środa, 27 lipca 2011

Regina Dachówna – „Tango z motylem”










Wydawnictwo: EUROPA
Wrocław 2003



Na południu Polski, a dokładnie w województwie podkarpackim, znajduje się takie maleńkie miasteczko o nazwie Radymno. Tuż obok tego miasteczka leży wieś, którą nazwano Michałówka. W tej wsi na świat przyszła główna bohaterka książki Tango z motylem, Weronika. Kiedy dziewczynka miała dziewięć lat zdarzył się straszny wypadek. W sklepie, do którego akurat wchodziła, wybuchł pożar. Jeden z mężczyzn nieopatrznie wrzucił zapaloną zapałkę do wiadra wypełnionego naftą zmieszaną z benzyną. Wiele lat temu ludzie używali lamp naftowych zamiast prądu, dlatego też sklepikarze zaopatrywali swoje sklepy w metalowe beczki wypełnione naftą, z których przelewali ją do wiader.

Dziewczynka w drodze do kościoła wstępuje jeszcze do sklepu, aby kupić sobie zeszyt do szkoły. Stojąc przy ladzie widzi błysk i słyszy przeraźliwy huk, a zaraz potem staje w ogniu niczym żywa pochodnia. Wybiega na zewnątrz, nie otrzymując ratunku od osób znajdujących się w sklepie. Dopiero jakaś przypadkowa kobieta idąca drogą zdejmuje swój płaszcz i gasi ogień na dziecku. Weronika trafia do pobliskiego szpitala, ale tam niewiele mogą pomóc. Rokowania są złe. Dziecko ma poparzoną twarz i ręce. Lekarz mówi ojcu, że być może będzie widzieć, ale nie jest tego pewien. Po jakimś czasie Weronika wraca do domu. Zaczyna żyć na tyle normalnie, na ile pozwala jej oszpecone ciało. Wraca do szkoły, pasie krowy, pomaga w gospodarstwie. Ale ma ojca, który za wszelką cenę chce jej pomóc. Ojciec na wsi nazywany jest „chłopskim filozofem”, ponieważ jako jedyny jest oczytany, potrafi napisać pismo do urzędu. Ogólnie mieszkańcy wsi liczą się z nim i okazują mu szacunek. Kiedy wydaje się, że Weronika już na zawsze będzie oszpecona, jej ojciec spotyka pewnego posła, który daje mu adres szpitala w Polanicy Zdroju oraz nazwisko „lekarza od cudów”. Tym lekarzem okazuje się być sam dyrektor placówki. Dziewczynka jedzie tam wraz z ojcem i natychmiast zostaje przyjęta na oddział. Od tego momentu rozpoczyna się walka o przywrócenie dziecku dawnej twarzy.

Weronika przechodzi szereg operacji plastycznych, a szpital staje się jej drugim domem. Niemniej za leczenie trzeba płacić, ponieważ w socjalistycznej Polsce w latach sześćdziesiątych XX wieku, rolnicy nie byli ubezpieczeni. Sytuacja zmieniła się dopiero w latach siedemdziesiątych. Dlatego też dziewczynka musi przerwać leczenie, gdyż opłaty za pobyt w szpitalu rujnują jej rodzinę. Dziewczynka dorasta. Jest bardzo ambitna i marzy o studiach, co w tamtych czasach jest czymś niepojętym. Ale niestety z powodu swojego wyglądu jest dyskryminowana. Dochodzi do tego, że nauczyciele obniżają jej oceny, byle tylko nie dopuścić do tego, aby dostała się na studia. Nie ukrywa swoich defektów urody. Kiedy pragnie wraz z koleżanką rozpocząć naukę w szkole hotelarskiej, najpierw pisze list do dyrekcji. W odpowiedzi pani dyrektor radzi jej, aby wybrała technikum fotograficzne, ponieważ praca w ciemni przy jej wyglądzie jest dla niej najodpowiedniejsza.

Ostatecznie Weronika dostaje się na studia w Krakowie. Zaczyna studiować polonistykę. Równocześnie powraca do Polanicy na kolejne zabiegi, gdyż teraz jest już ubezpieczona i nie musi płacić za pobyt w szpitalu. Tam poznaje innych pacjentów. Każdy z nich jest w jakiś sposób oszpecony. Jedni są po wypadkach, inni nie mają twarzy z powodu ataku nowotworu, a jeszcze inni próbują poprawiać urodę, ponieważ obecny stan skutecznie utrudnia im normalne życie. Do każdego z tych pacjentów Weronika podchodzi indywidualnie. Z uwagą słucha ich historii. Chociaż sama przeżywa swój własny dramat, to jednak zawsze ma czas dla koleżanek i kolegów znajdujących się z nią w szpitalu. Zaprzyjaźnia się także z personelem. Ta przyjaźń jest tak silna, że zaczyna traktować tych obcych ludzi jak rodzinę. W końcu teraz spędza tam każdą wolą chwilę od studiów. Lekarz prowadzący tak ustawia jej zabiegi, aby termin nie kolidował z zajęciami na uczelni. Studia są najważniejsze. Odzyskanie twarzy również.

