wtorek, 30 czerwca 2015

Hanna Cygler – „W cudzym domu” # 1













Wydawnictwo: DOM WYDAWNICZY REBIS
Poznań 2013





Nikomu nie trzeba przypominać, że styl życia w XIX wieku znacznie różnił się od tego, jaki prowadzimy obecnie. Nie było prądu, choć trwały już badania nad zjawiskami elektrycznymi, a Thomas Alva Edison (1847-1931) w 1879 roku zdołał opatentować swój wynalazek – żarówkę elektryczną. Udoskonalił też telefon wynaleziony wcześniej przez Alexandra Grahama Bella (1847-1922). W dodatku wybitny francuski fizyk o nazwisku André Marie Ampère (1775-1836) prowadził usilne badania nad rozwojem nauki o elektryczności i magnetyzmie. To właśnie dzięki niemu możemy dziś mówić o jednostce natężenia prądu elektrycznego, którym jest oczywiście jeden amper. Natomiast pod koniec dziewiętnastego stulecia zaczęły powstawać pierwsze elektrownie, dzięki którym prąd trafił do domów.

Pomimo tak szybkiego rozwoju nauki, ludzie żyjący w XIX wieku zamiast elektryczności wciąż jeszcze używali lamp gazowych i świec. Nikt też nie jeździł samochodem. Ludzie albo przemierzali kilometry na piechotę, albo podróżowali statkiem, pociągiem bądź jeździli konnymi tramwajami. Niemniej wiek XIX przyniósł także kolosalne zmiany. Proces przemian technologicznych, gospodarczych, społecznych i kulturalnych, który został zapoczątkowany jeszcze w XVIII wieku w Anglii i Szkocji i nazwany rewolucją przemysłową spowodował powstanie fabryk, w których zatrudniano ogromne ilości robotników. Ubodzy wieśniacy, aby znaleźć zatrudnienie, które w ich mniemaniu miało sprawić, że ich sytuacja materialna ulegnie poprawie, masowo migrowali do miast. Niestety, tam przeważnie byli wyzyskiwani przez swoich pracodawców, ponieważ nie chroniły ich żadne prawa: nie było minimalnej płacy, zabezpieczeń socjalnych czy też ochrony dzieci przed pracą ponad ich siły. Wtedy też powstawały specjalne osiedla robotnicze, które składały się z ceglanych kilkupiętrowych kamienic tworzących wąskie uliczki. Z kolei w Polsce pojawiał się również inny powód migracji ludności. Otóż przyczyną tego zjawiska stały się liczne represje ze strony rosyjskiego rządu skupione na uczestnikach powstań narodowych. W związku z tym część szlachty była pozbawiana majątków, które ulegały konfiskacie, zaś ich właściciele zmuszeni byli przenieść się do miast, aby tam pracą własnych rąk móc zdobywać środki na utrzymanie.

Dama w sukni z turniurą
w latach 80. XIX wieku
Bogaci mieszczanie zajmowali natomiast wielopokojowe apartamenty znajdujące się w dzielnicach, które cieszyły się dość dobrą renomą. Wystrój wnętrz podyktowany był aktualnie obowiązującą modą, która zmieniała się kilkakrotnie podczas omawianego stulecia. Ale nie tylko umeblowanie wnętrz zmieniało się w zależności od obowiązującej mody. Sposób ubierania się też przechodził swoje metamorfozy. W Polsce dodatkowo wpływ na styl ubierania się miała specyficzna sytuacja polityczna, czyli upadek Powstania Styczniowego, które wybuchło 22 stycznia 1863 roku i przyniosło ze sobą jedynie utratę nadziei na odzyskanie niepodległości, jak również prześladowania ze strony rosyjskich władz. Represje objawiały się licznymi wywózkami na Syberię, więzieniem, czy konfiskatą majątków. To wszystko wpłynęło na charakter strojów szczególnie w przypadku polskich kobiet, które wraz ze swoimi dziećmi przywdziewały żałobę, a białe lub kolorowe suknie wkładały jedynie w dzień ważnej narodowej rocznicy bądź czyjegoś ślubu. Przez lata władze carskie bez powodzenia zakazywały noszenia żałoby, za co wyznaczano surowe kary. Niemniej kolorowe toalety kobiety zaczęły przywdziewać dopiero w 1866 roku, a stało się to po ogłoszeniu przez Rosjan amnestii.

Wspomnieniem w Polsce stało się także osiemnastowieczne obżarstwo tak bardzo popularne za czasów panowania królów z dynastii Sasów. Z powodu wojen odbywających się na przełomie XVIII i XIX wieku ludzie poważnie zubożeli. Do tego doszła jeszcze okrutna polityka zaborców. Z kolei podupadła szlachta przenosiła się do miast, a tam zmuszona była nauczyć się całkiem nowego sposobu gospodarowania. Nie było więc ani domowej zwierzyny, ani nabiału, natomiast środki potrzebne na utrzymanie były bardzo skromne.

Koniec XIX wieku to z kolei okres rozwoju ruchów robotniczych powiązanych ze wzrostem liczby fabryk i pracowników w nich zatrudnionych. Zbyt dużo godzin pracy, częste wypadki oraz niskie płace doprowadziły w końcu do strajków. Pierwszy z nich miał miejsce w 1871 roku w stalowni Stanisława Lilpopa (1817-1866) i Wilhelma Raua (1825-1899) na Solcu. Fakt ten sprawił, że robotnicy pracujący w innych fabrykach zaczęli iść śladem swoich poprzedników. Początkowo niezorganizowane ruchy poczęły przekształcać się w kółka i partie robotnicze. Pierwsze koło powstało z inicjatywy Ludwika Waryńskiego (1856-1889), który zatrudniony był wówczas w fabryce Stanisława Lilpopa.

Tak mniej więcej wyglądało życie w XIX wieku. Oczywiście różniło się ono w zależności od kraju i jego sytuacji politycznej lub gospodarczej. Niemniej bez względu na to, jakie nastroje panowały w danym państwie, wszędzie przestrzegano przyjętych konwenansów, a przynajmniej starano się to robić z mniejszym bądź większym skutkiem. Jak wiadomo zdarzały się skandale obyczajowe, którymi przez wiele tygodni albo nawet miesięcy potrafiła żyć opinia publiczna. Niedopuszczalne bowiem było, aby złe prowadzenie się dotknęło kogoś wywodzącego się z wyższej sfery. Oczywiście wiele w tej kwestii wybaczano mężczyznom. Znacznie więcej natomiast wymagano od kobiet i to one stale znajdowały się na cenzurowanym. Weźmy na przykład taki Paryż, który pod koniec XIX wieku pomimo wojny i politycznych zawirowań przeżywał okres zwany belle époque. W mieście odbywały się wtedy wystawy na skalę międzynarodową, a także wybudowana została wieża Eiffla (1889). Ale z drugiej strony nie było to miasto wolne od afer i łamania obowiązujących norm obyczajowych.


Dziewiętnastowieczna panorama Paryża


Wyobraźmy sobie zatem Miasto Świateł z końca dziewiętnastego stulecia. Dokładnie mamy 1880 rok. W Paryżu wraz z matką mieszka młodziutka Louise de Sokolowski, która może pochwalić się również polskimi korzeniami. Tak więc z tego powodu dalej będziemy nazywać ją po prostu Luizą. O dziewczynie można śmiało powiedzieć, że jest to tak zwana „panna z dobrego domu”, ale z drugiej strony, kiedy przyjrzymy się bliżej temu, co wyprawia jej matka, trudno będzie stwierdzić, że dom, w którym przyszło dorastać naszej bohaterce w istocie jest „dobrym domem”. Pewnego dnia Luiza przeżywa wielki osobisty dramat. Oto nagle dowiaduje się, że matka tak naprawdę okłamywała ją przez całe życie i pozwalała jej wierzyć, że jest półsierotą. Poza tym kłamstwem są także rzekome dobre chęci, którymi do tej pory raczyła ją matka. Okazuje się bowiem, że już niedługo Luiza będzie musiała poślubić mężczyznę, którego nie kocha. Ba! Ona praktycznie w ogóle go nie zna! To małżeństwo zostało zaaranżowane za jej plecami oraz bez jej wiedzy i zgody. Niestety, do matki nie trafiają żadne argumenty. Czyżby ukochana maman miała jakiś osobisty cel w wydaniu jedynej córki za mąż akurat za tego, a nie innego mężczyznę? Co takiego kryje się za ślubem, który – zdaniem madame Adrienne – powinien odbyć się w ekspresowym tempie?

