze mamy rację? A może ktoś, kto nas poucza czy zwraca nam uwagę, robi to dla naszego dobra, abyśmy na przyszłość uniknęli popełnienia tego samego błędu?

Dorota Terakowska nie ukrywała, że jest osobą zawziętą i kłótliwą. Ta cecha charakteru towarzyszyła jej od najmłodszych lat życia. Już jako mała dziewczynka potrafiła pokazać rodzicom na co ją stać. Nie znosiła zakazów i nakazów. Ceniła sobie swobodę. Praktycznie robiła, co chciała. Wydawać by się mogło, że była pozbawiona empatii. Nic bardziej mylnego. Kiedy ktoś potrzebował pomocy, była w stanie przewrócić do góry nogami niebo i ziemię, żeby tej pomocy udzielić. Jednak miała też wrogów. A może nie tyle wrogów, co znajomych, z którymi kontakty nagle się urywały właśnie z powodu jej szczerości. Moim zdaniem była też osobą sprawiedliwą. Jeśli widziała, że ktoś postępuje źle, nie upominała, ale nie robiła tego tylko wtedy, kiedy doskonale wiedziała, że sama w tej kwestii też lepsza nie jest. Naciskała jedynie tam, gdzie sama była perfekcjonistką, czyli głównie w przypadku pracy zawodowej. Inaczej sprawa przedstawiała się w domu względem rodziny, choć i na tym polu czasami ujawniała swój zacięty charakter.

Ci, którzy znali Dorotę Terakowską mówili, że miała podzielną uwagę. Potrafiła jednocześnie skupić się na kilku kwestiach. Była osobą niezwykle towarzyską. Uwielbiała teatr, stawiała też fundamenty Piwnicy pod Baranami. Próbowała również swoich sił w kabarecie Wiesława Dymnego. Uwielbiała zwierzęta. Niektórzy znajomi uważali, że Dorota Terakowska była jedną z tych osób, którym z trudem przychodzi powiedzenie słowa „przepraszam”. Wszystko zmieniło się dopiero pod koniec życia Pisarki. Być może częste kontakty z czytelnikami zarówno te twarzą w twarz, jaki i wirtualne, sprawiły, że zaczynała inaczej postrzegać pewne sprawy i wiedziała, że nie warto za wszelką cenę bronić swojego zdania.

Moja mama czarownica. Opowieść o Dorocie Terakowskiej to książka, która wiele mówi o Pisarce. Katarzyna Nowak napisała naprawdę doskonałą biografię upamiętniającą tę niezwykłą osobę. Jestem przekonana, że Mama byłaby z niej dumna, gdyby ją przeczytała. W książce czytelnik znajdzie szereg informacji na temat Doroty Terakowskiej, począwszy od momentu jej narodzin, a nawet jeszcze wcześniej, ponieważ zawarty jest tutaj także rodowód Pisarki. Katarzyna Nowak nie trzyma się chronologii. Pisze tak, jak chce: swobodnie, rzeczowo i niekiedy bardzo wzruszająco. Większość tekstu to wypowiedzi osób, które znały Dorotę Terakowską, czyli głównie jej współpracowników, ale także członków rodziny. Poza tym biografia zawiera też szereg zdjęć z każdego okresu życia Autorki.

Myślę, że dla wielbicieli twórczości Doroty Terakowskiej będzie to doskonały dokument. Dla mnie ta książka okazała się być właśnie takim dokumentem. Po lekturze tej biografii czuję się tak, jak gdybym znała Dorotę Terakowską w rzeczywistości. Bardzo cenię sobie ludzi szczerych, natomiast nie znoszę fałszu i obłudy. Myślę więc, że gdyby było mi dane pracować z Dorotą Terakowską wzbudziłaby we mnie szacunek. Tak, szanowałabym ją za to, jaka była i jak potrafiła wpływać na innych. Czułabym wobec niej respekt za to, iż nie kryje się ze swoimi uczuciami, tylko mówi o nich głośno. Oczywiście nie o wszystkim można głośno powiedzieć. Są sprawy bardzo osobiste, których nie zdradza się nawet najbliższym. O tym również Dorota Terakowska doskonale wiedziała, i chyba właśnie dlatego był to jeden z powodów, dla których zaczęła pisać książki. To właśnie dzięki tym powieściom miała szansę oczyścić się wewnętrznie i przelać na papier to, o czym nie chciała mówić.

Odniosłam też wrażenie, że ta biografia jest takim osobistym pożegnaniem córki z matką, ponieważ jest tutaj wiele informacji, które dotyczą relacji tylko i wyłącznie pomiędzy Katarzyną Nowak a Dorotą Terakowską. Mnie, jako czytelnikowi, ta książka naprawdę wiele dała. Nie tylko cofnęłam się w czasie, odbywając niezapomnianą podróż po Krakowie w towarzystwie Doroty Terakowskiej, ale też poznałam ludzi, o których do tej pory nie słyszałam.




poniedziałek, 28 października 2013

Lucy Maud Montgomery – „Ania ze Złotego Brzegu”











Wydawnictwo: NASZA KSIĘGARNIA
Warszawa 1989
Tytuł oryginału: Anne of Ingleside
Przekład: Aleksandra Kowalak-Bojarczuk
Ilustracje: Leonia Janecka




I znów zostałam zaproszona do domu niezapomnianej Anne Shirley, a właściwie Anne Blythe. To już po raz szósty miałam przyjemność spotkać się z tą niezwykłą bohaterką, która na wielu pokoleniach czytelników wywarła i nadal wywiera ogromny wpływ. Muszę przyznać, że to spotkanie było zupełnie inne, niż wszystkie poprzednie. Tym razem zobaczyłam stateczną kobietę z kilkuletnim stażem małżeńskim. Kobietę, która tak naprawdę nie zatraciła ostatecznie swojej dziewczęcej osobowości, lecz z drugiej strony doskonale potrafiła nad nią zapanować, nie uzewnętrzniając niektórych uczuć. Musicie wiedzieć, że choć Anne nie jest już tą samą dziewczynką z nadmiernie rozwiniętą wyobraźnią, to jednak wiele z tamtych cech w niej pozostało. Nadal śmieszą ją te same rzeczy, co niegdyś, ale jej stateczny charakter nie pozwala na głośne wyrażenie emocji w obecności osób, którym mogłoby to sprawić przykrość, na przykład w towarzystwie własnych dzieci.

Od mojego ostatniego spotkania z Anne Blythe minęło siedem lat. W ciągu tego czasu wiele się zmieniło. Tak więc kiedy tym razem zawitałam do nowego domu państwa Blythe, Anne od dziewięciu lat była już mężatką z piątką wspaniałych dzieci. Gdy pożegnałam ją ostatnim razem, Anne wraz z rodziną zmuszona była opuścić swój wymarzony domek, aby przeprowadzić się do nowego, który bardzo szybko został ochrzczony mianem Złotego Brzegu. Wówczas Anne i Gilbert mieli świeżo w pamięci tragedię, która ich dotknęła, lecz narodziny synka o imieniu Jem*, a właściwie James Matthew (z pol. Jakub Mateusz), może nie zdołały całkowicie zaleczyć ran, ale na pewno w pewien sposób uśmierzyły ból. Wraz z państwem Blythe do nowego domu przeprowadziła się również gosposia – Susan Baker (z pol. Zuzanna Baker). To właśnie w Złotym Brzegu przyszły na świat pozostałe dzieci Anne i Gilberta, które wypełniły świat naszej głównej bohaterki wszystkim, co najlepsze. To one przyniosły jej niewypowiedziane szczęście, którego tak bardzo brakowało jej, zanim jeszcze trafiła na Zielone Wzgórze. Do dziś pamięta, że był taki czas w jej życiu, kiedy kładła się spać głodna.

Jak zdążyłam zauważyć, siedmioletni wówczas James trochę zazdrościł młodszemu rodzeństwu, że nie było mu dane przyjść na świat w Złotym Brzegu. No, ale cóż… Momentu narodzin nie można sobie wybrać według uznania i w końcu chłopiec będzie musiał się z tym pogodzić. W Złotym Brzegu poznałam również około sześcioletniego Waltera Cuthberta, który sprawiał wrażenie niezwykle wrażliwego chłopca z nadmiernie rozwiniętą wyobraźnią, zupełnie jak u jego mamy. Chyba właśnie dlatego Walter stał się ulubieńcem Anne. Jak sama pani doktorowa Blythe przyznała, nie mogła przecież nie urodzić bliźniąt. To chyba miała być aluzja do jej niegdysiejszych podopiecznych – Dory i Davida Keithów (z pol. Tola i Tadzio). Dlatego też w jej domu tego samego dnia pojawiły się dwie maleńkie istotki; choć zupełnie do siebie niepodobne, to jednak wnoszące do Złotego Brzegu wiele radości i szczęścia. Jedną z nich była Anne, zwana po prostu „Nan”, zaś drugą Diana, nazywana „Di”. Chyba nie trzeba tłumaczyć, że dziewczynki imiona otrzymały po dwóch najlepszych przyjaciółkach, które pomimo że żyją z dala od siebie, to jednak wciąż myślą o sobie nawzajem. Oczywiście chodzi tutaj o mamę dziewczynek i jej serdeczną przyjaciółkę Dianę Barry, obecnie Dianę Wright. W momencie, gdy przekroczyłam próg domu państwa Blythe, bliźniaczki miały pięć lat. Nan okazała się być dziewczynką z brązowymi włosami i orzechowymi oczami, natomiast Di była wiernym odbiciem Anne. Miała rude włosy i zielone oczy. Może to właśnie dlatego stała się ona ulubienicą taty.