Leczenie Weroniki w Polanicy Zdroju trwa długie lata. Nawet kiedy kończy studia i podejmuje pracę dziennikarki w gazecie, wraca tam na kolejne zabiegi. W zawodzie odnosi sukcesy. Otrzymuje nagrody i podróżuje po krajach bloku wschodniego: NRD i Czechosłowacji. Świetnie posługuje się językiem niemieckim. Natomiast u boku ma kochającego mężczyznę o imieniu Norman, który jest Amerykaninem. Niemniej wciąż wraca do Polanicy na kolejne operacje. Wraca tam nawet wtedy, gdy lekarze stanowczo twierdzą, że nie ma już czego operować, bo wszystko zostało już zrobione, a ona odzyskała urodę.

Teraz kilka słów ode mnie. Od lat znam tę historię z opowiadań mojej mamy. Ową Weroniką jest Autorka książki, Pani Regina. Wsie, w których wychowała się moja mama i Pani Regina sąsiadują ze sobą. Potem, oczywiście każda z nich poszła inną życiową drogą. Pani Regina wyjechała na studia i już tam nie wróciła. Moja rodzina również opuściła tamte tereny. Kiedy dowiedziałam się, że Pani Regina opisała swoje doświadczenia, nie mogłam postąpić inaczej, jak tylko przeczytać tę książkę. Przyznam, że czytałam ją ze łzami w oczach. Po pierwsze dlatego, że znam dobrze tamte tereny i wspomnienia zrobiły swoje. Natomiast po drugie, można namacalnie poczuć cierpienie bohaterów książki. Dla mnie jest to coś na kształt dokumentu. Nie jest to taka zwykła autobiografia. Pani Regina przytacza historie wielu osób, które tak jak ona zmagały się z brzydotą nabytą albo wrodzoną. Opowiada o Julii, Beacie, Józku, Krystynie, Marzence i wielu innych osobach, które już do końca życia będą jej bliskie.

Wspaniale wyraża się o lekarzach i pielęgniarkach tam pracujących. Traktuje ich niczym rodzinę. Jest z nimi tak bardzo spoufalona, że nie waha się zwracać im uwagi przy wykonywaniu zabiegów, jak gdyby sama lepiej wiedziała, co mają robić. Oni oczywiście nie traktują tego poważnie. Jest ich ulubioną pacjentką i wszystko obracają w żart. Z chęcią zacytowałabym Wam kilka fragmentów, ale Wydawca zastrzegł sobie wszelkie prawa do publikacji innej niż książka. Dlatego nie mogę tego zrobić. Uwierzcie mi, że momentami Pani Regina pisze z takim humorem, że naprawdę łzy ciekną z oczu ze śmiechu. Podziwiam ją za to, że tak dramatyczne historie potrafiła przedstawić w tak lekki sposób. Niemniej mam dziwne wrażenie, że w miarę jak rosła liczba zabiegów, Pani Regina zaczynała się od nich uzależniać, dlatego wciąż tam wracała i za każdym razem obiecywała sobie, że to już ostatni raz. A może nie mogła już żyć bez swoich przyjaciół i dlatego z uśmiechem na twarzy kładła się na stole operacyjnym?

Moim zdaniem książka pokazuje do czego tak naprawdę służy chirurgia plastyczna. Ten dział medycyny nie jest po to, aby dla zwykłego kaprysu poprawiać sobie urodę. Polecam tę pozycję każdemu, nawet osobie, która nie przepada za czytaniem, ponieważ być może dzięki temu zmieni swój stosunek do ludzi, którzy z jakiegoś powodu wyglądają inaczej. Może po przeczytaniu tego dokumentu ktoś przestanie uporczywie wpatrywać się i wskazywać palcem na przykład mężczyznę z fioletem na twarzy, albo kobietę bez żuchwy. Tę pozycję polecam również wszystkim tym rodzicom, dla których najwspanialszym prezentem z okazji Komunii Świętej jest korekcja uszu u swojego dziecka. Przeczytajcie tę książkę, a zrozumiecie po co tak naprawdę wymyślono chirurgię plastyczną.






wtorek, 26 lipca 2011

Artur Boratczuk – „Wedle reguły kreacji”








Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Autora. Dziękuję!


Wydawnictwo: SELF-PUBLISHING
Chwarszczany 2011
E-BOOK



W zeszłym tygodniu otrzymałam emaila od Pana Artura Boratczuka, który polecił mi powieść swojego autorstwa w formie e-booka. Przyznam się, że raczej nie przepadam za tego rodzaju książkami, ponieważ wolę lektury publikowane na papierze. Ale, jak wiecie z moich wcześniejszych wpisów, nie cofam się przed żadną formą literatury, dlatego też z chęcią przyjęłam i tę powieść. Poza tym, polecał mi ją sam Autor, a to do czegoś zobowiązuje. Chociaż od tamtej pory minął już prawie tydzień, przeczytałam książkę dopiero wczoraj. Poświęciłam na nią całe popołudnie i nie żałuję.