A teraz przenieśmy się na chwilę do Gdańska. Jak pamiętamy z historii miasto dostało się pod zabór pruski dokładnie 23 stycznia 1793 roku i od tego momentu stało się jednym z licznych już na Bałtyku niemieckich portów. Tak więc podczas gdy w Paryżu Luiza Sokołowska przeżywa swój życiowy dramat, w Gdańsku niezmiernie istotne decyzje odnośnie swojego życia podejmuje Prusak Joachim von Eistetten. Młody mężczyzna jest naukowcem i interesuje go wszystko, co może poprawić jakość życia ówczesnym ludziom. Podobnie jak Luizie, jemu również matka pragnie zorganizować życie i już snuje plany w kwestii jego rychłego ożenku, jak gdyby zapominając o tym, że należałoby najpierw zapytać Joachima, co on o tym sądzi. W końcu jest już dorosłym mężczyzną i o pewnych rzeczach powinien postanowić bez pomocy swojej rodzicielki. Czy zatem Ursula von Reutt okaże się tą, która jeszcze bardziej wzmocni szlacheckie pochodzenie von Eistettenów? Bo chyba głównie o to chodzi matce Joachima w momencie, kiedy zaczyna planować małżeństwo syna.


Gdańsk na pocztówce pochodzącej z XIX wieku


Mniej więcej w tym samym czasie czytelnik trafia do Warszawy, gdzie z kolei spotyka radcę Dmitrija Nikołajewicza Szuszkina. Ma on na swoim koncie pewien bohaterski czyn, w wyniku którego został okaleczony, ale mimo to nadal wiernie służy carskiej Rosji. Zadaniem Szuszkina jest przede wszystkim tropienie „zdrajców”, którzy za wszelką cenę pragną wyzwolić się spod panowania zaborcy. Tak więc Dmitrij wciąż węszy tu i ówdzie, nakłania do współpracy coraz to nowych szpiegów, a kiedy już uda mu się przyłapać takiego „zdrajcę” na gorącym uczynku, wówczas robi, wszystko, aby ten trafił na Syberię, gdzie ciężka praca i niemiłosiernie ściskający mróz sprawią, że odechce się gagatkowi występować przeciwko Mateczce Rosji.

I tak oto przychodzi wreszcie moment, kiedy losy naszych bohaterów krzyżują się w jednym miejscu. Jest to Warszawa i dwór Brwinów. Luiza po pokonaniu wielu kilometrów dociera wreszcie do Polski, czyli kraju, którego de facto nie ma. Tutaj otrzymuje pracę guwernantki w dworze Lubeckich, gdzie zaprzyjaźnia się z ich córką Rozalią. Z kolei na drodze Joachima stają młodzi mężczyźni, którzy na pierwszy rzut oka wydają się całkiem przyjemni i praktycznie nikt nie mógłby powiedzieć o nich złego słowa. Natomiast nad nimi wszystkimi swój „ochronny” płaszcz rozpościera Dmitrij Szuszkin, który już niedługo odegra w życiu bohaterów ogromną rolę.

Przyznam, że sięgając po W cudzym domu wiedziałam, że czeka mnie fascynująca lektura z akcją umiejscowioną w czasach, które bardzo lubię zarówno w literaturze, jak i w historii. Nie wiedziałam jednak, że będzie to powieść, która wciągnie mnie bez reszty i od której nie będę umiała się oderwać. Z rozdziału na rozdział poszczególne wątki nabierają tempa, zaś akcja jest niezwykle intensywna. W życiu bohaterów wciąż pojawiają się jakieś nowe wydarzenia, które sprawiają, że stają oni w obliczu niebezpieczeństwa, zaś z drugiej strony na jaw wychodzą grzechy tych osób, o których nigdy nie powiedzielibyśmy, że mogą posunąć się do tak haniebnych działań wobec przyjaciół. Choć na pierwszy rzut oka można sądzić, że książka jest typowym romansem z historią w tle, to jednak to wrażenie bardzo szybko mija, kiedy zagłębimy się w fabule i nagle odkryjemy, że tak naprawdę mamy do czynienia z powieścią o lekkim zabrawieniu sensacyjnym.


Warszawa w latach 80. XIX wieku


Hanna Cygler na kartach swojej książki niezwykle dokładnie oddała dziewiętnastowieczne realia. Wraz z bohaterami przemierzamy kilometry, aby w końcu dotrzeć do końca i poznać prawdę. Pomimo że większość akcji rozgrywa się na terenie Polski, to jednak poznajemy również wspomniany już Paryż, a także Berlin, aby wreszcie dotrzeć na Syberię. Dostrzegamy na czym tak naprawdę polegała polityka tamtych czasów. Na przykładzie jednego z bohaterów widzimy, że aresztowania odbywały się pod byle pretekstem. Ofiarą zaborcy mógł paść każdy, nawet osoba całkowicie niewinna. Wystarczyło, że ktoś ze zwykłej ludzkiej zawiści doniósł władzom, a ta już wysyłała swoich ludzi i poddawała aresztanta brutalnym torturom, a potem albo wieszała na szubienicy w Cytadeli, albo wysyłała na Syberię na lata katorgi.

Bohaterów raczej nie da się podzielić na grupy. Oni wszyscy tworzą jedną całość. Z jednej strony wiele ich łączy, a z drugiej równie dużo dzieli. Autorka pokazuje, ile tak naprawdę może znaczyć przyjaźń, ale też bardzo łatwo można tę przyjaźń stracić. Pomiędzy poszczególnymi bohaterami pojawiają się niedopowiedzenia i tajemnice, które w konsekwencji przysparzają im niemało problemów. Czy można odczuć to jako zdradę? W pewnym sensie zapewne tak. A jak jest z miłością? Tutaj również pewne niedomówienia mogą doprowadzić do utraty tego, co najważniejsze. Poza tym w książce poruszony jest istotny problem dorastania i dojrzewania do dorosłego życia. Bohaterowie w pewnej chwili zdają sobie sprawę z tego, że nie można żyć jedynie marzeniami, a prawdziwe życie potrafi być naprawdę brutalne. Raz podjęta decyzja może okazać się brzemienna w skutkach.


Pochód na Sybir
Obraz powstał w 1867 roku.
autor: Artur Grottger (1837-1867)


Wyżej wspomniałam, że powieść posiada również wątek sensacyjny. Przyznam, że nigdy bym się tego nie domyśliła. Hanna Cygler tak umiejętnie wplata ten motyw w fabułę powieści, że czytelnik czuje się zaskoczony, kiedy dowiaduje się, że bohaterowie gdzieś za kulisami knuli przeciwko sobie nawzajem. W cudzym domu to również historia o poszukiwaniu własnej tożsamości. Przypomnijmy sobie, że Luiza opuszczając Paryż była święcie przekonana, iż jedzie do ojca, którego istnienie odkryła zupełnie przypadkiem. Czy go odnalazła? Jak przyjęła ją polska rodzina? Czego tak naprawdę dowiedziała się o swoich polskich korzeniach? Czy faktycznie warto było podejmować tak ogromny trud, aby dotrzeć do kraju, który wymazano z mapy świata? Na te pytania panna Sokołowska będzie musiała sobie odpowiedzieć sama. Tylko czy odpowiedzi nie okażą się zbyt bolesne i nie sprawią, że Luiza straci wszelkie nadzieje na lepsze życie w nowej ojczyźnie? Może lepiej byłoby zostać we Francji i poddać się woli matki?

W cudzym domu to powieść, gdzie wszystko jest na swoim miejscu. Nie ma w niej niczego, co można byłoby uznać za zbędne. Nawet fakt, iż niektóre wydarzenia nie są podawane chronologicznie niczego tutaj nie zmienia. Autorka przeskakuje bowiem w czasie, co niektórym czytelnikom może utrudniać poukładanie sobie całej historii według daty. Mnie bynajmniej taki zabieg nie przeszkadzał, a tylko zachęcał do tego, aby wciąż być czujną, bo nie wiadomo, co może wydarzyć się już za chwilę. Pomimo że rodzinne tajemnice ukrywane w murach starych dworów są dziś tematem bardzo popularnym w literaturze, to jednak wszystko tak naprawdę zależy od wykonania i formy przekazu. Na tej płaszczyźnie Hanna Cygler poradziła sobie wyśmienicie. W cudzym domu to bez wątpienia książka, która zachęciła mnie do sięgnięcia również po inne powieści Autorki.