Kogóż to ja jeszcze poznałam, przybywając z wizytą do Złotego Brzegu? Otóż, spotkałam tam dwuletniego Shirleya, którego bardzo polubiłam, lecz byłam nieco zawiedziona, że w ciągu całego mojego pobytu w Glen St. Mary, chłopca oprócz niegroźnej wysypki, praktycznie nie spotkała żadna przygoda. Być może to się zmieni, kiedy odwiedzę Anne Blythe następnym razem. Niesamowitą radość wszystkim nam przyniosły narodziny najmłodszej pociechy państwa Blythe – Berthy Marilli, którą natychmiast zaczęto nazywać „Rilla”. Oczywiście dziewczynka otrzymała imię na cześć Marilli Cuthbert, która tak troskliwie, choć początkowo niechętnie, zajęła się małą Anne na Zielonym Wzgórzu w Avonlea.

wydanie, które czytałam
Wyd. Nasza Księgarnia
Warszawa 1995
Tłum. A. Kowalak-Bojarczuk
Il. Leonia Janecka
Nie obyło się również bez spotkania osób, które delikatnie mówiąc, mogły porządnie zdenerwować. Jedną z takich bohaterek okazała się być ciotka Gilberta – Mary Maria Blythe. Odwiedziła ona Złoty Brzeg tuż po śmierci swojego brata, a ojca Gilberta i wyglądało na to, że zadomowi się tam na stałe. Jednak na szczęście stało się inaczej. Jedno niefortunne wydarzenie przesądziło o wszystkim. Nielubiana ciotka wyjechała i już nigdy nie powróciła do Złotego Brzegu. Były też inne postacie, z którymi przyszło mi się spotkać. Niektórym z nich chętnie bym przygadała, ale niestety nie miałam ku temu sposobności. Żal mi było bliźniaczek, które zbyt ufne, chyba trochę za bardzo starały się zdobyć uznanie szkolnych przyjaciółek, co nie kończyło się dla nich zbyt dobrze. Lecz w takich sytuacjach zawsze mogły liczyć na swoją ukochaną mamę, która niczym dobra wróżka za każdym razem odnajdywała sposób na poprawienie ich nastroju, a tym samym sprawiała, że okrutny świat stawał się lepszy i bardziej przyjazny. Z drugiej strony jednak dzięki tym nieprzyjemnym sytuacjom, dziewczynki czegoś się nauczyły. Wyciągnęły wnioski na przyszłość i wiedziały już, że nie każdemu można ufać, bo nie wszyscy mówią prawdę. Czasami, aby przyciągnąć uwagę tłumu, ludzie są w stanie opowiadać nawet najgorsze brednie, tym samym krzywdząc innych.

Zwróciłam również uwagę na pozostałych mieszkańców Glen St. Mary. Doszłam do przekonania, że ich ulubionym tematem do rozmów są… pogrzeby. Potrafią konwersować o nich godzinami i praktycznie nie mają dosyć. Niektórzy z nich wręcz uwielbiają towarzyszyć swoim sąsiadom w ich ostatniej drodze, a kiedy długo nikt nie umiera, zaczynają się już niecierpliwić. Przyznacie, że dziwaczne upodobania, ale cóż poradzić. Dostrzegłam też, ze generalnie to właśnie plotkowanie jest tym, czego potrzebują kobiety z Glen St. Mary. Jeśli nie znają prawdy, to potrafią doskonale tę prawdę stworzyć. Mieszkańców Złotego Brzegu kilkakrotnie potraktowano niesprawiedliwie, tylko dlatego, że oparto się na niesprawdzonych informacjach.

Ogromnym przerażeniem napawała nas myśl o samotnej nocnej eskapadzie Waltera, który uwierzył w nieuniknioną śmierć mamy i maszerował w blasku księżyca do Złotego Brzegu, nie bacząc na grożące mu niebezpieczeństwo. Niemalże do łez doprowadziła mnie przygoda małej Rilli. Z jednej strony było mi żal dziewczynki, która rękami i nogami broniła się przed wykonaniem polecenia Susan Baker, a kiedy już nie było innego wyjścia, stała się posłuszna, lecz strach przed wyśmianiem był i tak o niebo silniejszy, niż posłuszeństwo, które państwo Blythe wpajali swoim dzieciom każdego dnia.

W Złotym Brzegu spotkałam nie tylko wspaniałych ludzi, którzy potrafili stworzyć niezwykle ciepłą, domową atmosferę, ale także zobaczyłam, ile znaczy dla nich obcowanie z naturą. Oprócz zwierząt, które pojawiały się tam co pewien czas, zachwycił mnie również widok przyrody otaczającej dom, która stała się dla nas swego rodzaju przyjaciółką. Z niecierpliwością wyglądaliśmy nadejścia kolejnej pory roku, czuliśmy zapach kwiatów i kwitnących drzew. Dla mnie było to naprawdę niezwykłe doświadczenie. Niecodzienne uczucia towarzyszyły mi również podczas świąt Bożego Narodzenia, które także przeżyłam w Złotym Brzegu. 

Muszę też przyznać, że bardzo przeżywałam rozterki Anne, która błędnie zinterpretowała zachowanie swojego męża. W pewnej chwili pomyślałam, że może mieć jednak rację, podejrzewając go o najgorsze. Lecz z drugiej strony trochę nie pasowało mi to do szlachetnego Gilberta. Taka dwulicowość to przecież nie w jego stylu. Natomiast serdecznie ubawiłam się po powrocie Anne i Gilberta z wizyty u państwa Fowlerów, kiedy to najlepszy doktor w Glen St. Mary oznajmił naszej bohaterce, że ze swoją dawną sympatią, która również została tam zaproszona, rozmawiał o… wszach.

I tak oto minęło sześć lat, które spędziłam w Złotym Brzegu. Naprawdę z trudem przyszło mi rozstać się z rodziną państwa Blythe, lecz na duchu podtrzymywała mnie i wciąż podtrzymuje myśl, że już niedługo znów udam się w tę niezwykłą podróż i ponownie spotkam Anne Blythe. Złoty Brzeg opuściłam dokładnie w dniu piętnastej rocznicy ślubu państwa Blythe, którzy właśnie planowali podróż po Europie.

Tych wrażeń z mojej podróży do Glen St. Mary jest znacznie więcej, niż tutaj opisałam. Jednak nie chcę opowiadać ze szczegółami o wszystkim, co spotkało mnie w Złotym Brzegu, bo przecież jeśli tylko tego bardzo zapragniecie pani doktorowa Anne Shirley-Blythe z pewnością zaprosi i Was do swojego niezwykłego domu i pozwoli Wam poczuć tę niezwykłą, magiczną atmosferę, o której nie sposób zapomnieć.









* „Jem” to pisownia oryginalna; w polskim wydaniu funkcjonuje „Jim”.



piątek, 25 października 2013

Mario Puzo – „Rodzina Borgiów”












Wydawnictwo: ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Warszawa 2011
Tytuł oryginału: The Family
Przekład: Zygmunt Halka & Władysław Masiulanis



Niewiele jest nazwisk w historii znienawidzonych bardziej od tego Borgiów. Ludzie współcześni im oraz żyjący później zrobili z nich potworów. Na ich temat przelane zostały rzeki – jednak nie atramentu, lecz żółci.


Roberto Gervaso


Nierzadko zdarza się, że przychodzi nam do głowy jakaś myśl, której nie potrafimy się pozbyć. Walczymy z nią, staramy się wyrzucić ją z umysłu, lecz nasze wysiłki są bezowocne. Przychodzi wreszcie taka chwila, że owa myśl staje się obsesją. Towarzyszy nam wszędzie i nie pozwala skupić się na niczym innym. Rozprasza nas w najmniej oczekiwanym momencie. Jest niczym natrętny komar żądny ludzkiej krwi. Takie natarczywe myśli nie są obce szczególnie pisarzom. Któregoś dnia wpada takiemu autorowi jakiś pomysł do głowy i już nie potrafi się od niego uwolnić. Jedynym rozwiązaniem wydaje się być przelanie go na papier. W innym przypadku wciąż będzie go dręczyć i nie pozwoli normalnie żyć. Czasami wręcz do dnia śmierci pisarze walczą z owym natręctwem. Tak właśnie było z Mario Puzo, którego praktycznie przez większość życia dręczyła rodzina Borgiów, a szczególnie Rodrigo Borgia, późniejszy papież Aleksander VI.

Kim zatem był rzeczony rodzinny klan, który swoje korzenie miał w Hiszpanii, a na kartach historii zapisał się jako pierwsza włoska mafia? Losy Borgiów ściśle związane są z historią Kościoła Katolickiego. Ten związek wynika z tego, iż dwóch przedstawicieli rodu zasiadało na tronie Piotrowym: Alfonso Borgia (Kalikst III), którego pontyfikat przypadł na lata 1455-1458, oraz wspomniany już Rodrigo Borgia (Aleksander VI), panujący w latach 1492-1503. Aleksander VI był siostrzeńcem Kaliksta III.

Skupmy się jednak na papieżu Aleksandrze VI, ponieważ jest on głównym bohaterem powieści Mario Puzo. Kiedy czytelnik spotyka go na kartach powieści, Rodrigo Borgia pełni właśnie funkcję wicekanclerza Kościoła rzymskiego. Jest też wodzem wojsk papieskich. W tamtym okresie, czyli na przełomie XV i XVI wieku duchownym nie było wolno zakładać rodzin, ale nikt nie zabraniał im mieć kochanek i korzystać z usług prostytutek. Owszem, w niektórych kręgach taki styl życia nie był dobrze widziany i czasami trzeba było stwarzać pozory bogobojnego życia z dala od ziemskich rozkoszy. Niemniej kardynał Rodrigo Borgia wcale nie krył się z tym, iż ma potomstwo ze swoją wieloletnią kochanką – Vannozzą Cattanei.