Pomimo że nie pamiętam za dobrze czasów PRL-u, to jednak w swoim życiu przeczytałam wiele publikacji odnośnie do tamtego systemu i ludzi, którym dane było w nim funkcjonować. Dlaczego akurat w tym miejscu o tym wspominam? Otóż, książka pod tytułem Wedle reguły kreacji jest opowieścią o mężczyźnie, którego losy zostały wtopione właśnie w tamtą epokę. Nie wiem, jakie zamysły przyświecały Autorowi, kiedy tworzył tę powieść i jakie przesłanie ma ona nieść. Niemniej, w swojej recenzji postaram się wyrazić to, co ja czułam podczas czytania książki.

Jak już wspomniałam wyżej, głównym bohaterem powieści jest mężczyzna o nazwisku Stanisław Szmit, który urodził się we Fraudencji. Jego matka zwana Głupią Irminą, za wszelką cenę pragnie pozbyć się dziecka. Wspólnie z konkubentem, który jest Polakiem usiłuje dotrzeć do osoby, która skutecznie rozwiąże jej problem. Niemniej, wszystkie próby dokonania aborcji zawodzą. Ostatecznie kobieta rodzi dziecko, lecz umiera przy porodzie. Natomiast ojciec, rosyjski jeniec, już wcześniej opuścił Fraudencję, gdyż baraki, w których mieszkał, ewakuowano. Imię i nazwisko, jakie otrzymuje chłopiec na chrzcie jest zupełnie przypadkowe. Konkubent Irminy, Karol, zrzeka się wychowywania Stasia. W związku z tym, dziecko trafia do przybranej rodziny. Od tej pory wychowaniem Stasia zajmują się Halina i Jerzy Stojanowscy.

Dorastający Staś coraz bardziej odczuwa oddziaływanie przyrody, zaś pod wpływem zdobytych doświadczeń oraz obserwacji zaczyna kształtować się jego charakter. Pomimo że w szkole wykazuje pewne trudności, to jednak cechuje go wnikliwe i logiczne rozumowanie, a dodatkowo posiada specyficzne umiejętności w dziedzinie techniki, fizyki i matematyki. Natomiast w gospodarstwie jest niezwykle pracowity, czym zjednuje sobie przybranego ojca. Kiedy w gospodarstwie Stojanowskich wybucha pożar, którego skutki najdotkliwiej odczuwa jedna z córek Jerzego i Haliny, Agata, wówczas Staś opuszcza Fraudencję i wstępuje do wojska. Pomimo że wykazuje ogromną chęć zdobywania wiedzy i pragnie pójść na studia, to jednak jego dowódcy nie wyrażają na to zgody. Wie, że studia są mu potrzebne, aby móc zdobyć niezbędną wiedzę, która pozwoli mu rozwinąć filozoficzne teorie, które wypełniają mu umysł.

Po pewnym czasie zostaje zwolniony z wojska z rozpoznaniem jednej z odmian nerwicy. Od tej pory Stanisław działa w nielegalnych strukturach opozycji, za co zostaje skazany na karę więzienia. Władza oskarża go o szpiegostwo oraz zdradę tajemnicy wojskowej. Zamknięty w celi, korzysta z zasobów więziennej biblioteki, dzięki czemu zgłębia stworzoną przez siebie wcześniej teorię, którą nazywa regułą kreacji. Niemniej nieprzychylność ze strony więziennego psychologa doprowadza do tego, że Stanisław trafia do szpitala psychiatrycznego, z którego po pewnym czasie udaje mu się uciec, a następnie nawiązać kontakt z jednym z profesorów uniwersyteckich. W momencie, gdy w Polsce powoli zaczyna zmieniać się ustrój, Stanisław chcąc uniknąć ponownego aresztowania i osadzenia w więzieniu, bądź też w szpitalu psychiatrycznym, wyjeżdża za granicę, pozostawiając w kraju nową rodzinę, którą udało mu się założyć po rozstaniu z pierwszą żoną. Dzięki pomyślnemu zbiegowi okoliczności, mężczyzna trafia do Włoch, gdzie za wszelką cenę stara się potwierdzić sens swoich dociekań i teorii.

To tyle, jeśli chodzi o fabułę powieści. Być może każda z czytających ją osób, odbierze tę książkę w inny sposób. Dla mnie osobiście, pomimo kilku humorystycznych fragmentów, jest to historia bardzo smutna, ponieważ opowiada o człowieku, którego tak naprawdę zniszczył system. Moim zdaniem Stanisław Szmit to wybitny naukowiec, którego wiedza uznawana była za coś nienormalnego, wręcz za chorobę psychiczną. Pewnie, gdyby żył w innej rzeczywistości, za swoje odkrycia otrzymałby nawet Nagrodę Nobla. Prawdę powiedziawszy, wzruszyła mnie ta opowieść. Żal mi było Stanisława, który pomimo wielkich chęci i ogromnego zasobu wiedzy, nie miał możliwości rozwoju. Myślę, że niektórzy mogą widzieć w nim osobę, która tak naprawdę przegrała swoje życie.

