środa, 29 maja 2013

Agnieszka Lingas-Łoniewska - "W szpilkach od Manolo"



Premiera książki 31 maja 2013 roku!






Wydawnictwo: NOVAE RES
Gdynia 2013




Nazywam się Arciszewska. Liliana Arciszewska. Zabrzmiało całkiem jak Bond. James Bond. O Bondzie też będzie. Za chwilę. Żyję pod jednym dachem z trzema kotami i nie wyobrażam sobie, żeby miało być inaczej. Kocham te moje sierściuszki. Pracuję w fabryce. To znaczy w korporacji, ale nazywamy ją fabryką, bo trzeba tam się nieźle na… Piiip! I znów to robię. Przeklinam jak przysłowiowy szewc. Ale cóż poradzić. Życie ciężkie i do tego jeszcze ten Kryzys. Od jakiegoś czasu staram się kląć tylko w myślach, bo inaczej zbankrutuję. Poważnie! Moje przyjaciółki wymyśliły, że za każde niecenzuralne słowo wypowiedziane na głos, trzeba płacić. No i tak dokarmiamy tę biurową świnkę-skarbonkę, wrzucając do niej po pięćdziesiąt groszy za każde „piiip”. A skoro już o przyjaciółkach mowa, to mam cztery. Trzy z fabryki i jedną taką z lat szkolnych. Te z korpo to Baśka, Marta i Lidka. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło ich nie być. A ta czwarta to Julka. Dawno się nie widziałyśmy, ale od czego jest Internet, prawda?

Mam też wypasioną furę. Tylko z miejscem do parkowania problem, bo wciąż mi je ktoś zajeżdża. Noszę baaardzo wysokie szpilki. Ale nie jakieś tam zwykłe szpilki. Firmowe. Od Manolo. Generalnie wszystko ze mną ok., tylko czasami jestem strasznie upierdliwa. Całkiem jak moja Mamulka. To pewnie genetyczne, bo dziś wszystko jest genetycznie modyfikowane. Chyba coś pokręciłam, ale nie szkodzi. Jak już mówimy o mojej Mamulce, to muszę się Wam do czegoś przyznać. Ona chce mnie uszczęśliwić na siłę. No, ja to bym nie zagłaskała swoich kotów na śmierć. Za bardzo jestem do nich przywiązana. A moja Mamulka próbuje mnie zagłaskać. Ale trzymam się dzielnie i nie dam się. Wiem, że ona się o mnie martwi i dlatego ją kocham. Ojca też kocham. Mojego przyjaciela – Kamila – też kocham. Ale nie tak jak myślicie. To miłość braterska. Moja Mamulka chce mnie z nim wyswatać. Ani fizycznie, ani psychicznie niewykonalne. Ale ona o tym nie wie, a ja nie będę jej uświadamiać.

Miałam kiedyś faceta. Marek miał na imię. Już był w ogródku i witał się z gąską i nagle bum!!! Swoje walizki znalazł przed drzwiami mojego mieszkania. Nie, żeby były puste. Te walizki, oczywiście. Poświęciłam się i nawet go spakowałam. Teraz mam innego faceta. A właściwie chyba mam. Jeszcze nie jestem do końca pewna. To facet z parkingu. Nie, żeby to ten od pobierania opłat. O, nie! On mi bezczelnie zajechał MOJE WŁASNE miejsce i jeszcze się dziwił, że nie było podpisane! To co miałam zrobić?! Wbić tabliczkę z napisem ZAJĘTE? Jak na cmentarzu? Jeszcze mi do tego daleko. Pomyślę o tym za jakieś sześćdziesiąt lat, a może i później. To znaczy o tym cmentarzu pomyślę.

Czasami lubię imprezować. Najczęściej ze swoimi przyjaciółkami. Tylko potem często film mi się urywa i sporo czasu musi upłynąć, zanim sobie przypomnę, co robiłam poprzedniego wieczoru.

Prowadzę też bloga o książkach. To tak w ramach odprężenia od harówki w korpo. Lejdi naprawdę daje mocno w kość. Tak mocno, że aż boli. Ale jak ma nie boleć, kiedy szefowa z bólem w dowodzie chodzi? Osobistym dowodzie, oczywiście. Bo ona nazywa się Hanna Ból…

– Lilka, bardzo cię przepraszam, ale chciałabym recenzję napisać.
A co? Przeszkadzam ci w czymś? Ja sobie tu tylko siedzę i opowiadam. Jak na spotkaniu AA. Ale nie myślcie sobie, że ja jakiś nałóg jestem. Czasami tylko zdarza mi się odlecieć.
– Teoretycznie mi nie przeszkadzasz, ale chciałabym się skupić, a przez ciebie nie mogę.
No dobra. Już nic nie mówię.
– Dzięki…
Tylko dobrze napisz. Widziałam jak ci banan wyskakiwał na twarzy podczas czytania, więc mnie nie oszukasz. Poza tym mam świadków. Mój „blue eye” też to widział.
– Przecież wiesz, że ja przy recenzjach nie oszukuję. Zawsze piszę szczerze, a ciebie szczególnie polubiłam.
Bardzo mi miło z tego powodu. Polecam się na przyszłość.
– Twojego „blue eye” też polubiłam.
Od mojego Bonda, to ty wiesz co… Z daleka!

Jak widać, główna bohaterka najnowszej powieści Agnieszki Lingas-Łoniewskiej to zwariowana trzydziestoparolatka, która nie boi się wyrażać na głos tego, co akurat chodzi jej po głowie. Myślę, że sama zdążyła opowiedzieć o sobie wystarczająco dużo, aby wzbudzić sympatię czytelników już od pierwszej strony książki. Liliany po prostu nie sposób nie lubić. Poprzez nieprzeciętne poczucie humoru i cięty język, zdobywa serce czytelnika i nie pozwala o sobie zapomnieć. Lilka wspomniała już o pewnym mężczyźnie, który nagle pojawił się w jej życiu. Poznała go na parkingu i od tej chwili nie potrafiła już myśleć o niczym innym, jak tylko o przystojnym brunecie o niebieskich oczach. Bardzo szybko okazało się, że z Michałem Maliszewskim będą łączyć ją nie tylko myśli, ale przede wszystkim wspólna praca, bo oto zupełnie niespodziewanie mężczyzna zostaje jej przełożonym, któremu Lilka ma składać raporty. Ale czy Michał naprawdę jest tą osobą, za którą się podaje? Dlaczego tak nagle znalazł się w korporacji i co go tutaj przywiodło?

W powieści, której akcja rozgrywa się we Wrocławiu, czytelnik ma również do czynienia z doskonale skonstruowanym wątkiem kryminalnym. Autorka prowadzi nas w taki sposób, że praktycznie do końca nie wiemy, kto stoi za tajemniczymi zniknięciami kobiet i dlaczego to robi.

Na pierwszy rzut oka W szpilkach od Manolo wydaje się być powieścią z gatunku tych „lekkich, łatwych i przyjemnych”. Prawdę powiedziawszy w pewnym sensie tak właśnie jest. Książkę czyta się z uśmiechem na ustach, a Lilka potrafi rozśmieszyć nawet największego ponuraka. Niemniej dopatrzyłam się w tej powieści także drugiego dna. Według mnie główna bohaterka to tylko z pozoru twarda baba z silnie ukierunkowanym życiowym celem. Jednak pod powłoką tego zdecydowania i buntu wobec pewnych społecznych schematów, kryje się mała dziewczynka, która jak my wszyscy, potrzebuje miłości i bliskości ukochanej osoby. Lilka może sobie wmawiać, że ta „druga połówka” nie jest jej do szczęścia potrzebna, lecz tak naprawdę na dłuższą metę nie potrafiłaby funkcjonować bez miłości. Kiedy już dosięga ją strzała Amora, nie wyobraża sobie, że mogłoby być inaczej. Jest to taki pewien rodzaj zdziwienia, że był niegdyś taki czas, gdy żyła bez miłości. Przecież przyjaciółki wszystkiego nie załatwią.

Skoro już mowa o przyjaciółkach, to należy zwrócić uwagę na kwestię prawdziwej kobiecej przyjaźni. Dziewczyny są tak bardzo ze sobą zżyte, że trudno im zaakceptować zmiany zachodzące w ich wzajemnych relacjach. Każda przeżywa to na swój własny sposób i niełatwo im wyobrazić sobie fakt, że teraz już będą spotykać się w innym środowisku niż dotychczas.

Ta powieść to także historia opowiadająca o spełnianiu marzeń; o wyrwaniu się z jakiegoś – wydawałoby się – zamkniętego kręgu, z którego tak naprawdę nie ma wyjścia. Niemniej okazuje się, że wystarczy jedna decyzja, jedno wydarzenie, które popycha człowieka do zebrania w sobie odwagi i rozpoczęcia czegoś nowego, co od dawna zaprzątało myśli.

W szpilkach od Manolo to również opowieść o nienawiści, której nadmiar może doprowadzić człowieka tam skąd nie będzie już drogi powrotnej. Lecz z drugiej strony to także powieść o zaufaniu i nie dawaniu wiary pozorom, bo one bardzo często mogą mylić.