Na koniec polecam wywiad z Hanną Cygler z 2013 roku, w którym Autorka bardzo ciekawie opowiada między innymi o powstawaniu W cudzym domu [klik].







sobota, 27 czerwca 2015

Carla Montero – „Wiedeńska gra”














Wydawnictwo: DOM WYDAWNICZY REBIS
Poznań 2013
Tytuł oryginału: Una dama en juego
Przekład: Wojciech Charchalis





W 1900 roku Wiedeń był niczym połyskująca tkanina składająca się z wielu przeciwieństw. Miasto było też jednym z najbardziej znanych miejsc w historii kultury europejskiej pod względem kreatywności literackiej, artystycznej, architektonicznej oraz muzycznej, co sprawiało, że na przełomie XIX i XX wieku Wiedeń nie miał sobie równych. Tak więc w 1900 roku miasto znacznie ewoluowało i znajdowało się w centrum uwagi Europy Środkowej, nie tylko dzięki swojemu szybkiemu rozwojowi w porównaniu do takich wielkich miast europejskich, jak Londyn, Paryż czy Berlin. Wraz z pojawieniem się nowych imigrantów, jak również z powodu zrealizowania dwóch dużych projektów deweloperskich, Wiedeń naprawdę rozkwitł pod koniec XIX wieku. Między 1890 a 1910 rokiem liczba ludności wzrosła dwukrotnie i wynosiła już ponad dwa miliony ludzi. W połowie XIX wieku bardzo ważnym wydarzeniem dla miasta okazała się budowa wspaniałej obwodnicy oraz monumentalnych budynków położonych wzdłuż drogi. 

W latach 1860-1890 Wiedeń o powierzchni około 1,6 kilometrów kwadratowych był pełen zabytków związanych z życiem kulturalnym, takich jak Wiedeńska Opera Narodowa, Teatr Zamkowy, czy muzea. Były tam również ogromne budynki mieszkalne, polityczne, handlowe i akademickie, jak Ratusz, Parlament, Giełda, uniwersytet i Szkoła Rzemiosła Artystycznego, która potem zmieniła nazwę na Wyższą Szkołę Sztuki Stosowanej. Na przykład na Ringstraße w drugiej połowie XIX wieku wybudowano wiele wielkich dworów. Mieszkańcami tych dworów byli tak zwani „baronowie”, czyli na przykład bogaci żydowscy bankierzy. Na Ringstraße znajdowały się także rezydencje przemysłowców oraz biura handlowe. W tym samym czasie stare budynki zostały wyremontowane, rozbudowane lub zastąpione innymi. W wyniku tego procesu architektura wiedeńska zyskała międzynarodową sławę, natomiast budownictwo do czasu krachu na giełdzie w 1873 roku święciło swoje triumfy. Na Ringstraße architekci ukończyli budowę najważniejszych budynków publicznych, zaś ich następcy bardziej przykładali wagę do prywatnych zleceń. Jeden z głównych i najistotniejszych projektów infrastruktury publicznej Wiednia, czyli system tranzytowy kolei miejskiej został niestety odłożony w czasie na bardzo długo. Zajął się nim dopiero architekt Otto Wagner (1841-1918), który w 1894 roku rozpoczął budowę czterdziestu pięciu kilometrów torów i ponad trzydziestu stacji kolejowych.  


Ukończona Ringstraße z budynkiem Parlamentu (1900)


Wiedeń był stolicą Cesarstwa Austro-Węgierskiego, które składało się z piętnastu państw i z ponad pięćdziesięciu milionów mieszkańców. Wszystko to znajdowało się pod panowaniem cesarza Franciszka Józefa I (1830-1916), symbolicznego figuranta, którego rządy trwały od 1848 do 1916 roku. Tak naprawdę władzę w cesarstwie sprawował wysoce skuteczny aparat administracyjny. Tematy przesyłane lawinowo do stolicy z całego imperium dotyczyły najróżniejszych grup etnicznych oraz religijnych. Ich sytuacja społeczna była diametralnie różna, co generowało konflikty z imigrantami cierpiącymi przede wszystkim z powodu złych warunków pracy i wyzysku, o czym głosili przedstawiciele poglądu filozoficzno-ekonomicznego o nazwie leseferyzm. To wszystko stworzyło niezwykle podatny grunt dla organizacji pracowników, związków zawodowych i ruchów społecznych oraz demokratycznych. „Więzienie narodów” (z niem. Völkerkerker) to termin, którego używano wówczas celem zilustrowania problemu narodowościowego z punktu widzenia ówczesnych Słowian, którzy tworzyli prawie pięćdziesiąt procent populacji. Podczas gdy Węgrzy plasowali się na drugim miejscu po kompromisie z 1867 roku, Słowianie (Czesi, Polacy, Serbowie, Chorwaci, Ukraińcy i inni) nie posiadali tego samego statusu społecznego w ówczesnym Wiedniu. Tak więc napięcia tej epoki oraz ożywionej interakcji pomiędzy różnymi narodowościami przynosiły szereg konsekwencji wykraczających poza słynną wiedeńską kuchnię z jej węgierskimi przyprawami i czeską wszechstronnością.

Hinduska bogini Kali 
Litografia pochodzi z XIX wieku.
W końcu przyszedł rok 1914, którego tragiczne wydarzenia z lipca i sierpnia sprawiły, że rozpoczęła się pierwsza wojna światowa. Głównym powodem wybuchu wojny był zamach na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda (1863-1914) – dziedzica austro-węgierskiego tronu. Zamachu dokonano w Sarajewie w dniu 28 czerwca 1914 roku. Śmierć Franciszka Ferdynanda z rąk serbskiego nacjonalisty zapoczątkowała mechaniczną serię innych zdarzeń, których kulminacją stała się właśnie pierwsza wojna światowa, zwana też Wielką Wojną.

Akcja debiutanckiej powieści Carli Montero obejmuje głównie okres tuż przed wybuchem konfliktu. Jak wynika z tytułu książki, miejscem akcji jest Wiedeń, którego tak naprawdę w tej powieści jest niewiele. Czytelnik na pewno nie dostrzeże na jej kartach tych wszystkich wspaniałości, którymi w tamtym okresie mogło pochwalić się miasto. Wydarzenia są tak skonstruowane, że niemalże wszystkie mają miejsce w zamkniętym pomieszczeniu. Prawdę powiedziawszy Autorka w bardzo małym stopniu – jeśli w ogóle – skupia się na faktach historycznych. Pomimo że czytelnik zostaje przeniesiony do Wiednia w okresie, kiedy sytuacja polityczna była bardzo napięta, to jednak nie jest mu dane odczuwać tej presji w choćby najmniejszym stopniu. O czym zatem jest ta powieść? Trudno jednoznacznie stwierdzić, ponieważ mamy do czynienia z bohaterami mało wyrazistymi, których wciąż otacza jakaś tajemnica. Nie wiadomo tak naprawdę kto jest kim. Na pierwszy plan wysuwają się dwie postacie, które w formie dziennika opowiadają o wydarzeniach rozgrywających się w ich życiu pomiędzy 1913 a 1915 rokiem, pomijając oczywiście epilog.

Jedną z bohaterek jest uboga szklachcianka, niejaka Isabel Alsasúa, która nie tylko straciła rodziców, ale też została porzucona przez narzeczonego tuż przed ślubem. Z pomocą przychodzi jej ciotka Aleksandra, która jest księżną, a do tego bardzo blisko związana jest z dworem cesarza Franciszka Józefa. Kobieta mieszka w Brunstriechu. Jej usposobienie raczej budzi antypatię, zaś wyraz twarzy może odstraszać. Już podczas podróży do Wiednia Isabel towarzyszą dziwne i niepokojące wydarzenia. Wtedy też poznaje Richarda Windfielda, który nie odstępuje jej na krok. Kim jest ten tajemniczy mężczyzna? Czy jego nagłe pojawienie się w życiu Isabel jest przypadkowe, czy może już dawno upatrzył ją sobie za cel? A jeśli tak, to dlaczego akurat Isabel zwróciła jego uwagę? Czyżby ta młoda kobieta miała coś na sumieniu?