Sądzę, że warto sięgnąć po tę lekturę. Polecam ją szczególnie tym młodszym czytelnikom, którzy realia PRL-u znają jedynie z książek, filmów albo lekcji historii w szkole. Dobrze jest czasami sięgnąć po pozycję, która czegoś uczy i zawiera w sobie pewne przesłanie. Uważam, że w dzisiejszych, wolnych czasach, również w naszym społeczeństwie żyją ludzie, którzy z jakiegoś powodu nie mogą się wybić ponad przeciętność, chociaż posiadają niezwykły talent i wiedzę. Nie mogą się wybić, ponieważ są inni niż większość społeczeństwa i dlatego wielokrotnie uważamy ich za odmieńców lub wręcz nienormalnych. Wydaje mi się, że ludzie boją się inności, gdyż traktują ją jako swoistego rodzaju zagrożenie. Takie właśnie są moje odczucia po przeczytaniu książki Pana Artura Boratczuka. Być może Autor miał na myśli coś zupełnie innego? A może interpretację pozostawił czytelnikowi?

Jeśli chodzi o kwestię techniczną, to w trakcie czytania odnalazłam kilka literówek, ale jest to sprawa do skorygowania, więc nie zwracałam na to zbyt dużej uwagi. Ogólnie tekst czytało mi się bardzo płynnie. Nie męczyły mnie ani dialogi, ani też opisy narracyjne. Kończąc mogę śmiało stwierdzić, że książka jest naprawdę dobra i oddaje świat takim, jaki był niegdyś. Myślę, że pewne aspekty ukazane w powieści są nadal aktualne, mimo odmiennej rzeczywistości.








niedziela, 24 lipca 2011

Moje wielkie filmowe rozczarowanie






Dzisiaj dla odmiany nie będzie recenzji książki, a jedynie moje osobiste przemyślenia odnośnie do ekranizacji jednej z powieści Nicholasa Sparksa. Chodzi mi o Jesienną miłość, która w wersji filmowej nosi tytuł Szkoła uczuć. Jakiś czas temu napisałam artykuł przedstawiający podobną historię, jaka przytrafiła się powieściowym bohaterom, z tą różnicą, że opisana przeze mnie historia wydarzyła się naprawdę. Pamiętam, że wówczas czytelnicy sugerowali mi, że posłużyłam się fabułą Szkoły uczuć. Nikt nie wspomniał jednak, że najpierw była Jesienna miłość. Widocznie były to osoby, które z literaturą nie mają wiele wspólnego, co wcale nie oznacza, że są gorsi od nas, czytających.

Kiedy zarzucano mi kopiowanie, którego de facto nie zrobiłam, postanowiłam, że w końcu przeczytam Jesienną miłość. Nie chciałam najpierw oglądać filmu. Zresztą, dla mnie zawsze to książka jest ważniejsza, aniżeli jej ekranizacja. Na pewno większość z Was wie, że w zeszły czwartek, czyli 21 lipca, telewizja POLSAT wyemitowała Szkołę uczuć. Skoro miałam okazję obejrzenia filmu, nie mogłam jej przegapić. Może zacznę od tego, że film sam w sobie jest piękny. Shane West i Mandy Moore zagrali fantastycznie. Kiedy ogląda się film naprawdę można się wzruszyć. Przyznam, że kilka razy poczułam jak pieką mnie oczy. Pewnie wszystko byłoby cudownie, ale… No właśnie jest jedno ALE. Gdybym nie przeczytała najpierw powieści, dzisiaj pisałabym zupełnie inaczej. Oglądając wciąż szukałam scen opisanych przez Nicholasa Sparksa, ale niestety tych scen tam prawie nie było. Z fabułą książki pokrywało się tam niewiele. Odnalazłam wątek główny oraz zaledwie kilka scen, z reguły tych mniej znaczących.  

Muszę się Wam przyznać, że już na starcie poczułam rozczarowanie, niesmak i zawód. W pierwszej scenie czekałam na faceta po pięćdziesiątce przemierzającego ulice Beaufort i wspominającego swoją ukochaną Jamie. No może, nie wyrażałby tego na głos, ale w jakiś sposób tę scenę można przecież było pokazać. Zamiast tego, zobaczyłam grupę rozkrzyczanych nastolatków, z których jeden, cytuję: poszedł się odpryskać. Mogę zrozumieć, że scenarzyści mieli swoją wizję pokazania historii Landona Cartera i Jamie Sullivan, ale powinni byli pamiętać, że pracują nad adaptacją powieści. Osobiście wydaje mi się, że o tym zapomnieli. Dostrzegłam wiele scen, których nie było w książce, natomiast wiele innych, moim zdaniem kluczowych, zostało pominiętych. Przykładem może być tutaj ten nieszczęsny bal, na który Landon nie miał z kim pójść i jako tak zwane wyjście awaryjne posłużyła mu właśnie Jamie. Przecież tak naprawdę to od tego balu wszystko się zaczęło, tylko Landon nie miał wtedy jeszcze o tym pojęcia. W takim razie gdzie był ten bal w filmie? Widzieliście go? Ja niestety go nie dostrzegłam. Albo wpadka z ojcem Landona. Przecież Carter był kongresmenem, a nie kardiologiem i nie był rozwiedziony z matką Landona, a jedynie mieszkał z dala od domu. Natomiast film przedstawia zgoła coś zupełnie innego. To było moje następne rozczarowanie. 