Przyznam, że chyba nigdy nie zdarzyło mi czytać książki napisanej tak lekko i z takim zdrowym poczuciem humoru. Najnowsza powieść Agnieszki Lingas-Łoniewskiej naprawdę zasługuje na najwyższą ocenę. Tak więc, drodzy Czytelnicy, jeśli macie w swoim życiu jakiś gorszy dzień albo jeżeli chcecie oderwać się od problemów dnia codziennego i od szarej rzeczywistości, to jestem wręcz przekonana, że Liliana jest właśnie tą bohaterką, która zapewni Wam nie tylko doskonałą rozrywkę, ale w niektórych momentach dostarczy również wzruszeń. Choć Lilka jest postacią fikcyjną, to jednak jest niezwykle autentyczna. Jak każdy z nas, posiada wady i zalety. Podobnie jak każdy z nas, pragnie kochać i być kochaną i tak jak większość ludzi boi się do tego głośno przyznać. To los musi za nią zadecydować.

Mnie ta książka i rozśmieszyła, i wzruszyła jednocześnie. Mam ogromną nadzieję, że Lilka jeszcze do nas wróci w jakiejś innej odsłonie. Jeśli nie będzie to druga część tej historii, to może pojawi się jako postać poboczna w którejś z kolejnych powieści Autorki. Dziś mogę śmiało przyznać, że właśnie zyskałam nową przyjaciółkę, która nazywa się Liliana Arciszewska, a właściwie Liliana…

Może już wystarczy, co? Nie za dużo przypadkiem chcesz zdradzić?
– Masz rację, Lilka. Niech resztę sami sobie doczytają.
Fajnie mi się tu z tobą siedziało, ale muszę już wracać. Mój Bond na mnie czeka. Obiecał coś specjalnego na wieczór, a ja bardzo lubię te jego niespodzianki.
– A wrócisz jeszcze?
Się zobaczy. To nie zależy tylko ode mnie. Sama wiesz jak jest.
– Jasne. Dzięki, że wpadłaś…
Oj, bo zaraz się popłaczę. Dobra, idę już. A ty nie zapomnij podziękować za książkę.
– Bez obaw. Nie zapomnę. Zawsze dziękuję.
I za dedykację…
– Za dedykację też podziękuję.
No, to trzymaj się.
– Ty też, Lilka. I pozdrów tego swojego Bonda…

Obawiam się jednak, że moich ostatnich słów Lilka już nie usłyszała. Wróciła do swojego życia i do swojego Bonda, a w moich uszach jeszcze bardzo długo rozlegał się odgłos jej wysokich szpilek, którymi uderzała o posadzkę. Oczywiście szpilek od Manolo. 


Za książkę i przepiękną dedykację serdecznie dziękuję Autorce



poniedziałek, 27 maja 2013

Philippa Gregory – „Władczyni rzek”







Wydawnictwo: KSIĄŻNICA
Katowice 2012
Tytuł oryginału: The Lady of the Rivers
Przekład: Urszula Gardner





Nie sądzicie, że takie ciągłe pisanie o książkach tego samego autora w samych superlatywach staje się powoli nudne? Byłoby znacznie ciekawiej, gdyby choć raz zaliczył wpadkę, prawda? Wtedy moglibyśmy się nad nim porozwodzić, podyskutować, może nawet dokonać porównań pomiędzy jego książkami. A tak czeka nas kolejna monotonna analiza ukazująca zalety jego pisarstwa, a właściwie jej, bo jak widać znów będę opowiadać o powieści niezrównanej Philippy Gregory.

Ta angielska pisarka otrzymała od losu naprawdę nieprzeciętny dar tworzenia prozy historycznej. Nie wiem, czy wśród obcych autorów znajduje się ktoś, kto może jej dorównać kunsztem pisarskim. Oczywiście cały czas mam na myśli powieści historyczne, ponieważ w odniesieniu do innych gatunków literatury ta kwestia może się nie sprawdzać. I najprawdopodobniej tak właśnie jest, że gdzieś tam w świecie żyją sobie pisarze lepsi od Philippy Gregory, ale tworzący inny rodzaj literatury.

Wróćmy jednak do Władczyni rzek, która stanowi trzecią część słynnej na całym świecie trylogii o Wojnie Kuzynów lub Wojnie Dwóch Róż. Prawdę powiedziawszy, gdyby ktoś z Was zapytał mnie w jaki sposób powinien czytać poszczególne części, wówczas poleciłabym mu odstąpienie od tego, co podaje wydawca. Powszechnie wiadomo, że zaczynamy od Białej królowej, potem jest Czerwona królowa, a na końcu Władczyni rzek. Jednak takie uszeregowanie jest zgodne jedynie z kolejnością powstawania poszczególnych tomów, natomiast poważnie rozmija się z chronologią wydarzeń zawartych w trylogii. Moim zdaniem, aby nie pogubić się w ciągłości zdarzeń, lekturę należy rozpocząć od Władczyni rzek, a potem przeczytać Białą królową i Czerwoną królową.  Ta ostatnia jest wstępem do cyklu tudorowskiego.

Czego zatem dotyczy Władczyni rzek, a może o kim opowiada? Musicie wiedzieć, że Philippa Gregory generalnie bardzo dużą uwagę skupia na średniowiecznych i renesansowych kobietach i ich życiu. Nie sądźcie jednak, że brak w jej twórczości męskich charakterów. O, nie! Mężczyźni są bardzo aktywni. Pamiętajmy, że w tamtym okresie to właśnie panowie dzierżyli władzę, a kobiety istniały tylko po to, aby rodzić następców tronu lub spadkobierców majątku. Kiedy na świat przychodziło dziecko płci żeńskiej, bardzo często mówiono: „Ech, to tylko dziewczynka”. Lecz z drugiej strony, kiedy czyta się powieści Philippy Gregory, to odnosi się nieodparte wrażenie, że mężczyźni są takimi marionetkami w rękach kobiet i tak naprawdę to one są silne i władcze, a to sprawia, że potrafią świetnie kierować nawet królestwem. Przyjrzyjmy się Małgorzacie Andegaweńskiej, która w Władczyni rzek jest jedną z tych kobiet, które wysuwają się na pierwszy plan.

Małgorzata Andegaweńska (1429-1482)
Małgorzata Andegaweńska była córką René I Andegaweńskiego, de Bar, hrabiego Prowansji i tytułowanego króla Neapolu oraz Izabeli Lotaryńskiej. W dniu 23 kwietnia 1445 roku w Titchfield w hrabstwie Hampshire poślubiła Henryka VI wywodzącego się z Domu Lancasterów. W polityce kraju odegrała ogromną rolę, szczególnie podczas wspomnianej wyżej Wojnie Dwóch Róż. Ponieważ Henryk VI został królem już w wieku kilku miesięcy, jego działania od samego początku nadzorowane były przez wyznaczonych do tego regentów. Co istotne, król cierpiał z powodu choroby psychicznej, którą najprawdopodobniej odziedziczył po swoim dziadku, Karolu VI Szalonym. Małgorzata i Henryk doczekali się jedynego potomka, którym był Edward Westminster. Jak wiadomo, syn monarchów nigdy nie został królem. Gdyby nie Wojna Kuzynów sprawy zapewne potoczyłyby się inaczej. Na dworze królewskim bardzo często szeptano, że Edward nie jest potomkiem Henryka VI, gdyż ten najprawdopodobniej był bezpłodny. Natomiast Małgorzata Andegaweńska miała kochanka, którym był Edmund Beaufort 2. książę Somerset. Niektórzy to właśnie jemu przypisywali ojcostwo.

Będąc w niepełni władz umysłowych, Henryk VI zgodził się bez problemu na odsunięcie od władzy Edwarda, a swoim następcą wyznaczył Ryszarda – księcia Yorku. To działanie stało się zabójcze dla kraju. Wówczas Małgorzata zebrała armię i ruszyła do walki z Yorkistami, którzy w swoim herbie mieli białą różę, zaś Lancasterowie czerwoną, stąd nazwa konfliktu. Królowa wraz ze swoim synem uciekła do Szkocji i Walii, a ostatecznie do Francji. Zawarła też sojusz z Ryszardem Neville’em – hrabią Warwick, zaś książę Edward został zaręczony z córką Warwicka – Anną Neville, która potem została żoną króla Ryszarda III Yorka.

Po chwilowej utracie tronu przez Henryka VI, hrabia Warwick sprawił, że król znów na niego powrócił. Małgorzata wróciła do Anglii, a wówczas zupełnie nieoczekiwanie Warwick został pokonany w bitwie pod Barnet i królem ponownie ogłoszono Edwarda IV Yorka, który, jak pamiętamy, został mężem Elżbiety Woodville znanej z Białej królowej.

Henryk VI Lancaster (1421-1471)
Tak mniej więcej przedstawia się tło historyczne Władczyni rzek. Jednak to nie Małgorzata Andegaweńska jest tutaj najważniejsza. Najistotniejszą postacią tej części trylogii jest Jakobina Luksemburska – matka Elżbiety Woodville – która opowiada nam tę historię. Jako bardzo młoda dziewczyna, Jakobina wychowywała się na francuskim dworze, gdzie została przekazana pod opiekę swojej przecioty – Joanny Luksemburskiej. Zamek, na którym Jakobina przebywa tak naprawdę należy do Jana Luksemburskiego i jego żony Joanny de Béthune. Przeciota uczy swoją podopieczną magii, lecz przestrzega ją, aby używała jej umiejętnie, bo inaczej może sprowadzić poważne kłopoty. Już wtedy Jakobina dowiaduje się o niejakiej Meluzynie, której najprawdopodobniej jest potomkinią. Postać tej wodnej bogini będzie jej towarzyszyć do końca życia, podobnie jak jej najstarszej córce – Elżbiecie.