Hinduski bóg Kama
Drugim bohaterem opowiadającym w swoim dzienniku o wiedeńskich wydarzeniach jest Karel – młodszy syn księżnej Aleksandry. Losy Karela i Isabel łączą się ze sobą nierozerwalnie, podobnie jak ma to miejsce w przypadku adresata obydwu dzienników. Zarówno Isabel, jak i Karel piszą do Larsa, który z kolei był starszym synem księżnej Aleksandry. Z tych zapisków wynika, że mężczyźni zakochali się w pięknej i tajemniczej Isabel. Karelowi nie przeszkadzał nawet fakt, iż już wkrótce miał się ożenić. Z drugiej strony jednak jego przyszłe małżeństwo miało mieć charakter czysto polityczny, więc w tej kwestii nie było praktycznie mowy o żadnej miłości.

Z powyższego można byłoby wywnioskować, że wspomnienia obydwojga bohaterów dotyczą tylko i wyłącznie ich miłosnych dylematów, które nota bene opisane są w sposób nieco wulgarny. Owszem, jest tego sporo, ale tak naprawdę sedno fabuły stanowi pewna sekta, która w swoich działaniach usilnie dąży do rozpętania wojny, podczas gdy dyplomaci prowadzą zakulisowe dyskusje celem niedopuszczenia do wybuchu konfliktu. Owa sekta za swoją duchową przewodniczkę obrała sobie boginię o imieniu Kali-Kama. Jak wiadomo bogini Kali wywodzi się z hinduskiej kultury i jest opiekunką czasu i śmierci, a także pogromczynią wszelkiego rodzaju demonów i sił zła. Jest też jedną z głównych postaci żony boga Śiwy. Z kolei Kama to hinduski bóg miłości, który przyjmuje postać pięknego młodzieńca uzbrojonego w łuk z trzciny cukrowej oraz strzały wykonane z kwiatów. Cięciwę łuku stanowią połączone ze sobą pszczoły. Bogowi towarzyszą jego święte ptaki, czyli kukułka i papuga, zaś jego porą roku jest wiosna, żoną Rati, a znakiem rozpoznawczym krokodyl. Ktoś mógłby zatem powiedzieć, że Carla Montero popełniła w swojej powieści kardynalny błąd merytoryczny, łącząc ze sobą te dwa bóstwa w jedno. No cóż, czyżby naprawdę był to błąd, skoro z fabuły książki jasno wynika, że Kali-Kama to bóstwo wymyślone na potrzeby rzeczonej sekty, a cała historia opisana w powieści jest od początku do końca fikcyjna? Wydaje mi się, że w tym kontekście raczej nie można doszukać się błędu, ponieważ Autorka nie podaje, iż rzeczone bóstwo naprawdę istnieje w hinduskich wierzeniach. Według mnie był to celowy zabieg, zaś nie brak wiedzy. Aby dokładniej zrozumieć problem, pozwolę sobie zacytować fragment książki, który odnosi się właśnie do tego zagadnienia.

[…] Zanim został przyjęty do najniższej komórki, zwanej zaiksza, musiał przejść bardzo trudną próbę. Po roku nauki osiągnął poziom sziszja, drugi stopień w hierarchii, w związku z czym musiał się poddać dikszy, rytuałowi inicjacji – makabrycznemu i okrutnie nieprzyjemnemu – podczas którego dość szybko stracił świadomość. Wszystko odbywało się w świątyni pod jakimś lokalem na przedmieściach Wiednia, poświęconej Kali-Kamie, wymysłowi sekty: bogini o przerażającym wyglądzie, otaczanej kultem i czczonej z wielkim oddaniem jako pani wszech rzeczy, stwórczyni i niszczycielka, mająca absolutną władzę nad życiem i śmiercią, która naprawdę okazała się kiepską mieszanką bogini Kali w jej destrukcyjnym wcieleniu i boga miłości Kamy. […]*

Niemniej pomijając powyższy fakt, książki raczej nie można uznać za arcydzieło, ale też nie jest to powieść zupełnie pozbawiona sensu i źle napisana. Na pewno jest inna, niż większość książek; przede wszystkim inny jest jej styl, co niektórych może drażnić. Tym, co mnie najbardziej raziło, był fakt, iż zbyt mało w tej historii Wiednia z początku XX wieku oraz niewiele wydarzeń historycznych, które w tamtym okresie były naprawdę ważne dla całej Europy i świata. Autorka, jak gdyby o nich zapomniała, choć były one kluczowe. Sięgając po Wiedeńską grę miałam nadzieję poznać życie ówczesnych mieszkańców Wiednia. Niestety, tego nie otrzymałam, ponieważ Carla Montero skupia się na kwestiach, które z prawdziwym życiem miały niewiele wspólnego. Z jednej strony jest to powieść historyczna, a z drugiej, jak gdyby zupełnie pozbawiona tej historii. Gdzieś w międzyczasie nasi bohaterowie uczestniczą w balu, lecz tak naprawdę czytelnik zupełnie nie odczuwa magii niezwykłych wiedeńskich bali z początku XX wieku.


Tak na początku XX wieku wyglądały klasyczne wiedeńkie bale. Obraz przedstawia bal w wiedeńskim Ratuszu z udziałem burmistrza Karla Luegera (1844-1910).
Autor obrazu: Wilhelm Gause (1853-1916)
Obraz pochodzi z 1904 roku.


Z uwagi na to, że w centrum wydarzeń opisanych w powieści znajduje się sekta, historia ta powinna mieć charakter szpiegowski. Czy tak jest w istocie? No cóż, można byłoby o tym dyskutować, ponieważ z jednej strony padają trupy i tworzy się jakaś mroczna tajemnica, a z drugiej to wszystko opisane jest w sposób, który jakoś słabo czytelnika wciąga. Praktycznie większa cześć powieści wieje nudą. Dopiero pod koniec coś tam zaczyna się dziać, ale jest już zbyt późno na to, aby czytelnik mógł się tym zainteresować. W dodatku w polskim wydaniu chyba brakuje około dwudziestu stron, natomiast inne dwadzieścia jest zdublowanych. To trochę rozkojarza czytelnika i denerwuje, ponieważ mogło okazać się, że akurat na tych brakujących dwudziestu stronach było coś, co podniosłoby walor książki.

Myślę, że ostatecznie książka napisana jest na średnim poziomie. Wierzę jednak, że Carla Montero ma w sobie potencjał, który wykorzystała w innych swoich powieściach. Nie chcę skreślać Autorki po przeczytaniu tylko jednej jej książki. Jeśli ktoś przyzwyczaił się do prozy innych hiszpańskich autorów, jak na przykład Carlosa Ruíza Zafóna, to oczywiście będzie rozczarowany Wiedeńską grą. Natomiast, jeśli czytelnik podejdzie do niej bez żadnych większych oczekiwań, to wówczas niektóre fragmenty fabuły mogą się nawet spodobać. Mnie osobiście zachęciły do lektury negatywne recenzje tej powieści, co może wydawać się dziwne. Aczkolwiek chciałam sprawdzić, czy faktycznie jest to książka tak beznadziejna, jak o niej niektórzy piszą. Myślę, że te negatywne oceny mogą trochę wynikać z braku właściwego zrozumienia fabuły. Cóż, czasami trudno jest tak naprawdę odgadnąć, co dany autor miał na myśli. Wydaje mi się, że w tym wypadku tak się właśnie stało. Czytając literaturę obcą zawsze należy pamiętać, że mamy do czynienia z książką, której autorem jest osoba o innej mentalności niż nasza; osoba, która te same fakty będzie postrzegać w odmienny sposób niż robią to Polacy. Trzeba też pamiętać, że w takich przypadkach trudno jest jednoznacznie ocenić styl danego pisarza, ponieważ książki są tłumaczone i w tej kwestii za styl w dużej mierze odpowiada właśnie tłumacz, który jest jak gdyby drugim autorem i nie zawsze potrafi wiernie oddać klimat historii napisanej w oryginale.







* C. Montero, Wiedeńska gra, Wyd. Rebis, s. 19-20. 