A teraz kolejna sprawa, która mi się nie podobała. Jak wiadomo, w powieści Nicholas Sparks pisze, że Jamie z oddaniem opiekowała się dziećmi z pobliskiego sierocińca, którym co roku przed Gwiazdką kupowała prezenty za pieniądze z puszek, które ustawiała w sklepach w całym miasteczku, zachęcając w ten sposób mieszkańców do pomocy tym sierotom. W filmie nie było o tym nawet wzmianki. Oczywiście, znalazło się tam jedno zdanie wypowiadane przez Jamie, która w rozmowie z Landonem w autobusie zaproponowała mu kupienie losu. Pieniądze z tych losów miały zostać przeznaczone na kupno komputera dla dzieciaków. To było tyle. Nic więcej. A gdzie Wigilia w sierocińcu, podczas której Landon wręcza Jamie ten charakterystyczny sweterek, a ona jemu Biblię swojej matki, z którą nigdy się nie rozstawała? A sweterek w powieści był brązowy, a nie różowy jak w filmie. Poza tym, Landon podarował go Jamie w Wigilię, zaś nie na ganku jej domu, natomiast zamiast Biblii, Jamie w filmie ofiarowuje chłopakowi zeszyt, w którym jej matka notowała cytaty sławnych osób. A scena z fotomontażem zdjęcia, na którym jest tylko twarz Jamie, zaś reszta ciała jest skopiowana z innej fotografii? Ja przynajmniej nic takiego nie wyczytałam w powieści. A co z niemalże końcową sceną, kiedy Landon i Jamie biorą ślub? W książce wyraźnie jest napisane, że dziewczyna wjeżdża do kościoła na wózku inwalidzkim, a dopiero potem resztkami sił wstaje i u boku ojca przechodzi przez główną nawę. Tego również nie było. W filmie widziałam Jamie, która wcale nie wydawała się śmiertelnie chora. Brakowało mi tego dramatyzmu. Przecież istnieje charakteryzacja i można było wyraźniej pokazać chorobę dziewczyny. Jeżeli film miał za zadanie wzruszyć widza, to należało to zrobić nieco dobitniej.




Nie czułam również klimatu lat pięćdziesiątych. Pamiętajmy, że historia przedstawiona przez Nicholasa Sparksa ma miejsce końcem lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Uważam, że należało oddać atmosferę tamtych lat i ich specyfikę. Według mnie była do zwyczajna amerykańska szkoła dwudziestego pierwszego wieku. W zeszłym stuleciu w latach dziewięćdziesiątych TVP emitowała taki bardzo popularny serial dla młodzieży pod tytułem Beverly Hills 90210. Moim zdaniem te dwie szkoły niczym się od siebie nie różnią, choć dzieli je dziesiątki lat.

Teraz nieco odejdę od tematu, ale chcę Wam podać pewien przykład. Otóż, na pewno wiele osób pamięta kultowy film pod tytułem Dirty Dancing i pamiętne role Jennifer Grey i niestety nieżyjącego już Patricka Swayze. Akcja tego filmu dzieje się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Za każdym razem, kiedy oglądam ten film, przenoszę się w czasie, bo praktycznie namacalnie czuję tamtą epokę. I właśnie tego brakowało mi w Szkole uczuć. Widziałam współczesne amerykańskie społeczeństwo, a nie to z ubiegłego stulecia. Dla mnie ten film zupełnie nie stanowił adaptacji książki. Poza wątkiem głównym, czyli chorobą Jamie, kilkoma scenami i tymi sami bohaterami, co w książce, nie wyrażał on żadnej analogii z powieścią. Myślałam, że może scena zamykająca film będzie miała coś wspólnego z książką. Tego również się nie doczekałam. Jak pamiętamy, w powieści Nicholas Sparks ponownie wraca do pięćdziesięciosiedmioletniego Landona, który wypowiada piękne słowa: Minęło odtąd czterdzieści lat i wciąż pamiętam dokładnie tamten dzień. Jestem może starszy i mądrzejszy, przeżyłem może od tamtej pory zupełnie inne życie, wiem jednak, że kiedy nadejdzie w końcu mój czas, wspomnienie tego dnia będzie ostatnim obrazem, jaki pojawi się pod moimi powiekami. Wciąż ją kocham, widzicie, i nigdy nie zdjąłem z palca obrączki. W ciągu wszystkich tych lat, nigdy nie miałem ochoty tego zrobić.*

Z kolei film kończy scena, w której jedynie o cztery lata starszy Landon stoi nad jeziorem i wspomina Jamie oraz ich miłość. Mówi też, że było to najwspanialsze lato, jakie przeżył. Czy w książce jest mowa o lecie? Przecież to jesienna miłość. Ich uczucie rozpoczęło się we wrześniu wraz z balem na rozpoczęcie roku szkolnego, a ślub wzięli dokładnie 12 marca 1959 roku. Zastanawiam się, gdzie w tym wszystkim jest lato? Jak dla mnie jest to jesień, zima i ewentualnie wiosna.  