Na zamku Beaurevior niedaleko Arrasu we Francji młodziutka Jakobina spotyka Joannę d’Arc, a potem jest świadkiem jej tragicznej śmierci, do której przyczynia się pierwszy mąż Jakobiny – Jan książę Bedfordu. Bardzo szybko Jakobina dostrzega u siebie dar przepowiadania przyszłości. Jej życiu towarzyszą wizje, które skrzętnie ukrywa, aby nie zostać posądzoną o czary. Nawet wróżenie z kart może okazać się zgubne i sprawić, że ten, kto się nim trudni może trafić na stos.

Pierwsze małżeństwo Jakobiny nie należy do szczęśliwych. Jan jest od niej sporo starszy, a do tego jest impotentem, co tłumaczy tym, że nie może jej posiąść, ponieważ jest mu potrzebna jako dziewica. Prawdę powiedziawszy Jakobina ma spełniać bardziej funkcję wyroczni, aniżeli żony i matki. W tym samym czasie dziewczyna zwraca uwagę na oddanego giermka swojego męża – Ryszarda Woodville’a. Dopóki żyje Jan ich uczucie przez obydwojga jest tłumione, ale natychmiast po jego śmierci wybucha tak gwałtownie, że Jakobina jako wysoko urodzona, zniża się do niższej warstwy społecznej i bierze ślub z wybrankiem swojego serca. Następnie państwo Woodville wyjeżdżają do Anglii, gdzie służą na dworze Małgorzaty Andegaweńskiej i Henryka VI. Zarządzają też swoją posiadłością w Grafton w hrabstwie Northamptonshire. Niemalże co roku na świat przychodzi ich kolejne dziecko i tak dochowują się całkiem pokaźnej gromadki pociech. Wydawać by się mogło, że ich życie to jedna wielka sielanka. Otóż nic podobnego. Jakobina wciąż żyje w strachu. Nie bez znaczenia jest też jej udział w Wojnie Kuzynów, a jako oddana przyjaciółka Małgorzaty Andegaweńskiej wciąż wystawiana jest na ogromne niebezpieczeństwo.

Philippa Gregory po raz dziewiąty sprawiła, że przeniosłam się w czasie. Tak, tak. To już dziewiąta powieść tej autorki, którą przeczytałam i nie mam dosyć. Chcę więcej i mam nadzieję, że tak się stanie, zwłaszcza że już czekają na mnie Dwie królowe z cyklu tudorowskiego. Chciałabym też poznać Philippę Gregory w wersji dla młodzieży i przeczytać pierwszy tom serii fantasy pod tytułem Odmieniec. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek znudziła mi się twórczość tej pisarki. Nie ma takiej możliwości. Przynajmniej na chwilę obecną jestem o tym przekonana. Wiem, że się powtarzam, ale cóż poradzić, kiedy Philippa Gregory jest swoistym fenomenem w tworzeniu literatury historycznej. Jestem pod tak ogromnym wrażeniem jej prozy, że nawet napisałam artykuł traktujący o kobietach, które pojawiają się w jej powieściach. Ten tekst powstał na potrzeby magazynu Obsesje i nosi tytuł Kobiety Philippy Gregory. Można go przeczytać tutaj. Mam nadzieję, że się Wam spodoba, a tych, którzy są sceptycznie nastawieni do tego rodzaju literatury, zachęci do sięgnięcia po którąś z powieści autorki.

Na końcu książki Philippa Gregory zamieściła takie oto zdanie: „[…] Kolejna moja książka będzie traktowała o córkach Ryszarda Neville’a, hrabi Warwick. Już nie mogę się doczekać, aż zagłębię się w źródłach i przystąpię do pracy nad tą opowieścią.” A ja, pani Philippo, już nie mogę się doczekać, kiedy zasiądę wygodnie do tej lektury i znów pozwolę się Pani przenieść do czasów angielskiego średniowiecza, o czym Pani doskonale wie!


Recenzje poprzednich części serii tu i tu




sobota, 25 maja 2013

Maria Nurowska – „Innego życia nie będzie”








Wydawnictwo: W.A.B.
Warszawa 2012





W życiu chyba niemal każdego człowieka przychodzi taki moment, kiedy cofa się wstecz i zastanawia się czy wszystko, co dotychczas robił było na pewno słuszne. Tego typu refleksje nad tym, co minęło dopadają głównie tych, którzy zbliżają się już do kresu życia. Takie osoby zazwyczaj przypominają sobie swoją młodość, wspominają ludzi, którzy kiedyś stanęli im na drodze, a których może już nie ma na tym świecie. Zapewne zastanawiają się też, czy kogoś nie skrzywdzili swoim postępowaniem. A może gdyby los pozwolił im rozpocząć życie po raz drugi, pewne sprawy rozwiązaliby zgoła inaczej niż zrobili to, będąc w pełni zdrowia i sił, gdy czuli, że życie stoi przed nimi otworem, a oni są „nieśmiertelni”? Młodzi ludzie bardzo często tak właśnie myślą. Uważają, że śmierć nigdy nie przyjdzie. Dzieje się tak przeważnie wtedy, kiedy dopisuje zdrowie, wokół gromadzi się mnóstwo przyjaciół, którzy zapewniają rozrywkę i szczęście. Do tego dochodzi jeszcze powodzenie zawodowe, kiedy to drzwi do kariery otwierają się szeroko i nic nie jest w stanie tego zmienić. Przecież zajmowanie wysokiego stanowiska naprawdę może dawać wiele satysfakcji. Taki człowiek „na urzędach” jest nietykalny. Może rozbić, co mu się podoba, a sprawiedliwość nigdy go nie dotknie. Czyżby?

Bardzo często taki właśnie sposób myślenia był domeną ludzi zajmujących wysokie stanowiska państwowe w PRL-u. Wówczas wystarczyło należeć do partii, aby dostać to, czego najbardziej się pragnie. Przeważnie tym czymś była władza. Lecz z drugiej strony każdy, kto piastował wysoki urząd państwowy i był na usługach partii, musiał liczyć się z tym, że nawet, jeśli w niektórych kwestiach nie zgadzał się z narzucanymi mu poglądami, musiał je skrzętnie ukrywać, aby nie narazić się przełożonym. Starsze pokolenie pamięta bardzo dobrze, że w głównej mierze chodziło o wiarę w Boga i praktykowanie zasad religii katolickiej. Śluby kościelne czy chrzty dzieci bardzo często odbywały się z dala od miejsca zamieszkania, aby przypadkiem jakiś nadgorliwy „towarzysz X” nie dowiedział się o „przewinieniu” swojego podwładnego. Czasami jednak zdarzało się, że takie sprawy wychodziły na jaw, a wtedy wysoka pozycja państwowa winowajcy była poważnie zagrożona.

Kiedy poznajemy Stefana Gnadeckiego, mężczyzna zbliża się już do kresu życia. Jednak to, co zostawia za sobą sprawia, że nachodzą go rozmaite myśli. Trzy żony, dwóch synów, apodyktyczna matka, bardzo szybko rozwijająca się kariera zawodowa w dobie komunizmu, kilka kochanek to przybliżony bilans jego długiego życia. Jak gdyby tego było mało, któregoś dnia Stefan otrzymuje tajemniczą przesyłkę ze Stanów Zjednoczonych. Jej nadawcą jest prawdopodobnie jego młodszy syn – Stefan Gnadecki junior, który w wieku siedmiu lat wyjechał z matką do USA i tam – podobnie jak ojciec – piął się po szczeblach kariery w zadziwiająco szybkim tempie. Młody Gnadecki od chwili wyjazdu nigdy nie był w Polsce. Wraz z matką ułożył sobie życie za oceanem, wmawiając sobie, że jest tam szczęśliwy, a wszystko, czego potrzebuje to praca.

Jednak bardzo często jest tak, że to życie pisze swój własny scenariusz, na który człowiek nie ma najmniejszego wpływu. Tak też jest i tym razem. Właśnie zmarła pierwsza żona Stefana Gnadeckiego seniora. W swojej ostatniej woli wyraźnie zaznaczyła, że chce, aby jej ciało spoczęło w polskiej ziemi. Co zatem robi jej oddany syn? Otóż spełnia jej prośbę, lecz zanim do tego dochodzi do jego nigdy niewidzianego ojca dociera dziennik matki, w którym kobieta spisywała fakty ze swojego życia począwszy od 1946 roku, kiedy to poznała swoją jedyną miłość – Stefana Gnadeckiego seniora. Tak więc zanim profesor Gnadecki przybywa do Warszawy z ciałem swojej matki i składa je w grobie na cmentarzu na Bródnie, jego ojciec szczegółowo zapoznaje się z życiem kobiety, którą skrzywdził. A może jednak nie skrzywdził? Może to inni postanowili za niego, a on tylko biernie się temu przyglądał? Od tej chwili były komunista, który swoją dyplomatyczną karierę zawdzięcza niegdysiejszemu systemowi, cofa się myślami do roku 1946 i wraz ze swoją pierwszą żoną – Wandą, na nowo odkrywa swoje życie.