Papież Aleksander VI (1431-1503)
Pewnego dnia Borgia zabiera dzieci od matki i postanawia je wychować według własnego uznania. Starszy syn – Cezar – jest przeznaczony do stanu duchownego, choć jak się potem okaże ten stan wcale go nie pociąga. On chce być żołnierzem i zdobywać kolejne państwa-miasta celem poddania ich Kościołowi. Lecz decyzja ojca jest jednoznaczna i już jako nastoletni chłopak przyjmuje tytuł kardynała. Drugi syn Borgii – Juan – w przyszłości stanie na czele wojsk papieskich, pomimo że zupełnie nie będzie znał się na potyczkach wojennych. Jest też córka – Lukrecja, którą ojciec postanowił wydać korzystnie za mąż. Oczywiście korzystnie z jego punktu widzenia. Małżeństwo Lukrecji ma zapewnić mu sojusz przeciwko wrogom. Kardynał doczekał się również najmłodszego syna – Jofre, który także posłuży mu w przyszłości do pozyskiwania sprzymierzeńców. Był też Pedro Luis, z którego na mocy dokumentu papieża Sykstusa IV zdjęto piętno nieślubnego dziecka.

Urząd wicekanclerza pozwolił Rodrigo Borgii doskonale ustawić się na przyszłość. Dzięki temu pozyskał szereg dochodowych beneficjów, zdobył astronomiczny majątek oraz ogromną władzę, co sprawiło, iż żył w przepychu niczym udzielny książę. Nic też nie robił sobie z napomnień papieża Piusa II odnośnie do swojego rozpustnego życia. Kochanki w swoim łożu zmieniał niczym przysłowiowe rękawiczki. Oprócz dzieci spłodzonych z Vannozzą, miał też inne potomstwo. Niemniej trzeba przyznać, że Rodrigo Borgia nie był głupi. Wręcz przeciwnie. Odznaczał się niezwykłą inteligencją i darem krasomówczym. Był również nieocenionym mecenasem sztuki oraz posiadł doskonałą umiejętność w kwestii osiągania zamierzonych celów.

W końcu nadszedł rok 1492. Wtedy to z ziemskim życiem rozstał się papież Innocenty VIII, a kardynałowie natychmiast zebrali się, aby wybrać jego następcę. Prawdę powiedziawszy nikt nie wróżył wówczas kardynałowi Borgia tronu Piotrowego. Choć znany, stał gdzieś na uboczu. Jednakże jego zachłanność i żądza władzy doprowadziła do tego, iż najprawdopodobniej przekupił i opłacił kogo trzeba, aby wyjść z obrad konklawe jako papież Aleksander VI. I tak oto rozpoczyna się jedenaście lat rządów najbardziej znienawidzonego papieża w historii Kościoła Katolickiego. Minął wieki, a historycy będą pisać o nim, iż czas jego panowania to „dni hańby i zgorszenia w Kościele rzymskim.” Ale czy tylko Borgia pohańbił Kościół Katolicki na przestrzeni wieków i lat? Czy na pewno tylko jemu można przypisywać wszystko to, co najgorsze?

Lukrecja Borgia (1480-1519)
Czym w takim razie Rodrigo Borgia, już jako papież, zasłużył sobie na powyższe określenie? Otóż na pewno ogromnych rozmiarów rozpustą i wyuzdaniem. W Watykanie utrzymywał swoje kochanki, zaś uczty, jakie tam się odbywały ociekały seksem. Jedną z kochanek papieża była Gulia Farnese, którą przysposobił sobie do łoża, gdy ta miała zaledwie piętnaście lat. Mario Puzo ukazuje Aleksandra VI nie tylko jako cudzołożnika, ale także jako tego, który popychał swoje dzieci do kazirodztwa. Lukrecja i Cezar regularnie uprawiali seks za przyzwoleniem ojca, dla którego w ich zachowaniu nie było niczego karygodnego. To właśnie Cezar pozbawił swoją siostrę dziewictwa, a papież bez słowa przyglądał się temu. Działo się to dosłownie na jego oczach.

Oprócz rozpusty, Aleksandrowi VI przypisuje się też szereg innych niegodziwości. Dla własnych celów potrafił jednym pociągnięciem uśmiercić wroga. Oczywiście nie robił tego własnymi rękoma, gdyż miał do tego oddanych pomocników. To skrytobójcy, którzy śledzili ofiarę, a potem brutalnie ją mordowali. Na polecenie papieża wieszano publicznie rzekomych zdrajców, których uprzednio poddawano okrutnym torturom. Nie można się więc dziwić, że doszło nawet do bratobójczej walki, w której jeden z braci stracił życie. W końcu mówi się, że przykład idzie z góry. W tym przypadku to powiedzenie doskonale się potwierdziło. Aleksander VI swoich wrogów pozbywał się także w bardziej humanitarny sposób. Po prostu na jego polecenie dosypywano biedakowi trucizny do jedzenia i w ten sposób usuwano go z drogi. Tak więc Rodrigo Borgia, aby osiągnąć swój cel, wykorzystywał każdą sprzyjającą ku temu sytuację. A ponieważ miał licznych wrogów, na swoim sumieniu miał też wiele ofiar. Oczywiście wszystko to robił w Imię Boże, uważając, że piąte przykazanie nie obowiązuje, jeśli zabija się w szlachetnym celu. Tak przynajmniej to sobie tłumaczył. On jako przywódca Kościoła rzymskiego był nieomylny i jeśli kazał kogoś zabić, to tylko dlatego, że tego żądał od niego Bóg. Takie zakłamanie i hipokryzja towarzyszyło Borgii praktycznie przez całe życie. Panowanie Aleksandra VI na pewno stanowi czarną plamę w dziejach Kościała Katolickiego. Ale czy jedyną?

Niestety, z reguły jest tak, iż wielcy namiestnicy torujący sobie drogę do celu po trupach, pewnego dnia sami również padają ofiarą spisków i intryg. Nie inaczej było i w tym przypadku. Historycy podają rozmaite przyczyny śmierci Aleksandra VI, lecz bardzo prawdopodobne jest, iż został otruty podobnie jak czynił to ze swoimi wrogami. Tak więc kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Kolejne przysłowie, które doskonale sprawdziło się w tym przypadku.

Syn Rodrigo Borgii – Cezar – również nie pożegnał się ze swoim życiem w naturalny sposób. Kiedy już wydawało się, iż umknął swoim wrogom i wywinął się śmierci spod kosy, dopadła go w najmniej oczekiwanym momencie. On także musiał w końcu zapłacić za swoje winy. Tak naprawdę w niczym nie różnił się od swojego ojca. Z zimną krwią zabijał wrogów. Przygotowywał spiski, intrygował. Oddawał się rozpuście, przypłacając to chorobami, które wskutek tego łapał. Kazirodztwo nie było dla niego niczym złym. Twierdził, że kocha Lukrecję całym sercem tak, jak mężczyzna kocha kobietę, z którą nie łączą go więzy krwi. Miał mnóstwo kochanek, korzystał z usług prostytutek, a kiedy i to mu nie wystarczało, zwyczajnie gwałcił.

Lukrecja też wcale nie była lepsza. Lgnęła do Cezara niczym ćma do światła. Praktycznie nie było nic, co mogłoby powstrzymać ją przed stosunkami kazirodczymi. Nawet będąc mężatką, spotykała się z bratem w jednym i wiadomym celu, co w końcu zaowocowało spłodzeniem dziecka.

Cezar Borgia (1475-1507)
Jaki zatem jest Rzym przedstawiony na kartach powieści Mario Puzo? Na pewno jest to Rzym pełen rozpusty. Na ulicach Wiecznego Miasta panoszy się syfilis, szaleje pedofilia, a wysocy dostojnicy Kościoła wcale nie kryją się z tym, iż korzystają z usług seksualnych nieletnich chłopców. Przechadzają się w ich towarzystwie jawnie, krocząc dumnie ulicami miasta. Oprócz rodu Borgiów, Mario Puzo wspomina też inne szlacheckie rodziny, które w tamtym okresie odegrały znaczącą rolę w dziejach polityki kraju i Kościoła.

Choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że książce nie można niczego zarzucić, to jednak coś mi w niej zgrzytało, mówiąc kolokwialnie. Przyzwyczaiłam się do zupełnie innego stylu i warsztatu pisarskiego. Początkowo czytanie szło mi naprawdę opornie i musiało minąć trochę czasu, abym mogła wczuć się w stronę techniczną powieści. Pomysł na fabułę naprawdę dobry, ale momentami odnosiłam wrażenie, że akcja nie rozgrywa się na przełomie XV i XVI wieku, lecz bardziej współcześnie. Poza tym zbyt dużo narracji, a za mało dialogów. Lubię czytać, o czym rozmawiają bohaterowie, a tutaj tego jest zbyt mało, jak dla mnie. W dodatku brakowało mi też dokładniejszych opisów miejsc, w których przebywają aktualnie bohaterowie. Autor znacznie bardziej skupił się na kwestii psychologicznej i na tym, co dzieje się w głowach poszczególnych postaci, niż na ich wyglądzie zewnętrznym. Przyznam, że czasami jest mi to obojętne, a niekiedy zwracam na ten element szczególną uwagę. Chyba chodzi tutaj głównie o to, czego dotyczy dana powieść. W Rodzinie Borgiów brakowało mi właśnie tej dokładności i dbania o szczegóły. Zbyt mocno wsiąknęłam w styl Philippy Gregory i Renaty Czarneckiej, dlatego w tym przypadku odczułam swego rodzaju zawód. Lecz to wcale nie oznacza, że powieść jest zła. Ona jest po prostu inna. Inaczej napisana pod względem technicznym. Dla pasjonatów historii na pewno będzie to doskonała lektura.