Podsumowując te moje rozważania, myślę, że odbiór tego filmu zależy od ilości posiadanych lat, a także od tego, jaki stosunek dana osoba ma do literatury. Jeżeli, podobnie jak ja, stawia sobie twórczość pisarską ponad filmową, to wówczas może mieć podobne odczucia do moich. Poza tym, myślę też, że film będzie miał znacznie większą wartość dla kogoś, kto nie czytał najpierw książki. Dlatego też, jeśli ktoś oglądał film, to może niech już nie czyta powieści, żeby adaptacja nie straciła tego piękna, jakie w gruncie rzeczy posiada. Tego kwestionować nie będę, bo tak jest w istocie. Niemniej oceniać filmu nie zamierzam, ponieważ musiałabym rozpatrywać go w dwóch kategoriach. Po pierwsze, musiałabym spojrzeć na niego wyłącznie jako na film, nie porównując go z powieścią. W tym przypadku, w mojej skali od jednego do sześciu, brakłoby skali w górę, albowiem sześć to za mało. Po drugie, gdybym oceniła film na tle książki, wówczas brakłoby mi skali w dół i wtedy musiałabym posilić się liczbami ujemnymi, a tego robić nie chcę.













* Nicholas Sparks, Jesienna miłość, Wyd. LIBROS, Warszawa 2000, s. 207.





czwartek, 14 lipca 2011

Virginia Clarke – „Kochać mądrze”








Wydawnictwo: Bauer-Weltbild Media
Warszawa 2005
Tytuł oryginału: Savoir aimer intelligemment
Przekład: Joanna Józefowicz-Pacuła




Przyznam się, że nie lubię czytać poradników. Jakoś nie przemawia do mnie fakt, żeby żyć książkowo. Według mnie życie rządzi się własnymi prawami, natomiast wszystkie te poradniki proponują życie do schematu. Co z tego, że będziemy podążać za jakąś radą wyczytaną w książce, skoro nasze życie i tak napisze swój własny scenariusz i pokrzyżuje nam plany? Dlatego osobiście nie bardzo ufam tym wszystkim poradnikom. Niemniej po Kochać mądrze sięgnęłam już jakiś czas temu. Zrobiłam to trochę wbrew sobie, a trochę z konieczności. Kiedy kilka lat temu zamawiałam w Klubie dla Ciebie zestaw książek, jako gratisowy dodatek do przesyłki otrzymałam właśnie ten poradnik. Na mojej półce leżał on bardzo długo zanim wyciągnęłam po niego rękę.

Ponieważ z tą miłością i udanymi związkami damsko-męskimi różnie bywa pomyślałam, że być może uda mi się zaczerpnąć kilka pomysłów jak stworzyć udany związek z mężczyzną. Pomimo mojego sceptycznego nastawienia zaczęłam czytać. Już na wstępie przeczytałam, że: miłość to sztuka, której można się nauczyć. Czytając to zdanie pomyślałam, że gorszej głupoty jak dotąd ani nie słyszałam, ani też nie przeczytałam. No bo, sami pomyślcie. Jak można nauczyć się kochać drugiego człowieka? Przecież to jest instynkt. Z tym się człowiek rodzi, a nie uczy. Nauczyć to można się wierszyka na pamiętać, a nie miłości. Ale nic, czytam dalej.

Czytam i dowiaduję się, że w pierwszej części autorka obstaje przy tym, że partnera można wybrać sobie w sposób świadomy, co oznacza, że sami o tym decydujemy. A co z przeznaczeniem? Odkąd zaczęłam interesować się płcią przeciwną, sądziłam, że o takich sprawach decyduje przeznaczenie. Owszem, świadomie to można wybrać sobie na przykład kolegę jako osobę towarzyszącą podczas wesela, ale nie męża czy żonę. Pomyślcie, podoba nam się mężczyzna/kobieta i świadomie dążymy do tego, aby z nim/nią być. Jednak w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że nic z tego nie wyjdzie, ponieważ ta druga strona od nas ucieka i nie ma najmniejszej ochoty wiązać się z nami. W takim razie, co z tego, że nasz wybór był świadomy, skoro zawiódł?

Kolejną sprawą poruszoną przez Virginię Clarke jest pielęgnacja związku. W tym miejscu mogę się z zgodzić z opinią autorki i z radami, jakie podaje w tej kwestii, ponieważ bez względu na to, w jaki sposób wiążemy się z tą drugą osobą (świadomie czy nie), związek pielęgnować należy. Za radami autorki można również pójść w kwestii wyciszania konfliktów i przebaczania. W tym miejscu Virginia podaje bardzo ciekawe ćwiczenie, które w efekcie ma nam pomóc wybaczyć drugiej stronie jakąś doznaną od niej krzywdę. Ćwiczenie to ma być pomocne również w przypadku osób z naszej przeszłości. Nie wiem, czy działa, bo nie próbowałam. Autorka uważa, że tak. Na koniec Virginia Clarke porusza kwestię wzajemnych zbliżeń, czyli co zrobić, żeby nie znudzić się sobą w łóżku. Tego tematu nie będę analizować, bo możliwe, że czytają mój blog dzieci. Zainteresowanych odsyłam do książki.  