Do tej pory twórczość Marii Nurowskiej nie była mi znana. Owszem nazwisko Autorki kojarzyłam, ale nie mogłam wypowiedzieć się na temat jej prozy. Innego życia nie będzie to pierwsza powieść tej Pisarki, którą przeczytałam i już dziś wiem, że nie jest ona ostatnią. Jak wiecie, cenię sobie książki, które nie są „puste” i takie, które zawierają w sobie jakiś przekaz, jakąś ukrytą prawdę, która skłania czytelnika do refleksji. Innego życia nie będzie to historia oparta na faktach. Historia o ludziach, którzy gdzieś po drodze rozminęli się, choć tak naprawdę od samego początku byli na siebie skazani. Wanda i Stefan to dwa odrębne światy, lecz mimo to mogące stworzyć jedną rzeczywistość. Wystarczyła jedynie odrobina dobrej woli, aby nie zaprzepaścić tego, co w życiu najważniejsze, czyli miłości i stworzenia prawdziwej kochającej się rodziny.

W tej powieści czytelnik ma do czynienia z czterema głównymi bohaterami. Owszem gdzieś po drodze pojawiają się jakieś postaci poboczne, ale tak naprawdę rzecz dotyczy Stefana, Wandy oraz ich dwóch synów, z których jeden wychowywał się w Polsce przy ojcu, a drugi został wywieziony przez matkę do Ameryki. Zapytacie która z tych osób jest naprawdę szczęśliwa? Czy Stefan piastujący w przeszłości wysokie urzędy państwowe i cieszący się poważaniem innych? A może Wanda, która po wielu perypetiach losowych wreszcie osiadła w miejscu, gdzie teoretycznie mogła odzyskać spokój? Może jednak to Michał – straszy syn Stefana i Wandy, który posiada już swoją rodzinę, a na życie zarabia jako taksówkarz? Nie, to zapewne Stefan Gnadecki junior, bo przecież sławę naukowca i uznanie zdobył w Ameryce, a to wszystko zawdzięcza swojej ciężkiej pracy? Otóż, moi Drodzy, zapewniam Was, że żadna z tych osób nie może nazwać siebie szczęśliwą. Wszyscy jak jeden mąż wciąż czegoś poszukiwali, jakiegoś miejsca na ziemi, które dałoby im ukojenie i zapewniło spokojną egzystencję. Ktoś zapyta: To jak to tak?! Przecież kariera, uznanie, władza, a do tego jeszcze wielkie pieniądze nie dały im szczęścia?! Niestety nie dały. Co zatem przyniosły? Rozczarowanie i ból, który najlepiej utopić w kieliszku wódki, żeby zapomnieć o swoim zmarnowanym żywocie, którego już nie można naprawić.

Zapewne są tacy, którzy będą dziwić się, że Ameryka mlekiem i miodem płynąca nie zapewniła szczęścia ani Wandzie, ani też jej młodszemu synowi. Przecież to niemożliwe! Tam wszystko przychodzi tak łatwo! Może i łatwo, ale czy ten stereotypowy raj na ziemi zawsze jest w stanie zapełnić pustkę w życiu człowieka? Wypełnić miejsce po tych, których naprawdę kochamy bądź kochaliśmy? Na pewno nie. Obawiam się, że takiego miejsca nigdy nie znajdziemy z dala od ludzi, którzy są dla nas ważni i na których nam bardzo zależy.

Jakich jeszcze problemów dotyka ta powieść? Na pewno relacji pomiędzy matką a synem. Czytelnik spotyka tutaj dwie pary żyjące w dwóch różnych rzeczywistościach. Jedną z nich jest Stefan Gnadecki senior i jego władcza rodzicielka, zaś drugą parę stanowi Stefan Gnadecki junior i Wanda. Na podstawie tej książki widzimy, ile złego może dokonać zaborcza matczyna miłość. Miłość, która nie dostrzega tego, co wartościowe i niezauważalne, ale to, co każdy może bez trudu zobaczyć, czyli prestiż, uznanie społeczeństwa, „wysokie stołki” czy doskonałe pochodzenie społeczne. Nie jest ważne czy w tym wszystkim znajduje się choć odrobina uczucia. O, nie! Najważniejsze jest to, co przynosi poważanie wśród innych, czyli tak zwane wyższe sfery.

Z drugiej strony widzimy matkę, która chce dla swojego dziecka jak najlepiej, a jej intencje są naprawdę szczere. Nie ma w nich ani odrobiny fałszu. Taka matka pragnie, aby jej dziecko było naprawdę szczęśliwe. Lecz czy to dziecko dostrzega jej starania? Czy chce postępować w życiu tak, aby kiedyś nie żałować swoich czynów? 

Odnoszę wrażenie, że wszyscy ci bohaterowie tak naprawdę zdają sobie świetnie sprawę ze swojego tragicznego położenia, ale boją się przyznać nawet przed samymi sobą, że życie, jakie prowadzą nie daje im tego, czego potrzebują. Znacznie bardziej wolą okłamywać siebie samych i całą resztę otoczenia, aniżeli przyznać się do porażki. Jedni uciekają w alkohol, zaś inni w pracę.

A zatem polecam tę książkę wszystkim tym, którzy oczekują od literatury czegoś więcej niż tylko dobrej zabawy, bo zapewniam Was, że nie jest to książka z gatunku „lekkich, łatwych i przyjemnych”. Powieść skłania do refleksji. Sprawia, że sami zastanawiamy się nad swoim życiem i zadajemy sobie pytanie, dokąd tak naprawdę zmierzamy. Czy idziemy w dobrym kierunku? Czy kiedy staniemy u kresu życia nie będziemy żałować, że czegoś nie zrobiliśmy, choć mieliśmy ku temu doskonałą okazję? A może uczyniliśmy coś, co sprawiło, że komuś stała się krzywda?

Na pewno sięgnę kiedyś po inne powieści Marii Nurowskiej. Innego życia nie będzie to książka, dzięki której zainteresowałam się twórczością Autorki na poważnie. Myślę, że inne jej powieści również skłaniają do myślenia i sprawiają, że człowiek jeszcze długo zastanawia się nad tym, co właśnie przeczytał. 



czwartek, 23 maja 2013

Carlos Ruiz Zafón – „Światła września”







Wydawnictwo: Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawa 2011
Tytuł oryginału: Las luces de septiembre
Przekład: Katarzyna Okrasko & Carlos Marrodàn Casas




Ileż to razy mówiliśmy o kimś, że boi się nawet własnego cienia? Tego rodzaju powiedzenie zazwyczaj adresujemy do kogoś, kto jest strachliwy, nieśmiały i wszędzie widzi zagrożenie. Niby zwykła przenośnia, a jednak może zawierać w sobie ziarenko prawdy. Każdy, kto czytał Światła września wie do czego zmierzam.

Uważni czytelnicy mojego bloga zapewne wiedzą, że moja lista ulubionych autorów jest dość pokaźnych rozmiarów i wciąż się wydłuża. Odkąd sięgnęłam po Marinę, a niedługo potem przeczytałam Cień wiatru, byłam już pewna, że Carlos Ruiz Zafón znajdzie się w czołówce moich ulubionych autorów. Tak też się stało, tylko żałuję, że jego książki czytam zbyt rzadko.

Motywem przewodnim Świateł września są zabawki. Jednym z głównych bohaterów tej powieści, której akcja rozgrywa się we Francji, a nie w Hiszpanii – jak zostaliśmy do tego przyzwyczajeni – jest Lazarus Jann, który trudni się projektowaniem i konstruowaniem zabawek. Mieszka w przeogromnej wilii w Cravenmoore, gdzie z powodzeniem realizuje swoje projekty. Jego życie nigdy nie było usłane różami. Dramatyczna przeszłość, a szczególnie lata dzieciństwa odcisnęły poważne piętno na jego psychice. Niegdyś Lazarus mieszkał w jednej z najbiedniejszych dzielnic Paryża, gdzie pewnego dnia poznał niezwykle bogatego przedsiębiorcę – Daniela Hoffmana – producenta zabawek. Wydawać by się mogło, że tego rodzaju znajomość może przynieść tylko same profity. W przypadku Lazarusa stało się jednak inaczej.

Od czasu tamtej znajomości mija wiele lat i nastaje rok 1936, kiedy to do posiadłości Lazarusa Janna przybywa nowa gospodyni – Simone Sauvelle. Kobieta niedawno przeżyła śmierć mężna i została bez środków do życia. Praca w willi Lazarusa jest dla niej niczym los wygrany na loterii. Pani Sauvelle wychowuje dwoje dzieci – piętnastoletnią córkę Irène oraz młodszego syna o imieniu Dorian. Oprócz Simone w willi pracuje również pewna młoda dziewczyna – Hannah. Jest bardzo gadatliwa i towarzyska. Jej kuzynem jest miejscowy żeglarz – Ismael, który bardzo szybko zaprzyjaźnia się z Irène. Pewnego dnia nastolatkowie płyną porzuconą łodzią do latarni morskiej, gdzie odnajdują tajemniczy dziennik pisany przez kobietę, która podczas jednej z burzliwych nocy zmarła tragicznie w wodach pobliskiego morza. Kobiecie było na imię Alma, a dokładnie Alma Maltisse. Kim zatem była owa piękna niewiasta i dlaczego została pochłonięta przez morskie fale? Kto taki stoi za jej tragiczną śmiercią? Tego oczywiście próbują dowiedzieć się Irène i Ismael, lecz nie wiedzą, że oni sami również znajdą się w ogromnym niebezpieczeństwie. Bo Cień wciąż czyha i tylko wypatruje sposobności, aby móc zaatakować. Naprawdę groźnie robi się wówczas, gdy zostaje odnaleziona pierwsza śmiertelna ofiara. Co też takiego zrobiła, że musiała zapłacić za swój czyn najwyższą cenę?