Rodzina Borgiów to powieść, która została wydana już po śmierci Autora. Prawdę powiedziawszy Mario Puzo jej nie dokończył. Zrobiła to jego wieloletnia przyjaciółka – Carol Gino. Posłowie, które znajduje się na końcu książki, naprawdę wzrusza. To właśnie stamtąd dowiadujemy się, ile tak naprawdę znaczył dla Autora klan Borgiów jako motyw książki. Mógł o nich rozmawiać godzinami. Miał naprawdę ogromną wiedzę na ich temat. Generalnie Pisarz znany jest z bestsellerowej powieści Ojciec chrzestny. Obawiam się, że czytelnicy, którzy czytali tamtą mafijną opowieść, mogą być nieco rozczarowani Rodziną Borgiów. Dla mnie była to pierwsza lektura tego Autora i pomimo kilku uwag, które mam odnośnie do tej powieści, chcę przeczytać też inne książki Mario Puzo. 





wtorek, 22 października 2013

Niezwykła powieść z kotem w tle





Renata L. Górska sympatię czytelników zdobyła, tworząc niezwykle klimatyczne powieści obyczajowe. Zadebiutowała w 2007 roku powieścią pod tytułem Cztery pory lata. Historia opowiadająca o młodej i niezależnej kobiecie o imieniu Kornelia bardzo szybko przypadła czytelnikom do gustu i cztery lata później doczekała się swojego wznowienia. Rok 2010 przyniósł Autorce kolejny sukces na polu literackim. Wówczas do rąk czytelników trafiła jej kolejna książka zatytułowana Za plecami anioła. Tym razem Renata L. Górska zabrała nas do małego niemieckiego miasteczka o nazwie Tauburg. Na kartach tej powieści możemy spotkać arystokratyczną rodzinę von Tauburgów oraz poznać ich tajemnice skrywane od lat. Główna bohaterka, Marta musi zmagać się nie tylko z małomiasteczkowym życiem w obcym miejscu, lecz także z uczuciem, które jest w stanie odmienić cały jej dotychczasowy uporządkowany świat. A to wszystko dzieje się właśnie za plecami pewnego anioła, który nie mówi, lecz obserwuje wszystko to, co dzieje się z główną bohaterką.

W 2012 roku ukazała się kolejna powieść Renaty L. Górskiej, która na mnie – jako na czytelniczce i amatorce powieści obyczajowych – wywarła chyba największe wrażenie. Mam tutaj na myśli książkę pod tytułem Błędne siostry. Po przeczytaniu tejże powieści bardzo długo nie potrafiłam złapać równowagi emocjonalnej. Na kartach książki Autorka przenosi czytelnika do malowniczego domu w Karkonoszach i niezwykle pięknie opowiada historię Karoli i Armina, którzy zupełnie przypadkowo spotykają się w rzeczonym karkonoskim domu umiejscowionym na pewnej polanie.

Z kolei całkiem niedawno miałam przyjemność czytać i recenzować inną powieść Autorki. Tym razem chodzi o Przyciąganie niebieskie. Jest to historia z głębokim przesłaniem moralnym, co zmusza czytelnika do zastanowienia się nad swoim życiem i tym, w jaki sposób tym życiem kieruje. Historia Dominiki naprawdę wiele może nauczyć, a dodatkowo wskazać drogę, którą można zacząć podążać, aby odnaleźć spokój i szczęście.

Już niedługo, bo 10 grudnia 2013 roku nakładem wydawnictwa Replika ukaże się najnowsza powieść Renaty L. Górskiej o dość intrygującym tytule Historia kotem się toczy. Dziś, wraz z Wydawcą, chciałabym zaprosić Was do bliższego zapoznania się z tą pozycją, kiedy już wejdzie ona na polski rynek wydawniczy.







A teraz krótka charakterystyka fabuły powieści.


Ada Gawron nigdy nie marzyła o życiu w małej mieścinie, na dodatek pod jednym dachem z teściową. Byłą teściową. A jednak rok spędzony w Kasztelowie zmieni w jej życiu dosłownie wszystko... 
Naciskana przez córki-bliźniaczki Ada zobowiązuje się zająć przez rok – i ani dnia dłużej! – ich babcią Janiną, z którą nigdy nie miała dobrych relacji. Życie na prowincji, na pozór spokojne i monotonne, nie będzie dla Ady wyłącznie sielanką, bo choć wypadek osłabił nieco żywotność staruszki, nie przytępił jej ostrego języka. Dodatkowo po Kasztelowie grasuje złoczyńca. Czy jest nim odludek spod lasu, którego dom Ada widzi z okna poddasza? Z intrygującym mężczyzną zetknie się za sprawą kota, mającego niemały udział w tej historii.  
Powoli Ada odnajduje swoje miejsce w Kasztelowie, poznając coraz to nowych ludzi i zmieniając swoje nastawienie do życia z dala od wielkiego miasta. Czy tu, w miasteczku, gdzie czas w cieniu starego zamku płynie inaczej, odnajdzie wreszcie dawno zagubione szczęście? I jaką rolę w tych poszukiwaniach odegra tajemniczy kot?


Na koniec chciałabym jeszcze dodać, iż książki Renaty L. Górskiej to nie cukierkowe romanse, jakich wiele. Choć miłości w nich nie brakuje, a relacje damsko-męskie stanowią centralną część fabuły, to jednak w powieściach Autorki kryje się coś, co sprawia, że czytelnik zatraca się bez reszty w opisywanej przez nią historii. Moim zdaniem Pisarka tworzy powieści, które na bardzo długo pozostają w pamięci czytelnika. Mam nadzieję, że najnowsza książka Renaty L. Górskiej zostanie ciepło przyjęta przez czytelników, natomiast historia Ady Gawron nie pozwoli o sobie na długo zapomnieć.  


Wywiad z Renatą L. Górską przeprowadzony w ramach cyklu Literat Miesiąca można przeczytać tutaj




poniedziałek, 21 października 2013

Nora Roberts – „Niebo Montany”












Wydawnictwo: KSIĄŻNICA
Katowice 2007
Tytuł oryginału: Montana Sky
Przekład: Bożena Krzyżanowska




Montana. Stan położony w zachodniej części Stanów Zjednoczonych na granicy z Kanadą. Jest to czwarty pod względem wielkości stan w USA, który w połączeniu z relatywnie niewielkim zaludnieniem plasuje Montanę pośród regionów charakteryzujących się stosunkowo niską gęstością zaludnienia. Gospodarka tych terenów skupia się przede wszystkim na rolnictwie, przemyśle drzewnym oraz górnictwie. Nie bez znaczenia jest również dość dobrze rozwinięta turystyka. Montana kojarzy się w głównej mierze z górami położonymi na jej obszarze, lecz to nie one pochłaniają największą powierzchnię stanu, ale preria, która zajmuje około sześćdziesiąt procent całości.

To właśnie na terenie tego stanu Nora Roberts umiejscowiła akcję jednej ze swoich najbardziej znanych powieści. To tam znajdują się trzy rancza, a spośród nich na czoło wysuwa się to, należące do Jacka Mercy’ego i słynące z hodowli bydła najwyższej jakości. Ponieważ każdy kiedyś musi umrzeć, więc i na wielkiego Jacka również przyszedł w końcu czas, kiedy został zmuszony wybrać się w tę ostatnią podróż. Na cmentarzu żegna go rodzina, robotnicy oraz sąsiedzi. Nad grobem Mercy’ego chyba nie stoi nikt, kto myślałby dobrze o człowieku, który „żył tak, jak chciał i umarł też tak, jak pragnął”. Nawet zdanie tej treści kazał wyryć sobie na płycie nagrobnej, dodając: „niech piekło pochłonie tych, którym się to nie podobało.” Na tej podstawie można dojść do przekonania, że ci, którym przyszło mieć z nim do czynienia, nie było łatwo. Facet nie liczył się z nikim. Nie kierował się żadnymi wartościami. Robił, co chciał, nie patrząc na to, czy innych tym rani. Lecz jedno należałoby mu przyznać. Doskonale znał się na prowadzeniu rancza. To właśnie Jack Mercy sprawił, że stało się ono jednym z najlepszych w Montanie.

Wygląda na to, że jego najmłodsza córka – Willa – odziedziczyła po ojcu mnóstwo cech, ale nie chce się do tego przyznać. Na samą myśl o swoim rodzicielu wpada we wściekłość. Żałuje, że miała takiego ojca. Ojca, który nigdy nie powiedział, że ją kocha. Ojca, który terroryzował ją od najmłodszych lat, jakby była chłopakiem. Ojca, który na jej oczach zabił ukochane przez dziewczynkę zwierzątko. Jednego, czego pragnął Jack Mercy, to zaszczepić w niej męskie cechy charakteru. Ponieważ nigdy nie doczekał się męskiego potomka, to Willa stała się tą, która musiała wypełnić tę lukę w życiu Jacka. Pomimo że buntowała się wewnętrznie, to jednak spełniała jego polecenia bez słowa skargi. Wiedziała bowiem, że w innym razie okrucieństwo Jacka spadnie na nią niczym głaz. Jednak wiedziała też, że na farmie jest ktoś, kto zawsze ją pocieszy i obdarzy ojcowskimi uczuciami. To Hamilton Dawson, który na gospodarstwie Mercy’ego spędził większość swojego życia.

Wszechwładny Jack Mercy był surowy nie tylko wobec swojej córki i pracowników. Swoją siłę i władzę prezentował również wobec żon, których miał kilka, nie mówiąc już o kochankach. W taki oto sposób doczekał się trzech córek i pasierba. No właśnie, tylko córek! Pasierb, jako spadkobierca, w ogóle nie wchodził w grę. W dodatku przecież to Indianin! Niemniej Adam Wolfchild pokochał Willę Mercy od pierwszego dnia jej pobytu na tym świecie. Mieli wspólną matkę, więc tym samym stali się dla siebie przyrodnim rodzeństwem. Obydwoje nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Adam całą swoją energię poświęca pracy na ranczo. Jego obowiązki od zawsze sprowadzały się do dbania o konie.


Krajobraz Montany - miasto Bozeman 

Jak wiadomo, los płata rozmaite figle. Jack doskonale o tym wiedział, bo sam również nieźle zażartował sobie ze swojej rodziny. Mając kilka żon, nie mógł przecież nie spłodzić z nimi dzieci. I tak oto Willa oprócz wspomnianego Adama, ma jeszcze inne rodzeństwo. To dwie starsze siostry – Tess i Lily. Obydwie przyjeżdżają pożegnać ojca, bo nie wypada inaczej. Tess Mercy to kobieta światowa, na co dzień mieszkająca w Los Angeles i pisząca scenariusze filmowe. Taka „Panna Hollywood”, jak nazywa ją Willa. Z kolei Lily wciąż przed czymś ucieka. Boi się nawet własnego cienia. Kto depcze jej po piętach i dlaczego? Komu tak bardzo naraziła się, że chce ją dopaść i ukarać?