Podsumowując, mogę stwierdzić, że niektóre z rad zaproponowanych przez autorkę naprawdę mogą pomóc człowiekowi w relacjach damsko-męskich. Zauważyłam, że Virginia bardzo często odwołuje się do religii. Na przykład twierdzi, że partnera naszych marzeń można wyprosić sobie poprzez modlitwę do Boga. Oczywiście, nie opiera się jedynie na religii katolickiej. Podaje przykłady także z innych wierzeń. Niemniej najbardziej zaskoczyło mnie, że według autorki jednym z najważniejszych elementów stworzenia szczęśliwego związku jest pielęgnowanie miłości własnej. Dla mnie coś takiego zawsze kojarzyło się z narcyzmem. No bo, jak inaczej nazwać sytuację, w której wciąż powtarzamy sobie, że jesteśmy najwspanialsi, najmądrzejsi, najpiękniejsi i w ogóle tacy „naj? Moim zdaniem to tak, jakbyśmy nie mieli pokory, tylko funkcjonowali jako ludzie naładowani pychą. A według mnie pycha jest cechą skrajnie negatywną. Nie wiem, jakie jest Wasze zdanie. Może się mylę.

Zdaniem Virginii Clarke bardzo ważne jest również zapomnienie o przeszłości. Trzeba pamiętać, aby partnera nie faszerować na co dzień szczegółami z naszych przeszłych związków, które z reguły były nieudane, skoro nie przetrwały. Oczywiście, nie wolno też nastawiać się negatywnie już na starcie, kiedy kogoś dopiero poznajemy. Czasami jest tak, że ludzie po złych doświadczeniach już na początku nowej znajomości zakładają, że i tak nic z tego nie będzie i żyją w ciągłym strachu i oczekiwaniu na rychły koniec znajomości.

Takich rad mogłabym przytaczać Wam wiele, ale wtedy już nie sięgnęlibyście po poradnik. Myślę, że nawet osoby, które nie wierzą, że można z tego typu publikacji wynieść coś wartościowego, powinny książkę przeczytać. Może nie od razu całość, ale fragmentami. Można podzielić ją sobie na kilka części, ponieważ oprawa graficzna na to pozwala, i czytać etapami wtedy, gdy mamy na to czas. Przyznam, że ja tak właśnie czytałam i mam po lekturze jak najbardziej pozytywne odczucia, pomimo że podeszłam do niej z niechęcią. Dlatego, skoro taki sceptyk w kwestii poradników, jak ja dojrzał w książce coś wartościowego, to może jednak warto po nią sięgnąć? A może komuś naprawdę pomoże w naprawieniu swojego małżeństwa, czy związku partnerskiego? Albo po prostu pozwoli spojrzeć inaczej na kolejną nową znajomość?






piątek, 1 lipca 2011

Kobietom na kartach moich powieści nigdy nie było łatwo...




LITERAT LIPCA 2011


EWA GUDRYMOWICZ-SCHILLER






Ewa Gudrymowicz-Schiller urodziła się i wychowała w Warszawie, natomiast w połowie lat 80. XX wieku wraz z rodziną wyjechała z Polski i zamieszkała na stałe w Kanadzie, w Kitchener. Chyba jak każdemu pisarzowi, jej również zdarzało się najpierw pisać do szuflady. Swój pierwszy wiersz napisała w wieku trzynastu lat. Będąc w Kanadzie, autorka wzięła udział w konkursie literackim organizowanym przez miesięcznik „Ewa”, zdobywając w nim nagrodę. Warto zauważyć, że równocześnie Ewa Gudrymowicz-Schiller pracowała nad swoją pierwszą powieścią, którą ostatecznie wydała. W Polsce książka drukiem ukazała się w grudniu 2010 roku. Mowa tutaj o „Bocznej uliczce”. Czytelnicy kanadyjskiej Polonii z entuzjazmem przyjęli powieść, jednocześnie domagając się jej kontynuacji. Niemniej autorka zdecydowała się na pracę nad kolejną powieścią zatytułowaną „Do widzenia, Profesorze”, która na polskim rynku wydawniczym zagościła także w grudniu 2010 roku.

Ewa Gudrymowicz-Schiller jest również autorką cyklu nowelek o wspólnym tytule „Portrety kobiece”. Bohaterkami zarówno powieści, jak i nowelek są kobiety różniące się od siebie wzajemnie, które los kieruje na rozmaite ścieżki życia. Kobiety te niejednokrotnie zmuszone są stanąć twarzą w twarz z codziennymi życiowymi dylematami, mają swoje marzenia, przeżywają rozczarowania, a także swoje własne radości. Jednym słowem są to zwyczajne kobiety, które spotykamy każdego dnia.

Oto co Ewa Gudrymowicz-Schiller mówi o swoim pisaniu:

Książki zawsze znaczyły dla mnie bardzo wiele. I te czytane i te, które piszę sama. Bohaterowie, których spotkałam w powieściach, na jakiś czas, dłuższy lub krótszy, byli składnikiem mojego życia, zaprzątali moje myśli, towarzyszyli mi w codziennych zajęciach. Natomiast postacie, które stworzyłam na kartach swoich książek są częścią mnie samej. I nie dlatego że – jak wielu myśli – moje opowiadania są autobiograficzne, ale dlatego że moim bohaterkom oddałam kawałek swojego serca.