[…] rzuciła się w ciemność labiryntu, który miał ją poprowadzić na drugą stronę lasu. Spomiędzy koron drzew wyłaniał się księżyc, barwiąc mgiełkę na niebiesko. Wiatr wzniecał wokół niej szeleszczące głosy tysiąca liści. Drzewa stały szpalerem skamieniałych widm wyciągających ku niej swoje rozcapierzone szpony. Biegła rozpaczliwie w stronę światła prowadzącego ją ku wyjściu z tego fantasmagorycznego tunelu, bramy do jasności, która zdawała się oddalać od niej, im więcej wysiłku wkładała w to, by się do niej zbliżyć.
Z leśnych zarośli zaczął dobiegać narastający hałas. Cień przemierzał gęstwinę, niszcząc wszystko, co znalazło się na jego drodze, śmiercionośny świder przebijający ścieżkę do niej […]*

Światła września to trzecia powieść w literackim dorobku Zafóna. W Hiszpanii książka została wydana pod szyldem literatury młodzieżowej, podobnie jak trzy inne książki pisarza. Tak właśnie zaczynał Wielki Zafón i kto by pomyślał, że powieściami dla dorosłych będzie zachwycał równie mocno, jak tymi adresowanymi do młodzieży.

Być może właśnie dlatego, że lektura przeznaczona jest dla młodych czytelników, Zafón porusza w niej kilka naprawdę znaczących kwestii. Przede wszystkim mamy tutaj do czynienia z uczuciem pierwszej miłości. W pewnym momencie Irène i Ismael odkrywają w sobie chęć bycia ze sobą. Początkowo jest to tylko zwykłe zauroczenie, taka fascynacja nastolatków, ale kiedy głębiej przyjrzymy się temu uczuciu, a szczególnie gdy zapoznamy się z listami, które do siebie piszą po latach, możemy być już niemal pewni, że to zauroczenie przerodziło się w coś naprawdę poważnego. Pomimo upływu lat, zmieniającej się rzeczywistości, oni wciąż o sobie myślą. Jednak to, co będzie dziać się z bohaterami dalej, czytelnik musi dopowiedzieć sobie sam, ponieważ Zafón w żaden sposób tego nie wyjaśnia. Pozostawia nas w swego rodzaju zawieszeniu.

Jest też przyjaźń. Nie tylko przyjaźń pomiędzy Irène i Ismaelem, ale też między bohaterami dojrzałymi, którzy nie mogą uwolnić się od przeszłości, choćby nawet bardzo tego pragnęli. Niemniej główny motyw stanowi fakt zaprzedania duszy, która w powieści przybiera postać Cienia. Praktycznie przez cały czas wieje grozą. Cień robi, co chce, aby tylko ukarać tych, którzy w jakiś sposób mu się sprzeciwili. Nienawidzi, kiedy ludzie są szczęśliwi. Nienawidzi miłości, przyjaźni i wszystkich tych uczuć, które czynią człowieka szczęśliwym.

Z kolei Lazarus Jann jest przykładem obsesyjnego uczucia, które doprowadza go na skraj rozpaczy, aż w końcu go niszczy. Czy jest to postać pozytywna czy negatywna? Trudno jednoznacznie stwierdzić, ponieważ z jednej strony – jako konstruktor zabawek – robi wszystko, aby uchronić tych, na których mu zależy, zaś z drugiej wiedząc jakiego ma przed sobą wroga, świadomie naraża niewinnych ludzi na niebezpieczeństwo.

Generalnie w powieściach Zafóna trudno jest dopatrzeć się jakichkolwiek wad. Autor posiada szczególny dar do tworzenia książek na najwyższym poziomie. Literatura zna naprawdę niewielu pisarzy, którzy każdym swoim dziełem zachwycają czytelników. Nie wiem czy do tej pory Zafón zawiódł swoich wielbicieli. Wydaje mi się, że nie. Jeśli ktoś próbuje dowiedzieć się, czy bohater książki żył naprawdę, czy może został jedynie stworzony dla jej potrzeb, to musi to świadczyć o doskonałym kunszcie pisarza. Tak właśnie działo się ze mną po lekturze Cienia wiatru. Naprawdę szukałam Juliana Caraxa i jakież było moje rozczarowanie, kiedy dowiedziałam się, że jest to postać fikcyjna! Tak więc o czym to może świadczyć? Chyba tylko o tym, że w przypadku Zafóna czytelnik ma do czynienia z perfekcją i autentycznością.

Światła września na pewno należy zaliczyć do thrillerów. Tak, jak wspomniałam powyżej, praktycznie od pierwszej strony wieje grozą, która potem już tylko się wzmaga. Nie wiem dlaczego, ale ta książka w pewnym stopniu przypomina mi Marinę, pod względem klimatu, w jakim jest napisana.

Czy polecam? Ależ oczywiście. Jakże mogłoby być inaczej! Carlos Ruiz Zafón jest pisarzem, którego książki należy czytać, ponieważ ukrywają w sobie wiele prawd, które czytelnik sam musi dostrzec i wyciągnąć na światło dzienne.

A już w lipcowym numerze e-czasopisma Obsesje, z którym na stałe współpracuję opowiem o Barcelonie widzianej oczami Wielkiego Zafóna. Już dziś serdecznie zapraszam do lektury!



* C.R. Zafón, Światła września, Wyd. WWL Muza SA, Warszawa 2011, s. 69-70. 



wtorek, 21 maja 2013

Iny Lorentz – „Testament nierządnicy”








Wydawnictwo: SONIA DRAGA
Katowice 2008
Tytuł oryginału: Das Vermächtnis der Wanderhure
Przekład: Marta Archman





Pamiętacie Marię Adler, niegdyś Marię Schärer – młodą dziewczynę, która padła ofiarą spisku uknutego przez swojego narzeczonego? Jeśli tak, to zapewne przypominacie sobie też ile trudu kosztowało ją zdjęcie z siebie hańby i rozpoczęcie życia z dala od zgiełku rozpustnych średniowiecznych dróg Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Niemniej pomimo usilnych starań z jej strony, kobiecie nie zawsze udaje się żyć tak, jakby tego pragnęła. W jej przypadku los jest tak nieprzewidywalny, że Maria i jej rodzina nie mogą być pewni jutra. Była nierządnica ma za sobą kilkuletnią tułaczkę, która stała się konsekwencją napiętnowania i wypędzenia jej z rodzinnego miasta – Konstancji, oraz podróż w poszukiwaniu zaginionego męża, kiedy to została wędrowną markietanką. Bo musicie wiedzieć, że Maria pomimo tak złej sławy, w końcu wyszła za mąż za mężczyznę, który kochał ją od najmłodszych lat i nigdy o niej nie zapomniał. Po trudach egzystencji młodzi państwo Adler osiedli na zamku w Rheinsobern, aby za jakiś czas opuścić to miejsce i zamieszkać w Kibitzstein. Niemniej wciąż są tacy, którzy pamiętają niechlubną przeszłość Marii i nie pozwalają jej o niej zapomnieć, choć nie do końca można uznać ich za śmiertelnych wrogów.

Testament nierządnicy to trzecia odsłona losów Marii Adler. W tej części czytelnik poznaje ją jako stateczną panią na włościach. Wydawać by się mogło, że już nic nie jest w stanie zburzyć jej spokojnej egzystencji. Rodzina jest dla niej wszystkim. U boku ma kochającego i oddanego męża, wspaniałą kilkuletnią córkę – Trudi, a w dodatku spodziewa się kolejnego dziecka. Ma nadzieję, że tym razem będzie to syn – spadkobierca majątku. Dawnego wroga spotkała zasłużona kara, tak więc nic tylko się cieszyć i oczekiwać szczęśliwych narodzin potomka. Maria nie zapomina też o swojej życzliwej przyjaciółce – Hiltrud, która nadal mieszka w Rheinsobern. Odwiedza ją tak często, jak to tylko możliwe. Właśnie teraz spędza u niej czas, mając jednocześnie nadzieję, że przyjaciółka odda jej na wychowanie swoją najstarszą córkę – Marię, aby ta mogła przygotować ją do życia, a potem korzystnie wydać za mąż. Maria nie wie jednak, że jest ktoś, kto planuje zemstę. To osoba, po której była nierządnica nie spodziewa się niczego złego, choć wie, że ta kobieta może pałać do niej nienawiścią za to, że pokrzyżowała jej plany. Niemniej Maria nie myśli o niej zbyt intensywnie, a już na pewno nie przypuszcza, że ze strony tej kobiety spotka ją jakieś okrucieństwo. Jakże bardzo się myli!