Losy tych trzech kobiet łączą się w momencie, gdy w posiadłości Mercy’ego zostaje odczytany testament starego Jacka. Na jego mocy piękna posiadłość w stanie Montana ma przypaść jego trzem córkom, lecz pod jednym warunkiem. Otóż, ich obowiązkiem jest spędzić pod jednym dachem rok. Rok, który da im na własność ranczo i wszystko, co się z nim wiąże. Jak można przypuszczać, kobiety są wściekłe. Do tej pory nie utrzymywały ze sobą kontaktu, a tu nagle ktoś chce je zamknąć w jednym domu tylko dlatego, że taki miał kaprys. Willa i Tess praktycznie dostają szału. Ta pierwsza dlatego, że ranczo powinno natychmiast po śmierci ojca przejść w jej ręce, zaś ta druga nie wyobraża sobie wiejskiego życia ubabrana w krowich odchodach. Przecież jej świat to Los Angeles i wszelkie wygody, jakie wiążą się z tym miastem. A tutaj co ją czeka? Codzienne wybieranie jajek spod gdakających kur!!! Niedoczekanie!!! Wygląda na to, że najchętniej warunki testamentu pragnie wypełnić Lily. Ona chce zostać w posiadłości i nie wyraża ani jednego słowa sprzeciwu. Dlaczego? Czy naprawdę chodzi jej tylko o spadek? A może za tą decyzją kryje się coś znacznie poważniejszego, o czym nie chce mówić?  

Jak gdyby tego wszystkiego było mało, Jack Mercy zakpił ze swoich córek znacznie bardziej, niż wynika z powyższego. Otóż, nadzór nad prawidłowym przestrzeganiem warunków testamentu powierzył miejscowemu prawnikowi, który również posiada swoje własne ranczo, oraz sąsiadowi „zza płotu”, którego Willa wręcz nienawidzi. Od tej pory to Nate Torrence i Ben McKinnon będą nieustannie patrzeć Willi na ręce. Jak zatem zniesie to ta zbuntowana młoda kobieta, która pragnie rządzić, podobnie jak niegdyś robił to jej ojciec? Czy kobiety wytrzymają ze sobą rok, aby potem zabrać co swoje i odejść? A może Jack Mercy doskonale wiedział, co robi, pisząc testament? Może poprzez swoją ostatnią wolę pragnął naprawić to, co zepsuł za życia?

Gdyby chodziło jedynie o wypełnienie warunków testamentu, wówczas na farmie Mercy byłoby bardzo nudno. Nora Roberts doskonale o tym wiedziała, dlatego też niemalże od samego początku kładzie trupem zwierzęta, a potem także i ludzi. Na terenie posiadłości ktoś zaczyna grasować i w bestialski sposób zarzyna bydło i zwierzęta domowe, a kiedy to mu nie wystarcza, morduje też przypadkowe osoby. Kim zatem jest morderca i dlaczego posuwa się do takich makabrycznych czynów, zostawiając niemalże pod samym progiem oskalpowane ofiary? Dlaczego to robi? Komu pragnie zaszkodzić? Willi? Tess? A może wystraszonej Lily? Czy na jego celowniku znajdą się także mieszkańcy rancza?

Córki Jacka Mercy'ego - od lewej: Tess (Charlotte Ross),
Lily (Laura Mennell) & Willa (Ashley Williams);
zdjęcie pochodzi z filmu Niebo Montany
Nie pamiętam już ile dokładnie przeczytałam książek Nory Roberts w swoim życiu. Oczywiście nie o wszystkich pisałam na blogu. Do niektórych chcę kiedyś powrócić, bo są takie powieści tej Autorki, do których mam szczególny sentyment. Do tej pory Niebo Montany znałam z wersji filmowej i przyznam, że ekranizacja nawet mi się podobała. A zatem teraz przyszedł czas na książkę. Od razu mogę stwierdzić, że czytałam lepsze powieści Nory Roberts, niż rzeczone Niebo Montany. Na pewno jest to historia bardzo dobrze skonstruowana oraz przemyślana. Czytelnicy, którzy lubią mocniejsze uderzenie w literaturze, może zachęcić element sensacji. Jednak natychmiast mogą się rozczarować, ponieważ Nora Roberts stawia tutaj w dużej mierze na romans, zaś wątek kryminalny pojawia się w tle. Na kartach powieści spotykamy trzy pary, które walczą ze sobą, kłócą się, a potem i tak lądują w łóżku. Sięgając po książkę spodziewałam się, że coś takiego będzie mieć miejsce, więc dla mnie było to coś normalnego, co zawsze u tej Autorki występuje. Tak więc zaznaczam: jeśli nie lubicie romansów, a jedynie czysty kryminał, to ta książka nie jest dla Was.

Nora Roberts zdobyła moje uznanie tym, że doskonale opisuje życie na ranczo. Wszystkie prace, które są tam wykonywane, przedstawia z niezwykłą dokładnością. Tak więc, można zdobyć wiedzę na temat kastracji byków, cielenia się krów czy prawidłowego wyjmowania jajek spod kur tak, aby nie zostać przez nie skaleczonym. Są również fantastyczne opisy krajobrazu. Autorka robi to tak plastycznie, że czytelnik jest w stanie wyobrazić sobie to wszystko, co w danym momencie jest opisywane. Bohaterowie są wyraziści. Nie są bynajmniej nudni. Wciąż coś się dzieje. Prócz tego, z fabuły powieści bije niesamowite ciepło. Chodzi tutaj szczególnie o ciepło domu rodzinnego. Stary Jack Mercy nie potrafił stworzyć rodzinnej atmosfery, ale ci, którzy po nim zostali doskonale sobie z tym radzą. Nawet postacie drugoplanowe biorą w tym udział.

O relacjach damsko-męskich pisać nie będę, ponieważ na tym polu sprawa jest jasna. Może napiszę kilka słów o wątku kryminalnym. Otóż, natychmiast po pierwszym zaszlachtowaniu wołu, na ranczo pada blady strach. Nikt nie wie, co tak naprawdę się dzieje i dlaczego. Bohaterowie snują przypuszczenia i domysły, ale generalnie niewiele z tego wynika. Oczywiście, jak to bywa u Nory Roberts, za wszystkim kryje się jakaś tajemnica, skrywana przez lata. Tak też mamy i w tym przypadku. Jest coś, co spędza sen z powiek mordercy, którego czytelnik poznaje dopiero na końcu. Wiemy, że jest, ale za nic nie możemy domyślić się kim jest ten człowiek, który z zimną krwią morduje. Można z powodzeniem rzec, że w tej kwestii fabuła przewidywalna nie jest.

Czytelnik ma szansę zaobserwować również jak bardzo z rozdziału na rozdział zmieniają się poszczególni bohaterowie. Ci, którzy początkowo zieją nienawiścią wobec siebie nawzajem, w efekcie zostają najlepszymi przyjaciółmi. Skoro już mowa o przyjaźni, to mamy tutaj również przykład takiej zwykłej męskiej przyjaźni, która zawiązała się jeszcze w latach dzieciństwa i przetrwała do dnia dzisiejszego. Co ciekawe, pomimo że na pierwszy rzut oka wydaje się, że niektórzy bohaterowie nie są w stanie przebywać ze sobą ani minuty w tym samym pomieszczeniu, to jednak kiedy przychodzi zagrożenie, nie pytają o nic, a jedynie wskakują na konia i ruszają w pogoń, aby nieść ratunek.

Generalnie Nora Roberts jest znana z tego, że tworzy takie trochę bajki dla dużych dziewczynek. A duże dziewczynki czasami naprawdę potrzebują przeczytać powieść, która sprawi, że choć przez chwilę uwierzą w księcia z bajki przybywającego do nich na białym koniu. Jest to doskonała odskocznia od problemów dnia codziennego, która nie wymaga skupienia uwagi. Taką lekturą można delektować się praktycznie wszędzie. Myślę, że czas od czasu każdemu tego typu książka jest potrzebna, choćby nie wiem jak bardzo temu zaprzeczał.

W ogólnej ocenie Niebo Montany to dobra powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym. Do mnie takie książki bardzo przemawiają, a Nora Roberts od lat jest jednym z moich wzorów do naśladowania, jeśli chodzi o sposób pisania. Tak więc jeśli macie ochotę na spotkanie z kowbojami wzniecającymi kurz spod końskich kopyt, to ta powieść jest jak najbardziej dla Was.








czwartek, 17 października 2013

Charlotte Link – „Przerwane milczenie”













Wydawnictwo: SONIA DRAGA
Katowice 2010
Tytuł oryginału: Am Ende Des Schweigens
Przekład: Sława Lisiecka

 


Każdy z nas ma przyjaciół czy znajomych. Ludzie generalnie nie wyobrażają sobie życia bez innych osób. Człowiek to przecież istota stadna i potrzebuje towarzystwa innych ludzi. Tylko czy na pewno dobrze znamy tych, z którymi się przyjaźnimy? Którym zwierzamy się nawet z najskrytszych tajemnic? A jeśli w gronie naszych znajomych jest ktoś, kto pod wpływem emocji czy jakichś nieprzewidzianych sytuacji jest w stanie zabić z zimną krwią? Czy zdając sobie z tego sprawę będziemy czuć się bezpieczni w takim gronie przyjaciół?  

Psychika człowieka jest niezgłębiona. Nawet psycholodzy czy psychiatrzy nie potrafią jednoznacznie przewidzieć ludzkich zachowań. Mogą snuć przypuszczenia, formułować wnioski na podstawie badań, ale nigdy nie będą do końca pewni jak dana osoba zachowa się pod wpływem rozmaitych okoliczności dnia codziennego. Dlatego rozejrzyjmy się dookoła i sprawdźmy czy gdzieś tam w zakamarkach naszego uporządkowanego świata nie czai się… morderca.