Kobietom na kartach moich powieści, czy w nowelach, które drukuję w prasie polonijnej, nigdy nie było łatwo. Nic im nie szło po różach, nie układało się jak w bajce. Zaznawały chwil szczęścia, momentów radości, doświadczały niepowodzeń, tragedii, trapiła je niepewność związku, niepewność dnia następnego, słuszność podjętych decyzji, wybory, których dokonywały. Decyzje podejmowane przez moje bohaterki niekiedy są sprzeczne, chaotyczne, podejmowane pod wpływem chwili, impulsu, uczucia. I za to czasami płacą. Łzami, samotnością, tęsknotą. Nie złamie tych kobiet największy kataklizm, po kolejnych potknięciach podnoszą się i podnoszą, uparte i niepokonane, ale czasami przyjdzie jeden podmuch wiatru, jedna kropla więcej do dzbana i już wtedy trudno się podnieść.

Przekazów w moich powieściach jest kilka i jeśli zostały prawidłowo przez Was, Drogie Czytelniczki, odebrane, jestem szczęśliwa. Ale tu chciałam te dwa najważniejsze podkreślić. Zamknij drzwi od przeszłości na klucz, a klucz wyrzuć do najgłębszego morza. Bycie z kimś musi być lepsze od samotności. Inspiracją książek, które napisałam i tych, które jeszcze napiszę, była i zawsze będzie miłość w najpełniejszym znaczeniu. Ale też w różnym wydaniu. Celem jednak samym w sobie było porozmawianie z kobietami na kartach książki. Będę to dalej robić, bo wierzę, że taki dialog jest nam potrzebny. Mogę Wam również przyrzec, że jak dotąd, w każdej z moich książek pojawi się czworonóg, pies, kot.  Zarówno pies i kot są nieodłączną częścią mojego życia i jak najbardziej słusznym wydaje się, że muszą być dalszoplanowymi bohaterami moich powieści.

Twórczość Ewy Gudrymowicz-Schiller 

1. Boczna uliczka

Wydawnictwo: 
Papierowy Motyl (2010)
Temat nieprzemijający jak sama ludzkość. Miłość i miłosny trójkąt. Powieść „Boczna uliczka” to splot losów trojga ludzi, którym przyszło przez pewien czas kroczyć tą samą drogą. Radości, uniesienia, załamania. Wikłają się nawzajem ze sobą, tworząc węzeł, przy którego rozwiązaniu każde z nich będzie musiało zapłacić gorzką cenę. Bohaterowie starają się postępować zgodnie z zasadami, jakie im kiedyś wpojono, a jednocześnie uszczknąć kawałek szczęścia. Miłość, zdrada, nadzieja i cierpienie to nieodłączni, nie zawsze pożądani towarzysze ich codziennego życia.

„Boczna uliczka” Ewy Gudrymowicz-Schiller to głęboka, a przy tym delikatna analiza postaw ludzi, starających się osiągnąć szczęście i poczucie samospełnienia, a to wszystko przepełnione pozytywnym klimatem wiary w człowieka i jego dobro. Całość oprawiona wyrazistymi opisami atmosfery i miejsc rodem z Warszawy i Toronto lat 80. XX wieku, które autorka zna z autopsji i które niemalże namacalnie pozwalają jednym poznać, a drugim powrócić w czasy i miejsca, które czasami pozostały już tylko w zakątkach naszej pamięci.



2. Do widzenia, Profesorze

Wydawnictwo: 
Papierowy Motyl (2010)
Jak rozliczyć się z przeszłością i zamknąć za sobą znaczący rozdział życia? Kaja, matka bliźniąt, emigrantka, kobieta czterdziestoletnia, która potrafi sobie radzić z życiem, ale nie potrafi radzić sobie z uczuciem, stara się znaleźć odpowiedź na to pytanie. O miłości zostało powiedziane już niemal wszystko, a jednak w książce „Do widzenia, Profesorze” miłość ma inny profil. Jest to opowieść o rozłące, o tęsknocie, o rozstaniu, ale również o miłości. Miłości silniejszej niż czas i przestrzeń, silniejszej niż nieodwracalny los.

Książka napisana jest w dwóch wątkach czasowych, pokazane są uniesienia młodej dziewczyny, a jednocześnie rozterki dojrzałej kobiety. Historia miłości, ale nie tylko... Również los emigrancki, blaski i cienie życia na obczyźnie, adaptacja w nowym kraju, w nowym środowisku. Wieczne tęsknoty i wieczne rozdarcia.. Zawiera w sobie elementy humorystyczne, wzruszające, czasami smutne; oczekiwanie na interview, niepewność jutra, asymilacja w nowym kraju, emigracyjne sny... Wszystko to, co było udziałem niejednego z nas.

„Ewa Schiller zgrabnym piórem, z wielką lekkością wpuszcza nas w dwie wstęgi szos życiowych głównej bohaterki. W jedną wiodącą nas przez jej młodzieńcze, pełne marzeń lata szkolne i drugą przepełnioną zwątpieniami, realiami codziennego, nie zawsze łatwego, dorosłego życia. Przez oba wątki przeplata się wszechmogąca, nieśmiertelna miłość. Prowadząc nas po ścieżkach życia bohaterki sprawia, że utożsamiamy się z nią, dzielimy te wspólne chwile, zarówno w szkole, jak i dorosłym życiu”.

Łucja Abrams, Miesięcznik Kalejdoskop