W końcu nadchodzi czas powrotu do domu. Maria bardzo cieszy się, że znów zobaczy ukochanego męża i córeczkę. W towarzystwie najstarszej pociechy Hiltrud oraz swojej pokojówki, a także dwóch poddanych swojego męża zmierza na zamek w Kibitzstein. Nic nie zapowiada nieszczęścia. Początkowo wygląda na to, że w spokoju wszyscy dotrą do domu. Lecz los znów płata Marii figla. W drodze była nierządnica zostaje uprowadzona. Przez kogo? Kim jest osoba, która tak bardzo jej nienawidzi? Komuż to Maria naraziła się tak bardzo, że pragnie pozbawić ją wszystkiego? Jaki cel ma mieć ta okrutna zemsta? I tak oto rozpoczyna się kolejny koszmar Marii Adler. Skazana tylko i wyłącznie na własne siły oraz łaskę lub niełaskę innych, kobieta rozpoczyna kolejną walkę o przetrwanie. Czy uda jej się wyjść z tej pułapki zwycięsko? Czy jeszcze ujrzy swojego męża i dziecko?

A teraz może kilka słów na temat tła historycznego tej książki. Otóż podobnie jak w poprzednich dwóch częściach, tutaj również czytelnik przeniesiony zostaje do epoki średniowiecza. Nadal mamy wiek XV i wraz z Marią wędrujemy po ówczesnej Europie. Na trasie naszej podróży znajduje się między innymi Rosja i Grecja. Spotykamy też Holendrów, Francuzów, a także specyficznych Tatarów. Jesteśmy świadkami ich okrutnych poczynań wobec tych, których uznano winnymi dokonania jakiegoś haniebnego czynu. Wkraczamy na salony rosyjskiej arystokracji i co tam widzimy? Pijaństwo, rozpustę, zdradę i bratobójczą walkę o władzę.

Bardzo wyraźnie jest tutaj zaznaczony także problem średniowiecznego niewolnictwa. Co ciekawe kwestia koloru skóry jest przedstawiona zgoła inaczej niż możemy niekiedy zaobserwować w literaturze współczesnej, a dokładnie w powieściach, gdzie akcja osadzona jest w naszej epoce. Czytelnik poznaje młodą czarnoskórą kobietę, która bynajmniej nie budzi w nikim odrazy, lecz wręcz zachwyt. Są tacy, którzy nie mogą powstrzymać się przed jej dotknięciem, aby tylko móc sprawdzić, czy przypadkiem nie jest „brudna". Czy to poniżenie? W moim odczuciu nie jest to akt upokorzenia, choć zapewne jakiś znawca tematu zinterpretowałby to inaczej. Alika, bo tak ma na imię owa czarnoskóra dziewczyna, towarzyszy Marii niemal od samego początku podroży w nieznane. Jest jej bardzo oddana i pomaga we wszystkim. To oddanie jest obustronne, ponieważ Maria również troszczy się o swoją młodą przyjaciółkę. Choć czasami nie podoba jej się, że dziewczyna jest wykorzystywana seksualnie tylko dlatego, że jest „inna”, to jednak nic nie może na to poradzić. Nie może powołać się na swoje szlacheckie pochodzenie, aby móc stanąć w jej obronie, bo nikt, kto widzi Marię, nie jest w stanie dać wiary jej słowom. Wygląda niczym zwykła żebraczka. Poza tym dochodzi jeszcze bariera językowa, której Maria nie potrafi przeskoczyć. Przynajmniej dzieje się tak w pierwszych miesiącach jej tułaczki.

Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że wykorzystywanie czarnoskórej kobiety przez mężczyznę tylko dlatego, że posiada ona inny kolor skóry jest przejawem rasizmu. Jak już wspomniałam powyżej, nie odebrałam tego w ten sposób. Alika jest inna i dlatego budzi powszechne zainteresowanie zarówno wśród dorosłych, jak i dzieci. Przecież białe kobiety traktowane są w identyczny sposób. Maria w pewnym sensie może czuć się bezpieczna, ponieważ jest już zbyt „stara”, aby wzbudzać pożądanie u mężczyzn. W tej części cyklu dobiega czterdziestki. Tym razem jest wykorzystywana zgoła do czegoś innego niż miało to miejsce w poprzednich częściach serii.

Jakich jeszcze problemów dotyka ta książka? Otóż na pewno kwestii wiary. Pewnego dnia życie Marii, jako „innowiercy”, jest poważnie zagrożone i tylko cud ratuje ją od śmierci. Wzburzony lud jest w stanie zabić. Lecz była nierządnica uchodzi z życiem, bo tak musi być. Przecież jest silną kobietą i nie pozwoli tak łatwo się zniszczyć. Już nie w takich tarapatach była i jakoś udało jej się z nich wydostać. Przy życiu jak zawsze trzyma ją wielka miłość do męża, a los w najbardziej niebezpiecznych momentach zsyła jej „dobrą duszę”, która podaje jej pomocną dłoń.Czytelnik widzi Marię również jako wspaniałą matkę, choć życie tak się ułożyło, że nie może w pełni cieszyć się swoim macierzyństwem. Lecz uczucia, jakimi się kieruje wyraźnie wskazują na to, że rola matki w pełni jej odpowiada.

Gdybym miała porównać te trzy części, które już za mną, to ta pomimo pewnych zalet wydaje mi się być najsłabszą. Za mało jest w niej odnośników do historii. Praktycznie dopiero naświetlenie tła historycznego, które znajduje się na końcu książki, wyjaśnia w jakich tak naprawdę realiach toczy się ta powieść. Nie wiem, co zawiniło: przekład czy generalnie warsztat pisarski Iny Lorentz i Elmara Marona, niemniej trzeci tom tej historii czytało mi się najgorzej, czyli dość ciężko. Tego nie było przy poprzednich częściach. Kasztelankę wręcz pochłonęłam, a tutaj jednak nieco się namęczyłam. Jak dla mnie za mało historii w historii. Owszem bardzo ciekawie przedstawione są wszelkie średniowieczne obyczaje adekwatnie do terenów, na których akurat toczy się akcja powieści, ale całej fabule brakuje tak zwanego polotu. Nie wiem jeszcze jakie wrażenie zrobi na mnie część czwarta, którą już niedługo zacznę czytać. 

Szczególną uwagę zwróciłam także na samych bohaterów. Oczywiście są wśród nich ci dobrzy i ci źli, jednak na pierwszy plan wysuwają się postacie wręcz pozbawione ludzkich odruchów. Nienawiść wylewa się z nich niczym lawa z wulkanu. Są zdolni dokonać każdego okrucieństwa, aby tylko móc osiągnąć swój cel. I tak oto okazało się, że mimo wszystko ta część również posiada swoje walory, chociaż nie wyczuwa się zbyt wyraźnie klimatu epoki. I właśnie to jest jej największą wadą, jeśli chodzi o umiejscowienie akcji. Pomijając brak płynności językowej, można uznać, że cała reszta jest bez zarzutu. 

I znów, ktoś mógłby zakwestionować moją opinię, twierdząc, że zaprzeczam sama sobie, bo z jednej strony książkę zachwalam, a z drugiej wytykam jej wady i uznaję za najsłabszą spośród tych trzech tomów, które już przeczytałam. Otóż nic podobnego. Nie zaprzeczam sama sobie, a jedynie próbuję nakreślić dobre i złe strony powieści. Do przeczytania kolejnych części cyklu nie zniechęcają mnie bynajmniej wskazane przeze mnie wady. Ponieważ już dawno założyłam sobie, że przeczytam całą serię, więc wielkimi krokami do tego zmierzam. 

Recenzje poprzednich części serii tu i tu.





niedziela, 19 maja 2013

Eben Alexander – „Dowód”





Prawdziwa historia neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył Niebo





Wydawnictwo: ZNAK LITERANOVA
Kraków 2013
Tytuł oryginału: Proof of Heaven. A neurosurgeon’s journey into the afterlife
Przekład: Rafał Śmietana




Przeczytałam książkę. Trudną książkę, której do tej pory nie umiem zrozumieć. Choć upłynęło już trochę czasu odkąd skończyłam lekturę, nadal nie potrafię wyciągnąć z tej publikacji jednoznacznych wniosków. Obawiam się, że chyba nigdy mi się to nie uda, podobnie jak nie będą w stanie zrobić tego inni czytelnicy. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. 

Zapewne większość z nas słyszała już o amerykańskim neurochirurgu, który pewnego dnia zamiast – jak co dzień – udać się do pracy i zająć się przywracaniem zdrowia swoim pacjentom, sam wylądował na oddziale intensywnej terapii – albo jak kto woli – na oddziale ratunkowym szpitala ogólnego w Lynchburgu w stanie Wirginia. Mówią, że lekarze nie lubią chorować. Znacznie bardziej wolą leczyć innych niż sami stać się pacjentami. Ale chyba nie tylko lekarze tak uważają. Każdy z nas nie chce znaleźć się w sytuacji, kiedy będzie zmuszony spędzić jakiś czas w szpitalu. Autorowi tej książki również nie uśmiechała się ta zamiana ról. Jednak nie miał większego wyboru. Ktoś lub coś zadecydowało za niego.