W Monachium mieszka trzy małżeństwa, które przyjaźnią się ze sobą od lat. Ta niecodzienna przyjaźń rozpoczęła się jeszcze w latach szkolnych, kiedy mężczyźni zdobywali wykształcenie w szkole z internatem. To tam połączyło ich coś, co położyło się cieniem na ich dalszym życiu. To tajemnica, którą powinni zabrać ze sobą do grobu. Potem przyszedł czas na założenie rodziny. Każdy z nich poznał kobietę, z którą pragnął spędzić resztę życia. Leon Roth pożądał osiemnastoletnią wówczas Patricię, z którą ożenił się wbrew swojej woli, bo tak naprawdę wcale jej nie kochał. Chodziło jedynie o seks. Alexander Wahlberg zakochał się w pięknej Hiszpance – Elenie. Z biegiem czasu na świat przyszła ich córka – Ricarda. Niestety, małżeństwo Alexandra i Eleny nie przetrwało próby czasu i zakończyło się rozwodem. Wydaje się, że Alexander Wahlberg to mężczyzna, który nie potrafi zbyt długo przemierzać życia w samotności, dlatego też już wkrótce na jego drodze pojawia się Jessica. Kiedy czytelnik ją poznaje, kobieta jest w ciąży, lecz z jakiegoś powodu fakt ten jest trzymany w tajemnicy przed resztą przyjaciół. Jest też Thimotheus „Tim” Burkhard – słynny psychoterapeuta, do którego pacjenci ustawiają się w kolejce, tak jakby w Niemczech nie było innych specjalistów w tej dziedzinie. Wydaje się, że tylko on może pomóc. Że jest najlepszy, a tego faktu nikomu nie wolno kwestionować. Tim ma też żonę – Evelin. Kobieta od lat pogrążona jest w głębokiej depresji. Nic w tym dziwnego, skoro straciła dziecko niemalże tuż przed porodem, a lekarze nie dają jej już żadnych szans na ponowne zajście w ciążę. Jest to dla niej osobisty dramat, który próbuje zniwelować, pochłaniając wszystko, co tylko napotka na swojej drodze, a co nadaje się do spożycia. Może to być nawet cuchnący ser, który od kilku tygodni swoim zapachem odrzuca od siebie każdego, kto się do niego zbliży. Ale nie Evelin. Ona pożarłaby nawet robaki pełzające w lodówce, żeby tylko zapełnić czymś żołądek.

Te trzy niemieckie małżeństwa każde święta i ferie spędzają w Anglii w hrabstwie Yorkshire, w krainie sióstr Brontë. To właśnie tam znajduje się dom, który Patricia Roth odziedziczyła po śmierci dziadka, który swego czasu był słynnym korespondentem. Zjeździł niemalże cały świat, a jego twarz pokazywano prawie w każdej telewizyjnej stacji. Wywiady, które przeprowadzał, przynosiły mu ogromną popularność i oczywiście nagrody. Kevin McGowan swego czasu uchodził wręcz za boga. Po jego śmierci Stanbury House przeszło w ręce jego władczej wnuczki, która nigdy nie przyjmowała żadnej odmowy na wypadek, gdyby ktoś z przyjaciół miał inne plany odnośnie do spędzenia ferii czy świąt. Od lat było oczywiste, że ten czas cała grupa musi podporządkować jej decyzjom.

Kiedy czytelnik poznaje bohaterów powieści, właśnie spędzają oni ferie wielkanocne w Stanbury. Wszyscy są tam w komplecie. Nawet nastoletnia córka Alexandra Wahlberga oraz dwie córki Leona i Patricii. Te święta na pozór niczym nie różnią się od poprzednich. Patricia nadal rządzi, a pozostali muszą się podporządkować bez słowa sprzeciwu. Jednak jest ktoś, kto już od dłuższego czasu ma oko na Stanbury House. To Philip Bowen. Młody Anglik, który twierdzi, że jest współwłaścicielem posiadłości, ponieważ dziadek Patricii Roth był swego czasu kochankiem jego matki i dzięki temu obydwoje są ze sobą spokrewnieni. Jak się można bez trudu domyśleć, Patricia jest wściekła na wieść o jakimś tam krewnym, który jej zdaniem nie ma najmniejszych praw do jej własności. Ona jest przekonana, że Philip wszystko wymyślił i próbuje odebrać jej to, co jej się prawnie należy. Czy tak jest w istocie? Czy despotyczna Patricia Roth ma rację? A może matka Bowena wszystko wymyśliła, a na łożu śmierci zwyczajnie postradała zmysły i okłamała syna? Prawdą natomiast jest, że rzekomy nowy współwłaściciel Stanbury House nie daje spokoju Patricii. Podczas ferii nachodzi ją kilkakrotnie i próbuje zbliżyć się też do jej przyjaciół. Ponieważ nie ma grosza przy duszy, a jego utrzymaniem zajmuje się jego dziewczyna, można sądzić, że Philip Bowen chce wyciągnąć od Patricii Roth pieniądze. Jaka jest zatem prawda? O tym w powieści.

Bohaterką, wokół której skupia się akcja książki, jest Jessica Wahlberg – druga żona Alexandra. Kobieta nie może za nic dogadać się z nastoletnią córką męża z pierwszego małżeństwa. Poza tym, można też odnieść wrażenie, że młoda pani weterynarz jakoś nieszczególnie pasuje do tej sztucznej grupy. Bo trzeba też wiedzieć, że przyjaźń, która rzekomo panuje pomiędzy poszczególnymi mieszkańcami Stanbury House, jest sztuczna. Kiedy dokładniej przyjrzymy się bohaterom, to zauważymy, iż każda z tych osób ma coś za uszami. Jessica to widzi, choć nie mówi o tym głośno. Praktycznie dusi się w tej atmosferze, dlatego też ratuje się długimi spacerami w towarzystwie psa. Woli spędzać samotne chwile z dala od znajomych, niż przebywać w ich towarzystwie i robić dobrą minę do złej gry.

Pewnego dnia Jessica Wahlberg wyrusza na jeden z takich właśnie spacerów. Mając w pamięci to, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru w Stanbury House, a co było zasługą Patricii, kobieta maszeruje po pobliskim lesie, aby zebrać myśli i wreszcie powiedzieć głośno o tym, co ją trapi. Kiedy wraca do posiadłości, jej oczom ukazuje się makabryczny widok. Już przed domem znajduje jednego trupa z podciętym gardłem, a gdy jakimś cudem udaje jej się wejść do środka widzi kolejne ofiary. Wszyscy mają poderznięte gardła. W sumie jest cztery trupy i jedno dziecko w stanie agonalnym. Kto mógł zrobić coś takiego? Kto był w stanie posunąć się do tak brutalnej zbrodni? Kto dokonał tak wielkiej rzezi na mieszkańcach Stanbury House? Czyżby to Philip Bowen, który ostatnio nie dawał im spokoju? A może to któreś z przyjaciół nie mogło wytrzymać już tej przytłaczającej i sztucznej atmosfery? Na odpowiedzi na te pytania Jessica będzie musiała jeszcze trochę poczekać, chyba że morderca nie załatwił sprawy do końca i być może to ona będzie następna.

Przerwane milczenie to pierwsza powieść Charlotte Link, jaką przeczytałam. Nie ukrywam, że bardzo lubię sięgać po autorów, których powieści znałam dotąd jedynie ze słyszenia. O tej niemieckiej Pisarce czytałam już dużo dobrego, a ponieważ nigdy wcześniej nie sięgałam po jej powieści, pomyślałam, że kiedyś trzeba to zmienić. I tak oto nadarzyła się okazja przeczytania Przerwanego milczenia. Dla mnie ta książka okazała się być doskonałym przerywnikiem pomiędzy literaturą historyczną. Czytając, czasami odnosiłam wrażenie, że tak bardzo wsiąkłam już w historię, iż mając przed oczami coś zupełnie innego gatunkowo, czegoś mi brakuje. A czego mi brakowało? Otóż, brakowało mi postaci historycznych. Jest to dowód na to, jak bardzo nasz mózg przyzwyczaja się do rzeczy, które serwujemy mu dość często, a niekiedy nawet w nadmiarze.

Wracając natomiast do samej powieści, uważam, że moje pierwsze spotkanie z twórczością Charlotte Link było bardzo udane. Zapewne czytelnik, który ma znacznie większe doświadczenie w lekturach tego rodzaju, odnajdzie w tej książce jakieś niedoskonałości. Dla mnie okazała się być bardzo dobrą powieścią, która trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. To, na co należy zwrócić uwagę, to bez wątpienia ogromna dawka psychologii. Autorka przedstawia nam tutaj całą galerię psychopatów, którzy w mniejszym bądź większym stopniu są zdolni do najokrutniejszych czynów, a to, że tego nie robią wynika z ich samodyscypliny i z tego, iż jednak przeważają u nich te lepsze strony charakteru.

Charlotte Link porusza też całą masę problemów takich stricte społecznych. Tak więc mamy tutaj do czynienia z psychicznym i fizycznym maltretowaniem kobiet, uzależnieniem psychicznym od drugiego człowieka, strachem przed wyrażeniem własnego zdania, czy też ukrywaniem istotnych informacji, aby tylko móc ochronić samego siebie. Bardzo wyraźnie zarysowuje się również relacja na linii rodzice – dziecko, a także mąż – żona. Problem z dorastającym dzieckiem ma chyba każdy rodzic, a gdy w grę wchodzi jeszcze rozwód i inna(y) kobieta/mężczyzna, to sprawa zaczyna być już naprawdę poważna. Wówczas w dziecku może rodzić się agresja, której daje upust na zewnątrz.