środa, 24 czerwca 2015

Lucy Maud Montgomery – „Błękitny Zamek”













Wydawnictwo: EGMONT POLSKA
Warszawa 2013
Tytuł oryginału: The Blue Castle
Przekład: Joanna Kazimierczak





Zanim Błękitny Zamek ukazał się po raz pierwszy drukiem w 1926 roku, Lucy Maud Montgomery wydała już kilka innych książek, dzięki czemu zyskała reputację autorki odnoszącej sukcesy. W 1908 roku wydawnictwo L.C. Page & Company z Bostonu wydało pierwszą jej powieść zatytułowaną Ania z Zielonego Wzgórza, która w ciągu roku doczekała się aż sześciu edycji i osiągnęła sprzedaż w liczbie dziewiętnastu tysięcy egzemplarzy. Przez całe swoje życie Lucy Maud Montgomery publikowała swoje książki konsekwentnie i w niemałej ilości; tworzyła też setki krótkich opowiadań i wierszy. Jej druga powieść Ania z Avonlea pojawiła się na rynku wydawniczym w 1909 roku, a zaraz po niej ukazały się: Dziewczę z sadu (1910), Historynka vel Wakacje na starej farmie (1911), Opowieści z Avonlea (1912), Złocista droga (1913), trzecia część serii o Ani Shirley – Ania na Uniwersytecie (1915) – a potem The Witchman and Other Poems (1916), Wymarzony dom Ani (1917), autobiograficzna książka zatytułowana The Alpine Path (1917), Dolina Tęczy (1919), Rilla ze Złotego Brzegu (1920), oraz pierwsze dwie powieści trylogii, której bohaterką jest Emilka, czyli Emilka ze Srebrnego Nowiu (1923) i Emilka dojrzewa (1925). Wtedy też, chcąc wyjść naprzeciw nowym oczekiwaniom ze strony czytelników, i może w pewnym stopniu wbrew samej sobie, Lucy Maud Montgomery zaczęła szukać jakiejś alternatywy dla swoich osobistych doświadczeń. I tak oto powstał Błękitny Zamek.

Do tego momentu pisanie zawsze było niezwykle ważne dla Montgomery nie tylko jako jej kariera zawodowa, ale też w kontekście odnalezienia drogi, która pozwoliłaby jej poradzić sobie z ogromnymi osobistymi problemami. Tak naprawdę Maud swoimi myślami i uczuciami zaczęła dzielić się na łamach pewnego czasopisma, kiedy miała szesnaście lat, a potem robiła to praktycznie przez resztę swojego życia. Osobiste problemy, a także zły stan zdrowia spustoszony przez wybuch pierwszej wojny światowej, jak również coraz większa samotność w nieszczęśliwym małżeństwie sprawiły, że Lucy Maud Montgomery przerwała pisanie trzeciej części opowieści o pełnej werwy Emilce i po raz pierwszy skupiła się na książce zaadresowanej tylko i wyłącznie do dorosłych czytelników. Oczywiście chodzi o Błękitny Zamek.

Pierwsze recenzje nie były zbyt pochlebne, ponieważ krytycy uważali, że Błękitny Zamek nie przekonuje ich do tego, aby móc uznać tę powieść za poważny romans, lecz jedynie za „rozśmieszającą komedyjkę”. Główną bohaterką jest Valancy Stirling mieszkająca w Deerwood, która właśnie kończy dwadzieścia dziewięć lat i już praktycznie pogodziła się z tym, że zostanie starą panną. W dodatku dziewczyna żyje ze zgorzkniałą i zamkniętą w sobie matką, a do tego jest stale wyśmiewana przez członków swojej wielopokoleniowej rodziny. Tak więc Valancy zdaje sobie sprawę, że nigdy tak naprawdę nie żyła i nie ma już na co czekać. Takim punktem zwrotnym w jej życiu staje się diagnoza miejscowego lekarza, który twierdzi, że Valancy jest tak bardzo poważnie chora na serce, iż czeka ją tylko rok życia. Wtedy też dziewczyna postanawia odrzucić wszelkie konwenanse i po prostu gonić za swoim szczęściem. Pragnie również uwolnić się od tych, którzy ją prześladują. Valancy zaczyna więc przebywać w towarzystwie niejakiego Ryczącego Abla, który jest alkoholikiem i mieszka z chorą córką Cissy. Kobieta jest niezamężna pomimo że kiedyś urodziła dziecko, które zmarło w rok po swoich narodzinach. W tym samym czasie Valancy Stirling proponuje małżeństwo mężczyźnie, który powszechnie uznawany jest za bandytę, pijaka i generalnie przypisuje się mu jak najgorsze cechy. To Barney Snaith, którego tajemnicza przeszłość wywołuje u tubylców jak najgorsze myśli.

Pierwsze wydanie Błękitnego Zamku
(1926)
Dlaczego zatem krytycy uznali, że powieść nie może odnieść sukcesu? Otóż stwierdzono, że za niepowodzenie tej historii odpowiada sposób, w jaki Valancy zmienia nagle swoją osobowość, kiedy odkrywa, że jest śmiertelnie chora, a także sposób, w jaki zakończone są wszystkie wątki. Chodziło głównie o to, że Maud wyjaśniła je zbyt starannie i jasno. Uznano bowiem, że wszystko w tej powieści jest nazbyt proste, a więc nieco podejrzane, co nie przystoi tak uznanej autorce, jaką była wówczas Lucy Maud Montgomery. W związku z tym zrozumiałe jest, dlaczego przez lata krytycy albo ignorowali tę książkę, albo wyrażali się o niej niepochlebnie. Poza tym twierdzili też, że Błękitny Zamek zupełnie nie pasuje do rodzaju literatury, do którego Montgomery zdążyła już przyzwyczaić opinię publiczną. Autorkę traktowano jako tę, która tworzy tylko dla dzieci i młodzieży, a tu nagle taka odmiana. Nie rozumiano dlaczego tak się stało, a skoro nie rozumiano, to po prostu skrytykowano.

Jedna z pierwszych recenzji pojawiła się w Punch w 1926 roku, w której natychmiast uznano Błękitny Zamek za „powieść sentymentalną”. Z kolei w dniu 18 września 1926 roku The Saturday Review of Literature ostrzegał, że „czytelnik z łatwością dostrzeże, iż choroba Valancy wcale nie jest śmiertelna, i że w swoim wewnętrznym buncie bohaterka dojrzewa i rozwija się z opóźnieniem, a do tego – niczym na loterii – wygrywa wybranka swojego serca, z którym będzie żyć długo i szczęśliwie. Lecz jednocześnie te wszystkie utracone możliwości są w powieści rozłożone z wdziękiem, niewielką dawką humoru i znacznego miłosiernego oporu. No i oczywiście ta historia jest bez wątpienia przeznaczona tylko i wyłącznie dla kobiet.

Natomiast The New York Times Book Review donosił w dniu 26 września 1926 roku, że nowa książka Montgomery „chociaż jest może bardziej dojrzała, niż jej poprzednie powieści, to niewątpliwie od pierwszej do ostatniej strony ta niewielkich rozmiarów opowieść stanowi sentymentalnie wykończony romans, w którym roi się od całkowicie przerysowanych fikcyjnych postaci, lecz mimo to opowiada dobrze wykreowaną historię z domieszką humoru i tragizmu.” Zarówno The Times Literary Supplement, jak i The Candian Bookman w swoich recenzjach zinterpretowały postać Valancy Stirling jako klasycznego bajkowego Kopciuszka. Ten drugi tytuł posuwa się znacznie dalej, twierdząc, że „w powieści jest jakaś małostkowość, która każe współczuć bohaterce, natomiast kwestie, które Valancy wypowiada w swoim buncie są długie i wydają się nielogiczne. Niemniej w wyniku tych ograniczeń książka nie jest napisana poniżej przyjętego standardu.

Wydanie, które czytałam.
Wyd. Nasza Księgarnia (1985)
Pomimo tych opinii, w ciągu kolejnych kilku dekad od wydania, Błękitny Zamek niemalże znikł z pola widzenia. Ponownie zainteresowano się Błękitnym Zamkiem dopiero 25 grudnia 1987 roku, kiedy to w swoim artykule opublikowanym w Kingston Whig-Standard, Maureen Garvie oskarżyła australijską pisarkę Colleen McCullough (1937-2015) o plagiat tekstu Lucy Maud Montgomery w powieści zatytułowanej The Ladies of Missalonghi (1987).  Wówczas wśród czytelników i fanów Montgomery fakt ten wywołał niemałe oburzenie. Czy tak było w istocie? Na pytanie, czy faktycznie australijska pisarka posłużyła się fabułą Błękitnego Zamku, aby stworzyć własną książkę należałoby odnaleźć odpowiedź, pisząc osobny tekst i porównując obydwie historie.