Eben Alexander do końca życia będzie pamiętał datę 10 listopada 2008 roku. To właśnie wtedy potworny ból głowy i pleców sprawił, że na niecały tydzień czasu lekarz został przykuty do szpitalnego łóżka. Zanim zapadł w śpiączkę, jego koledzy po fachu zaobserwowali u niego objawy padaczki. Potem wypowiedział już tylko jedno zdanie: „Boże, pomóż mi!”, i przeniósł się do Krainy Widzianej z Perspektywy Dżdżownicy. Takim właśnie mianem neurochirurg po jakimś czasie określił pierwszy etap swojej podróży w zaświaty.

Przy łóżku chorego przez cały czas czuwała rodzina: żona, synowie, siostry. Lekarze, którzy opiekowali się Ebenem Alexandrem, znali go od lat i wiedzieli, jakie są jego poglądy na temat cudownych uzdrowień, czy też świata, do którego rzekomo każdy z nas trafi po śmierci. Oni wiedzieli, że Eben Alexander jest jednym z tych, którzy wierzą tylko w to, co widzą, a wszystko tłumaczą nauką. Jeśli badacze czegoś nie udowodnili, to znaczy, że tego nie ma! Tak przynajmniej twierdził neurochirurg do dnia swojej choroby. Kiedy jego pacjenci próbowali opowiadać mu, że podczas skomplikowanych operacji neurochirurgicznych doświadczali rzeczy, których nauka nie potrafi wytłumaczyć, on jedynie się uśmiechał i udawał, że im wierzy, aby tylko nie sprawiać tym ludziom przykrości.

Teoretycznie Ebena Alexandra można było uznać za ateistę, choć z drugiej strony gdzieś w podświadomości chyba jednak tliła mu się jakaś iskierka wiary, ponieważ ze spotkań z Bogiem tak do końca nie zrezygnował. Sam przyznaje, że:

[…] Do kościoła chodziliśmy od wielkiego dzwonu – niewiele częściej niż na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Chociaż przypominałem synom o odmawianiu wieczornych modlitw, zdecydowanie nie zasługiwałem w naszym domu na miano duchowego przewodnika. Nigdy tak naprawdę nie pozbyłem się wątpliwości co do istnienia świata duchowego. Mimo iż dorastałem, pragnąc wierzyć w Boga, w Niebo i życie pozagrobowe, podczas kilkudziesięciu lat spędzonych w rygorystycznym świecie akademickiej neurochirurgii zwątpiłem w istnienie czegoś, co moglibyśmy nazwać duchowym wymiarem naszej egzystencji […]*

Tak więc można dojść do wniosku, że to właśnie nauka pozbawiła lekarza wiary. Wszelkie niewytłumaczalne zjawiska zawsze popierał badaniami naukowymi, a jeśli zdarzyło się coś, czego nie potrafił wyjaśnić, wówczas przestawał zaprzątać sobie tym głowę. Dopiero kiedy jego mózg zalała ropa, wyłączając go na prawie siedem dni – zupełnie tak, jak gdyby ktoś wyjął wtyczkę z kontaktu – Eben doszedł do wniosku, że jego poprzednie teorie były kłamliwe. Lekarz twierdzi, że odwiedził Niebo. Dotarł do miejsca, które najprawdopodobniej przeznaczone jest dla każdego z nas. Tak przynajmniej podaje wiara katolicka, a jej wyznawcy w to wierzą. Według słów neurochirurga kraina, w której przyszło mu egzystować wypełniona jest po brzegi miłością, zaś ci, którzy znajdują się w niej nie są już w stanie uczynić niczego złego. Kiedy przyszło mu wracać z powrotem do świata żywych, doznał przeogromnej straty. Oto bramy Nieba zamknęły się przed nim, a on był pewien, że prawdziwe życie znajduje się właśnie po tej drugiej stronie. To, co przeżywamy tutaj jest jedynie snem. Zdaniem neurochirurga, to nie w tym miejscu powinniśmy być.


[...] Nadal jestem naukowcem i lekarzem, na którym ciążą dwa zasadnicze obowiązki: oddać sprawiedliwość prawdzie i nieść pomoc innym [...] - dr Eben Alexander



Po Dowód Ebena Alexandra w bibliotekach i księgarniach ustawiają się długie kolejki. Dlaczego ludzie tak bardzo chcą czytać o doświadczeniach lekarza? Dla sensacji? Dla poznania prawdy o tym, co nas czeka po śmierci? Dla ukojenia strachu przed tym, co nieznane? Być może w każdej z tych odpowiedzi tkwi ziarenko prawdy. Człowieka od zawsze fascynowało to, co wzbudza powszechne zainteresowanie i wywołuje sensację. Poznanie prawdy również nęci, bo de facto nie wiemy, jak będzie wyglądać nasze życie, kiedy umrze ciało. Czy w ogóle to będzie jakieś życie? A może wszystko skończy się na grobie? Z kolei strach zawsze towarzyszył ludzkości. Od zarania dziejów boimy się tego, co nieznane. W dodatku obawiamy się momentu śmierci, choć nasza podświadomość odsuwa ją gdzieś na dalszy plan. Tak dla lepszego komfortu psychicznego. W związku z tym nie dziwi fakt, że czytelnicy tak licznie chcą zaopatrywać się w tę publikację. Zawsze dobrze jest poznać relację kogoś, kto już przekroczył granicę pomiędzy jednym a drugim światem. Dzięki temu można wykreować sobie choć minimalny obraz tego, co jest po drugiej stronie.

Oprócz opisów zaświatów, znajdziemy w tej książce szereg terminów medycznych. Eben Alexander próbuje w ten sposób uświadomić czytelnika w kwestii autentyczności swoich doznań. Tak jak niegdyś udowadniał wyższość nauki nad rzeczywistością duchową, tak teraz pokazuje, że nie wszystko da się wytłumaczyć wiedzą medyczną. To właśnie z medycznego punktu widzenia ten człowiek powinien umrzeć już w pierwszej dobie przebywania w szpitalu, a w najlepszym wypadku po kilku dniach. Owszem, medycyna zna nieliczne przypadki, kiedy po bakteryjnym zapaleniu opon mózgowo-rdzeniowych pacjent wracał do życia, ale jakież to było życie! To była wegetacja! Jeśli chodzi o Ebena Alexandra wszystko skończyło się dobrze. Po wybudzeniu się lekarz stopniowo wracał do pełni sił, a przy tym nie zaobserwowano u niego żadnych negatywnych następstw choroby. Tego żadna nauka wyjaśnić nie potrafi.

Jaka zatem jest moja opinia na temat książki? Nie wiem. Uwierzcie mi, że naprawdę nie wiem, jak powinnam odnieść się do tej publikacji. Tak, jestem osobą wierzącą i nie wstydzę się do tego przyznać. Wierzę, że gdzieś tam jest inny świat, do którego ludzie trafiają po śmierci. Jeżeli myślę o Bogu, to nie widzę duchownych, którzy wielokrotnie prawdziwy obraz Boga zniekształcają przez swoje negatywne postępowanie. Dla mnie jest to coś więcej niż tylko to, co mogę zobaczyć. Dlatego z jednej strony daję wiarę historii Ebena Alexandra, lecz z drugiej targają mną wątpliwości, zważywszy że sam Autor nie potrafi w swojej relacji wyrazić się w sposób jednoznaczny. I tak naprawdę nie wiadomo do końca jak ten świat po drugiej stronie wygląda. Jak sam przyznaje, czasami brak mu słów, żeby opisać to, co go spotkało. Natomiast wielokrotnie powtarza, że tamta rzeczywistość wypełniona jest po brzegi miłością, czyli można to rozumieć w ten sposób, że Miłość równa się Bóg. Tak właśnie podaje religia katolicka, więc wielkiego odkrycia nie dokonał. Może gdyby mniej skupiał się na terminach medycznych, teoretycznym opisywaniu swojego schorzenia, analizie własnego życia, a także zachowaniu rodziny, która przy nim czuwała, to wówczas byłby w stanie bardziej przystępnie opowiedzieć o swoich doświadczeniach. A tak, są momenty, kiedy czytelnik tak naprawdę zastanawia się nad tym, co Autor miał na myśli.

Moim zdaniem tę książkę znacznie lepiej zrozumieliby lekarze, dla których zawarte w niej informacje z dziedziny medycyny nie stanowią takiej zagadki, jak dla przeciętnego czytelnika. W swojej książce Eben Alexander bynajmniej nie próbuje nikogo nawracać. On nawet nie upublicznia zbyt wyraźnie swoich obecnych poglądów, pomimo że przeszedł tak gwałtowną przemianę duchową. Być może kierował się tym, iż kwestia wiary dla każdego człowieka jest sprawą indywidualną i nie można nikomu niczego narzucać na siłę. Ta publikacja jest typowym sprawozdaniem z przebiegu „podróży w zaświaty”, pomimo że tej podróży poświęca zbyt mało miejsca. Dlatego też myślę, że każdy czytelnik, który sięgnie po tę książkę, będzie zdany tylko i wyłącznie na siebie samego i tylko i wyłącznie od niego będzie zależeć w jaki sposób spojrzy na osobę Ebena Alexandra i jego doświadczenia. Jeśli o mnie chodzi, to nie mam zamiaru tej książki ani nachalnie polecać, ani też do niej zniechęcać. Niech każdy podejmie swoją własną decyzję w tej sprawie.