W relacji mąż – żona powinno pojawiać się przede wszystkim zaufanie. Tutaj tego nie obserwujemy. Nie dość, że mamy ogromną dominację jednej ze stron, to jeszcze brak zaufania doprowadza do rozczarowań i wyciągania mylnych wniosków. Poza tym wspomniana już dominacja ze strony Patricii Roth, bo o niej głównie mowa, doprowadza do szeregu sytuacji, które nie powinny zaistnieć w relacjach pomiędzy przyjaciółmi. To jej sposób bycia niszczy to, co mogłoby być naprawdę piękne. Generalnie problemy zamiatane są tutaj pod dywan. Każdy niby wszystko widzi, ale o niczym głośno nie mówi. Takie zaślepienie i zakłamanie. Jak gdyby tego było mało, bohaterowie niejednokrotnie muszą wybierać: czy staną po stronie osoby najbliższej, czy po stronie przyjaciół.

Tak naprawdę nie wiadomo do końca do jakiej kategorii zaliczyć tę powieść. Nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy jest to kryminał, thriller, a może dramat psychologiczny albo powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym. Myślę, że tego wszystkiego jest tutaj po trosze. To takie mieszanie gatunków, które bardzo lubię. Bo kto powiedział, że autor musi trzymać się tylko jednego i nie wychodzić poza jego ramy?

Jak wiadomo, nie czytam często tego rodzaju książek, ale w tym przypadku naprawdę dostałam wciągającą lekturę. Nie umiałam się od niej oderwać i jestem pewna, że jest to pierwsza, lecz nie ostatnia książka Charlotte Link, po którą sięgam. Dla tych, którzy lubią gmatwaninę psychologicznych postaci będzie to lektura obowiązkowa. Mnie troszeczkę tylko nie pasowało postępowanie Jessiki Wahlberg, jako przyszłej matki. Ale być może tak właśnie musiało być, żeby nie była to postać taka do końca kryształowa. Autorka wyposażyła ją w pewne wady, żeby była bardziej autentyczna. Poza tym można też odnieść wrażenie, że cały klimat powieści jest niezwykle mroczny. Te angielskie wrzosowiska i oddech sióstr Brontë naprawdę są dość mocno wyczuwalne.

O tej powieści naprawdę można jeszcze sporo napisać. Można dokonać psychologicznej analizy każdego z bohaterów, zarówno tych pierwszoplanowych, jak i tych drugoplanowych. Można wyciągać wnioski. Zastanawiać się dlaczego poszczególne osoby postąpiły tak a nie inaczej. Dlaczego nie zauważyły problemu. Aż wreszcie dlaczego pozwoliły się zabić w tak bestialski sposób!





poniedziałek, 14 października 2013

Philippa Gregory – „Uwięziona królowa”











Wydawnictwo: KSIĄŻNICA/PUBLICAT S.A.
Poznań 2013
Tytuł oryginału: The Other Queen
Przekład: Maria Grabska-Ryńska & Maciej Grabski




I tak oto nadszedł czas na recenzję kolejnej powieści Philippy Gregory pod tytułem Uwięziona królowa. Jest to szósta część cyklu opowiadającego o dynastii Tudorów (przyp. Wieczna księżniczka, Kochanice króla, Dwie królowe, Błazen królowej, Kochanek dziewicy, Uwięziona królowa). Na tę książkę z niecierpliwością czekałam już od dłuższego czasu, podobnie jak wciąż wyczekuję na następne powieści tej niezwykłej Autorki. Uwięziona królowa to niesamowita opowieść o losach Marii I Stuart, która na kartach historii Anglii zapisała się przede wszystkim jako władczyni uzurpująca sobie prawo do tronu, który teoretycznie wcale jej nie przysługiwał, a już na pewno nie w chwili, kiedy się tego domagała. Ale czy na pewno tak było? Czy przypadkiem Maria I Stuart nie miała racji, twierdząc, że to właśnie ona powinna zasiadać na angielskim tronie zamiast jej krewnej – Elżbiety I Tudor? Czy nie miała racji, uważając, że to właśnie ona jest królową, którą z Tudorami łączą prawdziwe, zaś nie wyimaginowane więzy krwi, dające jej prawo ubiegać się o władzę w Anglii? Do dziś historycy spekulują na ten temat, a co za tym idzie, pojawia się szereg opinii, które nie zawsze zgadzają się ze sobą. Maria I Stuart do dnia dzisiejszego ma swoich zwolenników i przeciwników. Jej niezwykle barwna postać obecnie również budzi emocje. Kim zatem była królowa o nieziemskiej urodzie, będąca w stanie rozkochać w sobie niemalże każdego mężczyznę, bez względu na jego wiek i pozycję społeczną?

Maria I Stuart. Kobieta piękna, mądra i za wszelką cenę dążąca do wypełnienia swojego przeznaczenia. Już od wczesnego dzieciństwa wpajano jej, iż urodziła się po to, aby kiedyś stać się monarchinią potężną i władającą aż trzema państwami: Szkocją, Francją i Anglią. Maria I Stuart zwana również Królową Szkotów to kobieta będąca w stanie rozkochać w sobie każdego mężczyznę do tego stopnia, że ten był skłonny wmieszać się w spisek przeciwko panującej aktualnie królowej, narażając dla swojej wybranki własne życie. Takiemu mężczyźnie nie straszny szafot. Ważne było jedynie to, że może intrygować na rzecz najpiękniejszej władczyni ówczesnej Europy.

Maria I Stuart
(1542-1587)
Wróćmy jednak do momentu narodzin monarchini, o której historycy obszernie rozpisują się do dnia dzisiejszego. Maria I Stuart była po linii prostej spokrewniona z dynastią Tudorów. Jej pradziadkiem był sam Henryk VII Tudor, zaś babką jego najstarsza córka – Małgorzata, która poślubiła Jakuba IV Stuarta. Ślub odbył się 8 sierpnia 1503 roku w opactwie Holyrood w Edynburgu. Wydarzenie to było wynikiem zawarcia tak zwanego „pokoju wieczystego” pomiędzy Szkocją a Anglią. Niestety, pokój szkocko-angielski przetrwał jedynie do dnia śmierci Henryka VII Tudora.

Zostawmy jednak politykę, a zajmijmy się drzewem genealogicznym Marii I Stuart. To, co nas najbardziej interesuje, to narodziny następcy szkockiego tronu Jakuba V. Przyszły monarcha przekroczył próg tego świata 10 kwietnia 1512 roku i był on czwartym z kolei dzieckiem zrodzonym ze związku Małgorzaty Tudor i Jakuba IV Stuarta. Niestety, potomstwu urodzonemu wcześniej nie dane było dożyć chociażby wieku nastoletniego. Jakub V dorastał, zakochiwał się, odkochiwał, płodził nieślubne dzieci, aż w końcu postanowiono go ożenić. Na ewentualną matkę jego dzieci z prawego łoża, a tym samym następców tronu, zaproponowano Magdalenę de Valois – francuską księżniczkę, córkę Franciszka I Walezjusza i Klaudii de Valois. Niestety, młodziutka królowa po pół roku piastowania urzędu monarchini Szkocji, zmarła. Jak się okazało, Magdalena cierpiała na gruźlicę i to właśnie ta choroba ją zabiła, kiedy ta miała zaledwie szesnaście lat. Oczywiście para królewska nie doczekała się potomstwa.

Jednakże Jakub V Stuart nie próżnował i niespełna rok po śmierci swojej pierwszej żony, poślubił Marię de Guise – najstarszą córkę Klaudiusza, będącego głową francuskiej dynastii Gwizjuszy. Małżeństwo doczekało się dwóch synów oraz córki. Z trojga dzieci Jakuba V Stuarta przeżyła jedynie Maria – późniejsza Królowa Szkotów. Kiedy przyszła na świat, jej ojciec uwikłany był w wojnę z Anglią. Konflikt ten zakończył się klęską Szkotów, co przyprawiło króla o śmierć. Tak więc Maria odziedziczyła po ojcu tron, przebywając na tym świecie jedynie od sześciu dni. Wówczas władzę w jej imieniu objęła matka, stając się regentką Szkocji.

William Cecil 1. baron Burghley
(1520-1598) 
Maria I Stuart wychowywała się na francuskim dworze, natomiast jako piętnastoletnia dziewczyna poślubiła delfina Francji, który już rok po ślubie został królem Franciszkiem II Walezjuszem. Było to 24 kwietnia 1558 roku. Fakt ten sprawił, iż jej teściową stała się sama Katarzyna Medycejska. Młodziutka królowa Francji nie mogła jednak cieszyć się ani rozkoszami alkowy, ani tym bardziej długim życiem swojego małżonka. Franciszek był chorowitym chłopcem i już rok po objęciu tronu oddał ducha Bogu. Po śmierci Franciszka II Walezjusza, Maria zdecydowała się wrócić do rodzinnej Szkocji i już w 1561 roku jako prawowita królowa zasiadła na tronie.

Szkocja w tamtym okresie była państwem niezwykle niebezpiecznym. Na jej terenie tworzyły się skłócone ze sobą obozy polityczne, wynikiem czego stały się spiski i intrygi. Ponadto panował także poważny konflikt na tle religijnym. Trzeba też wiedzieć, że Maria miała przyrodniego brata, którego nie darzyła nawet sympatią, a co dopiero siostrzaną miłością. James Stewart, 1. hrabia Moray przyszedł na świat z nieprawego łoża, a w dodatku był protestantem, czego Maria, jako zagorzała katoliczka, tolerować nie mogła. To właśnie wyznawana przez nią wiara czyniła ją podejrzaną w wielu kręgach, a szczególnie w oczach Elżbiety I Tudor, która władała już Anglią i opowiadała się po stronie protestantów.