Błękitny Zamek po raz pierwszy został opublikowany w sierpniu 1926 roku przez wydawnictwo McClelland & Steward Limited z Toronto, natomiast po raz drugi książka ukazała się drukiem w grudniu tego samego roku. Od tamtej pory powieść wydano już w ponad siedemdziesięciu pięciu nakładach. Dodatkowo historia Valancy Stirling została przedstawiona w formie sztuki teatralnej zarówno w Polsce, jak i w Kanadzie. W rzeczywistości po przetłumaczeniu jej na język polski przez młodą Żydówkę, która ukrywała się przed nazistami, premiera Błękitnego Zamku odbyła się w Krakowie w 1982 roku. Najważniejsze jest jednak to, że do napisania powieści Montgomery zainspirowało wiele autentycznych osób i zdarzeń, które miały miejsce w jej życiu. Najbardziej rzuca się w oczy umiejscowienie akcji powieści w Bala (Deerwood) nad jeziorem Muskoka, zamiast na Wyspie Księcia Edwarda, jak ma to miejsce w innych powieściach autorstwa Maud. To miejsce zainspirowało Montgomery już wtedy, gdy wraz z mężem i dziećmi spędziła tam dwa tygodnie w lecie 1922 roku. Wtedy też w liście do pana McMillana datowanym na dzień 22 września 1922 roku napisała:

Pewnego wieczoru siedziałam samotnie na werandzie przez dwie godziny […] Byłam w nastroju, który sprzyjał marzeniom. A więc marzyłam. Wybrałam się na wyspę, która bardzo mi się podobała […] Wybudowałam tam letniskowy domek i elegancko go umeblowałam. Urządziłam dom na łodzi motorowej. Zaprosiłam tam gości – wszyscy byli moimi bratnimi duszami. Była tam stara, poczciwa ciocia Annie, moja kuzynka Frede, która zginęła w 1919 roku, lecz ponownie żyła w moim śnie, a także moja kuzynka Bertie McIntyre, której nie widziałam od sześciu lat. Byłeś tam także Ty. Tak więc byliście tam wszyscy, jako nasi „imprezowi goście”. Spędziliśmy tam całe beztroskie lato. Przeżyłam to w każdym szczególe. Pływaliśmy, żeglowaliśmy, łowiliśmy, nurkowaliśmy i przesiadywaliśmy aż do letnich zachodów słońca na werandach rozświetlonych księżycową poświatą […] i zawsze rozmawialiśmy – była to satysfakcjonująca rozmowa bratnich dusz.*

Ten list ujawnia wiele kwestii. Tym, co jest najbardziej widoczne, staje się poczucie komfortu i uroku, jakie Montgomery otrzymywała od przyrody. To właśnie to miejsce okazało się dla niej naturalną inspiracją, gdzie była w stanie doświadczyć poczucia harmonii z otaczającym ją światem. Co więcej, dla Maud istniała pewna naturalna sfera, w której czuła się najbardziej zadowolona i która pozwalała jej przekraczać pojęcie czasu i przestrzeni; natomiast ludzie, których kochała, a którzy nie żyli lub byli akurat nieobecni, w jej marzeniach pojawiali się na nowo. To miejsce stanowiło klucz do pracy Montgomery, a w szczególności przyczyniło się do powstania Błękitnego Zamku. Maud odnalazła inspirację także w dziełach takich amerykańskich poetów, jak Walt Withman (1819-1892), Henry David Thoreau (1817-1862), czy Ralph Waldo Emerson (1803-1882). Wszyscy oni na różne sposoby głosili istotę poszukiwania duchowości, która oparta jest na kwestiach bardziej osobistych, niż konwencjonalna ortodoksyjna religia. Tę duchowość można odnaleźć poprzez udział w symbiozie z przyrodą i wszechświatem.

Zdaniem Mary Rubio, Lucy Maud Montgomery pisząc Błękitny Zamek w wieku pięćdziesięciu lat, musiała wciąż pamiętać swoje własne doświadczenia z młodości, kiedy mając dwadzieścia dziewięć lat – jak powieściowa Valancy Striling – odczuwała litość ze strony innych ludzi spowodowaną brakiem męża. Zapewne pamiętała o swojej własnej desperacji w kwestii wyjścia za mąż, a jej wybór mężczyzny swojego życia był bardzo ograniczony, gdyż mieszkała wtedy w Cavendish, gdzie raczej nie było w kim przebierać. Niemniej bez względu na to, czym kierowała się Lucy Maud Montgomery przy kreowaniu historii Valancy Striling, stworzyła piękną historię, która od wielu lat wyciska łzy z oczu czytelniczek. Moim zdaniem bardzo dobrze się stało, że Autorka zdecydowała się odejść od literatury dziecięcej i młodzieżowej, aby stworzyć opowieść przeznaczoną dla dorosłych. Całą serię o Ani Shirley przeczytałam dość późno, więc obce są mi nastoletnie zachwyty nad tymi książkami. Z kolei Błękitny Zamek wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie i możliwe, że kiedyś jeszcze do tej powieści wrócę. Oczywiście jest kilka wersji tej książki w polskim przekładzie, dlatego mogą się one od siebie różnić. Do mnie trafiło tłumaczenie z 1926 roku, gdzie Valancy Stirling ma na imię Joanna, natomiast wybranek jej serca – Barney Snaith to Edward. Jest też kilka innych różnic, więc w tej sytuacji chyba najlepiej przeczytać książkę w oryginale, która jest dostępna za darmo w Internecie.






* Przekład własny. 




poniedziałek, 22 czerwca 2015

Agnieszka Lingas-Łoniewska – „Szukaj mnie wśród lawendy. Gabriela” # 3





Recenzja premierowa!







Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Autorki. Dziękuję!



Wydawnictwo: NOVAE RES
Gdynia 2015



Nie od dziś wiadomo, że relacje międzyludzkie nie należą do najłatwiejszych. Wciąż popadamy w konflikty, które posiadają rozmaite podłoże. Zapewne wielu z nich można byłoby uniknąć, gdyby ludzie potrafili być ze sobą szczerzy, przestali wierzyć w to, co mówią tak zwani „życzliwi” znajomi i przede wszystkim, gdyby ufali sobie nawzajem, zamiast tworzyć własne teorie. Niestety, w rzeczywistości jest zupełnie inaczej i nierzadko z powodu jakichś błahych nieporozumień tracimy to, co dla nas najważniejsze i bez czego naprawdę trudno nam żyć. W takich wypadkach przeważnie chodzi o miłość, którą bardzo łatwo utracić i dopiero, kiedy ukochanego człowieka nie ma obok nas, zdajemy sobie sprawę, ile tak naprawdę dla nas znaczył. Podejmując pochopne decyzje na podstawie niesprawdzonych informacji bardzo łatwo możemy skrzywdzić nie tylko samych siebie, ale też ludzi, którzy są nam naprawdę bliscy.

Z drugiej strony jednak czasami zdarza się, że dochodzące do nas sygnały wcale nie muszą być tak do końca przez kogoś sfabrykowane. Możliwe bowiem jest, że osoba, której ufaliśmy, nagle zaczęła nas oszukiwać. Jak zatem należy postąpić w takiej sytuacji? Od razu wyłożyć kawę na ławę, czy może lepiej poczekać i zobaczyć, jak dalej rozwinie się sytuacja? Czy komuś, kto nas jawnie okłamuje powinniśmy dać kolejną szansę? Przecież skoro raz spróbował, to zapewne zrobi to ponownie. Czy w tych okoliczności należy skazywać siebie na życie w ciągłym strachu i podejrzeniu, że druga strona w każdej chwili może wywinąć nam jakiś numer, po którym trudno będzie nam się pozbierać? Odpowiedzi na te pytania są naprawdę trudne i dlatego ludzie nierzadko popełniają błędy, których negatywne konsekwencje będą odczuwać czasami nawet do końca życia.