Gdyby jednak kogoś zainteresowała ta publikacja oraz osoba Ebena Alexandra, to więcej może dowiedzieć się na stronie internetowej, którą lekarz założył wraz z przyjacielem. Owa strona dotyczy wskazówek, które mogą pomóc w duchowym przebudzeniu, jak również można tam podzielić się własnymi doświadczeniami dotyczącymi swojej przemiany duchowej, jeśli takowa miała miejsce (klik). 




* E. Alexander, Dowód, Wyd. Znak Literanova, Kraków 2013, s. 55.



sobota, 18 maja 2013

Magdalena Zimniak – „Jezioro cierni”









Wydawnictwo: PROZAMI
Warszawa 2013






Rodzinne tajemnice, niedopowiedzenia, błędne wyciąganie wniosków to kwestie, które bardzo często towarzyszą nam w codziennym życiu. Ileż to razy zdarzyło nam się coś źle zrozumieć i potem przez wiele lat tkwić w prawdzie, która była znana tylko nam? Pomimo że inni przekonywali nas o braku słuszności naszych decyzji czy przekonań, my nie daliśmy sobie wmówić, że jest inaczej. Na świecie jest wiele ludzi, którzy do ostatniej minuty swojego życia przekonani są o własnych racjach i za nic mają to, co rodzina czy znajomi próbują im uświadomić. Często słyszy się, że ktoś leżąc na łożu śmierci zarzeka się, że nie wybaczy wyrządzonej mu wiele lat temu krzywdy. W związku z tym, co też takiego musi się stać, aby wreszcie przejrzeć na oczy i zrozumieć swój błąd? Czy potrzebna jest tragedia, aby zmienić zdanie o drugim człowieku?

Kate Robertson, niegdyś Katarzyna Wojciechowska od dwudziestu lat mieszka w Silver Spring pod Waszyngtonem. Jest matką dziewiętnastoletniego Petera i żoną Stephena. Rodzina świata poza nią nie widzi. Szczególnie mąż jest w nią wpatrzony niczym w obraz. Od początku ich znajomości kocha Kate całym sercem, choć wie, że żona gdzieś na dnie serca skrywa jakąś mroczną tajemnicę, która nie pozwala jej w pełni cieszyć się życiem. W Stanach Zjednoczonych Kate osiągnęła to, co w życiu najważniejsze. Oprócz tego, że ma wspaniałą rodzinę, posiada również dobrą pracę. Praktycznie nic więcej nie jest jej potrzebne do szczęścia. Ale czy naprawdę jest szczęśliwa?

Pewnego dnia syn Kate podejmuje decyzję swojego życia. Otóż postanawia lecieć do Polski, aby móc wreszcie poznać rodzinę swojej matki i kraj, w którym urodziła się i dorastała. Wiadomość o wyjeździe Petera uderza w Robertsonów niczym grom z jasnego nieba. Do czego potrzebne jest młodemu chłopakowi takie odgrzebywanie przeszłości? Przecież to nie ma najmniejszego sensu. Na świat przyszedł w Stanach, tutaj się wychował, jest Amerykaninem pełną gębą, więc po co grzebać w czymś, co może przynieść jedynie cierpienie?

Jednak młody Robertson nie pozwala wybić sobie z głowy tego pomysłu. Poczynił już pewne starania, aby móc choć minimalnie zadomowić się w kraju swojej matki. W kraju, o którym wie tak niewiele, ponieważ Kate nigdy mu o nim nie opowiadała. Ba! Ona wręcz przez te wszystkie lata emigracji nie posługiwała się językiem polskim, jakby chciała w ten sposób wymazać z pamięci swoją prawdziwą tożsamość. Fakt, że matka jest Polką też odkrył zupełnie przypadkowo. Dlaczego tak się stało? Co kryje się za dziwnym zachowaniem matki, która za każdym razem, gdy chłopak wspomina o Polsce, reaguje niezwykle nerwowo?

Chociaż Robertsonom nie jest na rękę rozdrapywanie starych ran, to jednak ostatecznie zgadzają się na wylot syna do Warszawy. Starają się nie okazywać swojego zdenerwowania i przerażenia tym, co Peter może zastać w Polsce. Niemniej, nie potrafią już myśleć o niczym innym. W jaki sposób ta podroż wpłynie na Petera? Czy kiedy chłopak pozna prawdę, będzie mógł nadal normalnie żyć? A może jego życie straci sens?

Sięgając po Jezioro cierni doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, co mnie czeka. Każdy, kto choć trochę zna twórczość Magdaleny Zimniak wie, że jej książki stanowią doskonałą analizę ludzkiej psychiki. Jej bohaterowie nie są cukierkowi, nie są wyidealizowani, a wręcz przeciwnie. Oni dźwigają na barkach traumatyczne przeżycia z przeszłości, aby wreszcie dojść do momentu, kiedy będą musieli stawić czoła temu, co było i raz na zawsze rozprawić się z przeszłością. Nie jest inaczej i tym razem. W Jeziorze cierni mamy do czynienia z całą galerią postaci, których życie nie oszczędzało. Choć mijają lata, oni wciąż tkwią w problemach, których dotąd nie zdołali rozwiązać. Owszem, na pewien czas są w stanie o nich zapomnieć, ale na dłuższą metę nie potrafią sobie z nimi radzić. Te traumatyczne dylematy ciągle wracają niczym bumerang i nie pozwalają normalnie funkcjonować i cieszyć się życiem. W tej powieści praktycznie każda z postaci walczy i wciąż przegrywa z przeszłością. Tak będzie dopóki nie stanie się coś, co przerwie ten labirynt kłamstw, niedopowiedzeń i skrywanych uczuć.

Magdalena Zimniak nie boi się wkraczać na teren tematów tabu. Nie boi się, że zostanie skrytykowana. Tak było w przypadku Willi czy Pokoju Marty, tak też jest i tym razem. Autorka po mistrzowsku prowadzi czytelnika ścieżkami ludzkich dramatów. Kiedy już wydaje się, że wszystko zostało powiedziane i praktycznie nie ma już nic do dodania, wówczas zupełnie nieoczekiwanie następuje gwałtowny zwrot akcji, co sprawia, że czytelnik nadal nie potrafi uzyskać jednoznacznej odpowiedzi.

Zapytacie zatem, o czym tak naprawdę jest ta książka? Otóż Jezioro cierni to przede wszystkim historia opowiadająca o walce z własnymi demonami, w której nie ma jednoznacznych zwycięzców ani przegranych. Jest to także powieść o bezgranicznej miłości, która pomimo trudów nie daje się pokonać. Przecież Stephen Robertson w pewnym momencie doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że żona przez te wszystkie lata ich małżeństwa nie mówiła mu prawdy albo inaczej – prawda, którą mu serwowała była dość zawiła. On wie, że jest coś, czego nigdy nie zdecydowała się mu wyjawić. Czy teraz będzie inaczej? Czy podroż ich syna do Polski sprawi, że ich wzajemnie relacje staną się bardziej szczere?

A jak reaguje młody Robertson, kiedy poznaje kraj swojej matki? Zachwyca się nim. Wiele kwestii naprawdę go interesuje i przyciąga jego uwagę. Bardzo szybko nawiązuje nowe znajomości i przyjaźnie, a nawet odnajduje w Polsce miłość. Języka polskiego uczy się jak szalony, aby móc w miarę biegle się nim posługiwać. Nowa rodzina jest dla niego niezwykłym odkryciem. Cieszy się na każde spotkanie z bliskimi. Tylko nie wie jeszcze, że przyjdzie jedna chwila, jeden ułamek sekundy, w którym cała przeszłość runie mu na głowę i nic już nie będzie takie samo.

Czy polecam tę powieść? Jak najbardziej. Wszyscy, którzy nie lubią w literaturze słodkich historyjek z gatunku „i żyli długo i szczęśliwie” zapewne będą tą powieścią zachwyceni. Dodatkowym walorem tej książki jest też to, że Autorka pozostawia szereg niedopowiedzeń i niewyjaśnionych sytuacji. To czytelnik musi poprowadzić dalej niemal każdego z bohaterów. Ta powieść aż się prosi o kontynuację.

Jezioro cierni to kolejna powieść Magdaleny Zimniak, którą czyta się z ogromnym zainteresowaniem. Nie sposób odłożyć jej na półkę dopóki nie pozna się jej zakończenia. Ta historia pokazuje jak wiele kłamstw może towarzyszyć nam każdego dnia. Nawet ci, którym ufamy mogą wyrządzić nam krzywdę, z której skutkami nie będziemy mogli poradzić sobie pomimo upływu lat. Lecz z drugiej strony, losy Kate i Stephena są przykładem na to, że brak bezgranicznego zaufania do drugiej osoby, która tak naprawdę chce tylko i wyłącznie naszego dobra, może w efekcie doprowadzić do utraty czegoś faktycznie bezcennego.

Cóż mogę dodać na koniec? Chyba tylko to, że Magdalena Zimniak właśnie stworzyła kolejną książkę, która w pamięci czytelnika pozostaje na bardzo długo. 


Za książkę serdecznie dziękuję Autorce i Wydawnictwu