Najprawdopodobniej tuż po objęciu tronu, Maria zapraszała do Szkocji Elżbietę I, lecz ta nie przyjęła propozycji złożenia wizyty swojej krewnej. Fakt ten poważnie nadszarpnął – jak dotąd – w miarę poprawne stosunki pomiędzy obydwoma państwami. Niedługo ze strony Królowej Szkotów padła kolejna propozycja odwiedzin jej kraju, lecz i tym razem „rudy bękart” – jak zdaniem Philippy Gregory zwała Elżbietę I jej szkocka krewniaczka – również odmówił. Aby nieco zneutralizować działania Marii, angielska monarchini postanowiła poświęcić swojego wieloletniego kochanka – Roberta Dudleya 1. hrabiego Leicester, próbując zaaranżować małżeństwo Marii i Roberta.* Zdaniem Marii propozycja ta uwłaczała jej godności, dlatego natychmiast ją odrzuciła.

W 1565 roku Maria I Stuart poślubiła Henryka Stuarta, lorda Darnleya, który był potomkiem Henryka VII Tudora i jednocześnie jej kuzynem młodszym od niej o około cztery lata. Małżeństwo to miało posłużyć Marii do wzmocnienia swojej pozycji dotyczącej objęcia angielskiego tronu po śmierci Elżbiety I, która nie miała swojego następcy i praktycznie nic nie wskazywało na to, że coś w tej kwestii może ulec zmianie. Nie dziwi więc fakt, iż ślub krewniaczki przyprawił „rudego bękarta” o atak furii. Jednakże już wkrótce młody małżonek okazał się być pijakiem chadzającym własnymi drogami. Nie wahał się zadawać z kobietami wywodzącymi się z niższych sfer, co stanowiło bolesny policzek dla Marii. Jak gdyby tego było mało lord Darnley spiskował za plecami swojej żony, aby tym samym pozbawić ją tronu, a sobie zapewnić tytuł regenta.

Szereg rozmaitych i przede wszystkim tragicznych okoliczności złożyło się ostatecznie na to, iż Maria postanowiła opuścić Szkocję i uciekać do Anglii. Już jako wdowa po lordzie Darnley'u, z nowym mężem na karku, który tak naprawdę nie wiadomo, gdzie wówczas przebywał (najprawdopodobniej w niewoli), a przede wszystkim jako przegrana królowa, Maria ze szkockiego więzienia na zamku Loch Laven trafiła do kolejnego, tym razem pod panowanie Elżbiety I Tudor. Początkowo angielska monarchini nie bardzo wiedziała, co powinna uczynić z Marią, jednak wtedy na scenę wkroczył jej oddany doradca – William Cecil, późniejszy 1. baron Burghley.

Właśnie od tego momentu Philippa Gregory rozpoczyna swoją opowieść o najpiękniejszej królowej Europy tamtych czasów. Autorka powadzi czytelnika poprzez trójtorową narrację. Oprócz wspomnianej już Marii I Stuart, te same wydarzenia możemy śledzić z punktu widzenia Elizabeth Talbot, hrabiny Shrewsbury oraz jej męża George’a. To właśnie tych dwoje będzie odgrywać kluczową rolę w życiu Marii przez kolejne lata, aż do jej tragicznej śmierci.


George Talbot 6. hrabia Shrewsbury
(1528-1590)
Jaka zatem jest Elizabeth Talbot, nazywana przez Autorkę zdrobniale „Bess”? Przede wszystkim jest to typowa materialistka, która swoje wcześniejsze małżeństwa wykorzystywała jedynie do tego, aby się wzbogacić i zapewnić przyszłość swoim dzieciom. Jest takie przysłowie mówiące, że „chytry dwa razy traci”. W przypadku Bess sprawdza się ono idealnie. Im bardziej chce pomnażać swój majątek, tym ma go coraz mniej. Jednak z drugiej strony, choć niewykształcona i pochodząca z nizin społecznych, doskonale wie, co zrobić, aby tego majątku doszczętnie nie stracić.

Z kolei mąż Bess – George Talbot 6. hrabia Shrewsbury – to mężczyzna o słabym charakterze. Przynajmniej w ten sposób przedstawia go Philippa Gregory. Na pewno jest to człowiek, który w życiu kieruje się honorem. Pragnie, aby wszystko odbywało się zgodnie z prawem i w obliczu sprawiedliwości, do czego zobowiązuje go też stanowisko zajmowane na królewskim dworze. Jednak nie zawsze tak się dzieje. Pamiętajmy, że tło historyczne powieści to czasy, kiedy w Anglii i nie tylko zawiązywały się spiski, czasami wręcz za wszelką cenę szukano winnych, wymuszano przyznawanie się do winy, stosując okrutne tortury. W takich okolicznościach nawet ten, kto jest do szpiku kości przekonany o swojej niewinności, jest w stanie przyznać się do popełnienia najgorszej zbrodni, nawet do szykowania zamachu na życie królowej, jednocześnie pogrążając swoich towarzyszy. Wszędzie też znajdują się szpiedzy. Nie jest zatem łatwo przestrzegać prawa, kiedy wokół tyle niegodziwości, a dowody są fałszowane, byle tylko znaleźć winnego, który położy głowę pod katowski topór.

Choć czasy Henryka VIII i jego córki Marii I Krwawej już dawno minęły, to jednak Elżbieta I wcale nie odbiega sposobem postępowania od swoich poprzedników. Owszem, za jej panowania może i nie wykonywało się tak masowych egzekucji, co niegdyś, ale trzeba pamiętać, że Elżbieta to histeryczka, która po swoim ojcu odziedziczyła podejrzliwość wobec każdego, kto odważy się choćby tylko krzywo spojrzeć. Boi się nawet własnego cienia, a to sprawia, że jej decyzje nie są do końca sprawiedliwe i przemyślane. Królowa ma też swojego doradcę, który podszeptuje jej najgorsze niedorzeczności, aby tylko móc zabezpieczyć siebie. W tym przypadku jest to rzeczony William Cecil. Jak widać, zawsze jakiś Cecil na królewskim dworze musi się znaleźć. Za czasów Edwarda IV Yorka i słynnej Wojny Dwu Róż w otoczeniu króla rej wodził wszechmocny hrabia Warwick zwany też Twórcą Królów. Przy Henryku VIII niepodzielnie panował Thomas Howard 3. książę Norfolk, który na śmierć posyłał nawet swoich krewnych, a rozhisteryzowany król był mu posłuszny niczym dziecko. Teraz jest podobnie. Elżbieta I ma przy sobie Williama Cecila, któremu ufa bezgranicznie, i za którego namową skazuje na śmierć nawet swojego krewniaka z rodu Howardów.

Elizabeth "Bess" Talbot
(1521-1608)
To, co zwraca szczególną uwagę w Uwięzionej królowej, to przede wszystkim relacje na linii Maria I Stuart – Elżbieta I Tudor oraz Maria I Stuart – Bess Talbot. Królowe toczą pomiędzy sobą zażartą walkę o władzę, natomiast Maria i hrabina spoglądają na siebie nieprzychylnym okiem z powodu tego samego mężczyzny. Królowa Szkotów przez wiele lat zmuszona jest przebywać pod kuratelą George’a Shrewsbury, a ten zamiast sprawować nad nią nadzór, zwyczajnie obdarza ją miłością, co ta doskonale wykorzystuje, narażając go tym samym na śmierć. Nie dziwi więc fakt, iż nawet własna żona nazywa go „głupcem”.

Uwięziona królowa to także cała galeria postaci skonstruowanych perfekcyjnie pod kątem psychologicznym. Zauważyłam już nie po raz pierwszy, iż Philippa Gregory, prowadząc narrację pierwszoosobową, szczególną wagę przykłada do stanu psychicznego danego bohatera. Ta cała otoczka i realia, w których bohaterowie muszą egzystować jest jak gdyby gdzieś w tle. Liczą się ich emocje, plany i działania, które podejmują, aby zachować życie czy władzę. Czytelnik doskonale wie, co takiego dzieje się w ich głowach. Czuje ich strach, złość, a czasami nawet bezradność, kiedy jedyne, co można zrobić, to dać głowę na szafocie. Te tak bardzo realne postacie są w stanie wywołać w czytelniku żal, smutek, radość, a niekiedy wręcz współczucie z powodu losu, jaki je spotkał.

Chyba po raz pierwszy nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić, która z tych trzech postaci prowadzących czytelnika przez tragiczne losy Królowej Szkotów obudziła we mnie sympatię, a która wzbudziła odrazę. Każdy z bohaterów jest tak bardzo skomplikowany pod względem psychologicznym, a ich zachowanie zmienne w zależności od sytuacji, że trudno jest opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron. Marii I Stuart z jednej strony można współczuć, lecz z drugiej można śmiało rzec, iż zasłużyła sobie na los, jaki ją spotkał. Królowa spiskowała nawet wtedy, gdy przysięgała, że robić tego nie będzie. Wykorzystywała uczucia innych wobec własnej osoby, byle tylko osiągnąć swój cel. Z kolei Bess Talbot broniła własnej rodziny i starała się zabezpieczyć jej przyszłość. Dlatego też jej negatywne zachowanie w pewnych momentach może zostać usprawiedliwione właśnie z tego powodu. A George Talbot? Typowy, niemłody już mężczyzna, któremu piękna buzia zawróciła w głowie na tyle mocno, że zatracił gdzieś poczucie wartości, którymi kierował się praktycznie przez całe życie, pamiętając czego oczekiwaliby od niego zmarli przodkowie.

Moja dzisiejsza recenzja praktycznie niczym nie różni się od pozostałych, które pisałam odnośnie do innych powieści Philippy Gregory. Książka jest doskonała w każdym calu. Uważam, że generalnie twórczość Philippy Gregory może zainteresować nie tylko pasjonatów historii, ale też tych, którzy tej historii na co dzień unikają i boją się jej. Tak jak wspomniałam powyżej, tło historyczne to jedynie zarys, zaś to, co najbardziej wysuwa się na czoło, to postacie skomplikowane pod względem psychologicznym.



Za książkę serdecznie dziękuję Wydawnictwu











* O Robercie Dudley'u napiszę więcej przy okazji recenzji innej powieści Philippy Gregory zatytułowanej Kochanek dziewicy