Słynny balkon Julii w Weronie
fot. Lo Scaligero
Gabriela Skotnicka, znana już z dwóch poprzednich części trylogii Szukaj mnie wśród lawendy, mieszka na Półwyspie Pelješac w południowej Dalmacji. Kobieta ma na wychowaniu kilkuletniego syna o imieniu Dario. Przez lata przebywania w Chorwacji zdążyła już w miarę normalnie ułożyć sobie życie. Posiada stałą pracę, ma przyjaciół, którzy służą życzliwą pomocą w razie potrzeby, a do tego zawsze może liczyć na wsparcie dwóch ukochanych sióstr, które pomimo tego, że są daleko, to jednak za nic nie mogą pozwolić, aby ich młodszej siostrze stała się jakakolwiek krzywda. Ale Gabriela posiada też swoje tajemnice, o których nie chce mówić. Czasami wydaje się, że to jej radosne usposobienie to tylko gra pozorów, pod którą kryje się prawdziwa rozpacz. Czym jest ona spowodowana? Otóż wszystko tak naprawdę zaczęło się kilka lat wcześniej, jeszcze przed narodzinami jej synka. To właśnie wtedy w życie kobiety gwałtownie wkroczył pewien nieziemsko przystojny Chorwat, który tak w tym życiu namieszał, że Gabriela do dziś nie potrafi dojść ze sobą do ładu. Na samą myśl o Ivo nasza bohaterka popada w skrajne emocje. Z jednej strony jest na niego wściekła za to, co się stało, zaś z drugiej nadal bardzo go kocha i bezustannie wspomina czas, który razem spędzili.

A jak ta kwestia wygląda z drugiej strony? Otóż bardzo podobnie. Ivo Rossa nigdy nie przestał myśleć o swojej pięknej blondynce z Północy. Niemniej mężczyzna nie robi praktycznie nic, aby wrócić do tego, co było. Wydaje się, że postępuje wręcz odwrotnie. Zachowuje się w taki sposób, jak gdyby nie zależało mu na Gabrieli. Owszem spotyka się z nią, ale jedynie dlatego, że łączy ich syn. Jak gdyby tego było mało, niedawno związał się z pewną ognistą Włoszką, której nie zapomina zaprezentować Gabrysi. No cóż, może Ivo wyszedł z założenia, że najłatwiej będzie mu zapomnieć o matce swojego dziecka właśnie przy innej kobiecie? Czy tak się stanie? Czy taki zabieg pomoże mężczyźnie wrócić do równowagi emocjonalnej i traktować Gabrielę jedynie jak przyjaciółkę i matkę jego syna? A może wszystko znowu się skomplikuje i trzeba będzie na nowo układać sobie życie? Może wreszcie wyjdą na jaw sprawy, o których istnieniu obydwoje nie mieli pojęcia? Może w końcu Ivo i Gabriela przejrzą na oczy i zrozumieją, co tak naprawdę jest dla nich ważne? Czy zbliżający się ślub Zuzanny i Roberta stanie się okazją do naprawienia błędów przeszłości?

Historia Gabrieli to ostatnia część trylogii, na kartach której Agnieszka Lingas-Łoniewska zabiera czytelnika do malowniczej Chorwacji pachnącej lawendą. Oprócz głównych bohaterów spotykamy tutaj również postacie znane nam z dwóch poprzednich tomów. Tak więc są wspomniani wyżej Zuzanna i Robert, a także Zofia i Maks. Niemniej ci bohaterowie mieli już swoje pięć minut, więc tym razem stanowią jedynie tło powieści. Pomimo że takim centralnym wydarzeniem jest ślub Zuzy i Roberta, który zgromadzi w jednym miejscu całą rodzinę, to jednak na pierwszy plan wysuwają się właśnie Ivo i Gabriela. Ich historia opowiedziana jest dość nietypowo, ponieważ czytelnik – podobnie jak pozostali bohaterowie – ma okazję poznać ją z dwóch punktów widzenia. I tak Gabriela zwierza się siostrom, natomiast Ivo w towarzystwie mocniejszych trunków relacjonuje wydarzenia męskiej części obsady książki. Możemy zatem spojrzeć na całą historię z dwóch stron i wyciągnąć wspólny wniosek.


Mury otaczające Dubrownik. Mury broniły miasto przed atakami wroga od czasów średniowiecza aż do lat 1991-1992. 
fot. Daniel Ortmann


Kiedy tak przyglądamy się tym opowieściom, to dostrzegamy, że we wzajemnych relacjach Ivo i Gabrieli od samego początku było wiele niedomówień i jakichś zatajonych faktów, co w konsekwencji zaprocentowało niemalże całkowitym zniszczeniem naprawdę pięknego związku. W dodatku nasi bohaterowie w pewnym momencie stracili czujność i dali sobą manipulować osobie, która tylko czekała na to, aby wkroczyć do akcji i doprowadzić do sytuacji, z której mogło już nie być wyjścia, gdyby nie pojawiło się sprzyjające zrządzenie losu. Czy w takim razie obydwoje byli naiwni? A może zbyt łatwo zaufali i nie spodziewali się, że właśnie z tamtej strony przyjdzie cios? Chyba każde z nich było po trosze winne zaistniałej sytuacji. Z jednej strony Ivo wciąż zapracowany i niedostrzegający niebezpieczeństwa, zaś z drugiej Gabriela, która powinna była bardziej popracować nad zaufaniem i nie ukrywać naprawdę istotnych spraw dotyczących wybranka jej serca.

Moim zdaniem Gabriela to chyba najbardziej emocjonująca i najmocniejsza pod względem erotycznym część trylogii. Na kartach powieści pomiędzy głównymi bohaterami naprawdę sypią się iskry, które są odczuwalne nawet dla czytelnika. Ale nie tylko to jest ważne w tej historii. Autorka pokazuje, ile tak naprawdę znaczy miłość ojcowska. Mamy tutaj klasyczny przykład relacji ojca z kilkuletnim synem, który świata poza nim nie widzi. Czasami wydaje się, że Gabriela jako matka i ta, która wychowuje Dario na co dzień, jest stawiana przez chłopca, jakby na dalszym planie. Wystarczy bowiem, że Ivo pojawi się na horyzoncie, a malec już do niego biegnie i przykleja się niczym rzep. Widać więc, że dziecko byłoby najszczęśliwsze, gdyby rodzice byli razem, choć Dario tak naprawdę nie wie, co to znaczy, kiedy mama i tata mieszkają pod tym samym dachem. Owszem, chłopiec kocha Gabrysię, ale to Ivo jest jego wzorem do naśladowania i to z nim pragnie spędzać czas jak najczęściej.

Domniemane miejsce urodzenia
Marco Polo (1254-1324)
na chorwackiej wyspie Korčula.
fot. Henryart
O tym, że bohaterowie trylogii są ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni pisałam już przy recenzjach Zuzanny i Zofii. Tak więc mamy tutaj do czynienia nie tylko z silnym siostrzanym uczuciem – co wcale nie dziwi – ale przede wszystkim widzimy, jak bardzo zaprzyjaźnieni ze sobą są mężczyźni. Zwraca uwagę także szczerość bohaterów względem siebie nawzajem. Owszem, w przypadku relacji damsko-męskich zarówno kobiece, jak i męskie postacie wiele musiały się nauczyć, ale to nie zmienia faktu, że kiedy przebywają w swoim własnym towarzystwie nie szczędzą na szczerości, choćby nawet bardzo ich bolała. Zauważyłam też, że równie szybko bohaterowie akceptują nowego członka ich grupy. Robert, Maks i Adam znają się od lat, ale przecież Ivo jest dla nich nowy, a jednak pomimo nieporozumień z Gabrysią, mężczyźni od razu go akceptują i traktują, jak gdyby od zawsze był ich kumplem.

W tym tomie oprócz literackiej podroży do Chorwacji Agnieszka Lingas-Łoniewska zapewnia nam także wycieczkę do Włoch – kraju, który kojarzy się nie tylko z makaronem i pizzą, ale również z bohaterami dramatu Williama Szekspira (1564-1616) zatytułowanego Romeo i Julia. Jest to dodatkowe urozmaicenie fabuły. Chciałabym też zwrócić uwagę na język powieści. Wraz z pojawieniem się Ivo, Autorka zaczęła wprowadzać do dialogów kwestie w języku chorwackim, co sprawia, że całość wygląda bardzo wiarygodnie.

Myślę, że na koniec należałoby podsumować całą trylogię. Tak więc Szukaj mnie wśród lawendy generalnie jest czymś nowym i oryginalnym w twórczości Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Ci czytelnicy, którzy znają inne książki Autorki, sięgając po Zuzannę mogą spodziewać się, że tym razem dostaną w swoje ręce opowieść delikatną bez wątków sensacyjnych. Z kolei Zofia zawiera w sobie najbardziej oryginalny motyw obyczajowy i w dużej mierze zaskakuje czytelnika tematyką, która jest dość kontrowersyjna, jak na dzisiejsze czasy. Natomiast Gabriela to skrajne emocje, które niezwykle intensywnie towarzyszą nam przez całą powieść. Poza tym w tej części obecna jest także zdrada, ale nie taka, jaką sobie wyobrażamy, słysząc to słowo. Z reguły „zdrada” kojarzy nam się ze zdradą partnera/partnerki lub męża/żony. W tym przypadku jest zupełnie inaczej. Co się tyczy poszczególnych bohaterów, to są oni wykreowani w taki sposób, aby każdy z nich wniósł do fabuły trylogii coś oryginalnego. Jestem więc przekonana, że sięgając po Szukaj mnie wśród lawendy każdy czytelnik znajdzie w tych trzech historiach coś dla siebie, a malownicza Chorwacja stanie się miejscem, które będzie chciał odwiedzić, podążając śladami naszych bohaterów. 









sobota, 20 czerwca 2015

Karol Bunsch – „Wywołańcy” # 12














Wydawnictwo: WYDAWNICTWO LITERACKIE
Kraków 1969
Seria: Powieści Piastowskie





Wraz ze wzrostem świadomości narodowej w Polsce ożyła również tradycja królewskiego majestatu Bolesławów, czyli Bolesława I Chrobrego (967-1025) i Bolesława II Szczodrego zwanego też Śmiałym (ok. 1042-ok. 1082). Pojęcie „Królestwo Polskie”, którego terytorialna część na skutek koronacji Przemysła II (1257-1286) została faktycznie zacieśniona do Wielkopolski wraz z Pomorzem, z początkiem XIV wieku coraz częściej rozciągano na całość ziem polskich. Pomimo że Władysław I Łokietek (1261-1333) jeszcze przed zajęciem Wielkopolski niekiedy zwykł tytułować siebie „księciem Królestwa Polskiego”, to jednak wcale nie miał na myśli wąskiego dzielnicowego sensu tego tytułu. Tym bardziej nie chodziło mu o taki dzielnicowy tytuł, gdy po opanowaniu Wielkopolski czasami nazywał siebie księciem bądź dziedzicem „całego Królestwa Polskiego”. Tak więc celowo upowszechniane przez kancelarię Władysława Łokietka pojęcie terytorialne i prawnopaństwowe Królestwa Polskiego wyprzedziło sam akt koronacji królewskiej i było przygotowaniem tego aktu. Na ten krok nie zdecydowano się jednak pochopnie, lecz przez szereg lat mobilizowano opinię społeczeństwa i czekano na właściwy moment zarówno w Stolicy Apostolskiej, jak i na arenie międzynarodowej. Podczas zjazdu w Sulejowie w 1318 roku, w którym wzięli udział dostojnicy duchowni oraz świeccy, uchwalono petycję koronacyjną adresowaną do papieża, z którą do Awinionu miał wyruszyć gorliwy zwolennik przyszłego króla – wrocławski biskup Gerward (?-1323). Niemniej nie obyło się bez znacznych kosztów finansowych i obietnic akcji chrystianizacyjnej na Wschodzie. Starania ze strony polskiej natrafiły na sprzeciw Jana Luksemburczyka (1296-1346), który przypisywał sobie prawo do korony polskiej należne mu po dynastii Przemyślidów.

Trzeba pamiętać, że sytuacja polityczna panująca wówczas w Europie sprzyjała Władysławowi Łokietkowi. W walce o cesarski tron w Niemczech po przeciwnych stronach stanęli Ludwik IV Bawarski (1282/1287-1347), który popierany był przez Jana Luksemburczyka oraz Fryderyk Habsburg zwany Pięknym (1289-1330), którego z kolei wspierał papież Jan XXII (ok. 1244-1334). W tych okolicznościach w niezwykle zawoalowanej formie papież wyraził zgodę na koronację Władysława Łokietka, która odbyła się 20 stycznia 1320 roku w katedrze krakowskiej przy użyciu insygniów koronacyjnych. Dawne insygnia pochodzące z czasów Bolesława II Szczodrego wywiózł Przemysł II z Krakowa do Gniezna, a stąd po koronacji Wacława II (1271-1305) trafiły do Czech, gdzie zaginęły. Teraz odrodzone Królestwo Polskie pod panowaniem Władysława Łokietka stanęło w obliczu bardzo trudnych problemów rzeczywistej integracji państwa oraz uregulowania stosunku do koronowanego władcy niechętnych mu nierzadko książąt dzielnicowych.

Władysław I Łokietek
Portret pochodzi z 1860 roku.
autor grafiki: Aleksander Lesser (1814-1884)
Wywołańcy to drugi tom trylogii, której akcja dzieje się za czasów panowania Władysława Łokietka, a jednocześnie jest to kolejna cześć cyklu zatytułowana Powieści Piastowskie. Z Władysławem Łokietkiem czytelnik spotkał się już na kartach powieści Wawelskie Wzgórze, natomiast zakończeniem tej historii będzie Przełom – książka, która równocześnie zakańcza serię o dynastii Piastów. Jak wiadomo warunki fizyczne Władysława Łokietka nie należały do imponujących. Był on bardzo niskiego wzrostu, co często stanowiło powód do kpin, stąd też jego przydomek. Niemniej patrząc na przykład na portret Władysława Łokietka autorstwa Jana Matejki (1838-1893) można odnieść wrażenie, że był to władca srogi, który wymagał posłuchu i poszanowania. Z kolei z grafiki Aleksandra Lessera spogląda król o łagodnym spojrzeniu i zamyślonym obliczu. Mniej więcej w ten sposób przedstawia go Karol Bunsch w swoich powieściach. Z jednej strony jest to władca łagodny, który potrafi wiele zrozumieć i wybaczyć, lecz z drugiej potrafi też być okrutny i porywczy, jak każdy Piast. Gdyby jego charakter był inny, to zapewne nie pisalibyśmy dzisiaj o nim, jako o królu, który zdołał na powrót zjednoczyć ziemie polskie i przywrócić koronę.

Tak naprawdę Władysława Łokietka trudno jest ocenić w sposób jednoznaczny. Z pewnością wytrwale dążył do celu, którym było zjednoczenie Polski. Nie było to łatwe, dlatego można rzec, iż dopomogło mu w tym po prostu zwykłe szczęście. Nie wiadomo jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie nagłe zgony kolejnych władców: Leszka Czarnego (1241-1288), Henryka IV Probusa (ok. 1258-1290), Kazimierza II Łęczyńskiego (ok. 1265-1294), wspomnianego już Przemysła II Wielkopolskiego, a także Wacława II oraz Wacława III (1289-1306) i wreszcie Henryka III Głogowczyka (ok. 1260-1309). Być może w innej sytuacji Władysław do końca życia pozostałby księciem niewielkiego Brześcia. Pretensje do Władysława Łokietka można mieć natomiast o to, że utracił Pomorze Gdańskie i zraził do siebie władców śląskich z powodu zbyt mało skutecznej polityki. Z drugiej strony jednak gdyby nie jego rządy, Polska zapewne stałaby się częścią składową monarchii Luksemburgów, bądź też już wtedy dokonano by jej rozbioru. To właśnie za jego dosyć niespokojnego panowania Polska po raz pierwszy popadła w poważny konflikt z Krzyżakami i nawiązała sojusz z Litwą. Na skutek koronacji na Wawelu Władysław Łokietek utrwalił pozycję Polski jako Królestwa. Wtedy też nastąpił początek działań zmierzających do wewnętrznej unifikacji państwa; zaczęto organizować ogólnopolską kancelarię oraz administrację, jak również skarbowość. Jak pokazuje historia działania te z powodzeniem kontynuował jego syn – Kazimierz III Wielki (1310-1370).

Władysław I Łokietek stał się bohaterem wielu legend oraz opowieści, które były szczególnie żywe wśród polskiego ludu w okresie niewoli i zaborów. Jedna z legend ma związek z pewną jaskinią znajdującą się obecnie w Dolinie Sąspowskiej na północno-zachodnim zboczu Chełmowej Góry w obrębie Ojcowskiego Parku Narodowego. Z tego też powodu jaskinia zwana jest Jaskinią Łokietka. O czym zatem jest ta legenda? Otóż pewnego dnia król czeski Wacław II postanowił najechać ziemie polskie, na których władzę sprawował właśnie Władysław Łokietek. Czesi uderzyli na Kraków z ogromną siłą, co zmusiło obrońców miasta do ucieczki i zebrania oddziałów do dalszej walki. Książę Władysław bardzo długo musiał uciekać przed czeskim pościgiem, a nie było to łatwe, ponieważ wróg wciąż deptał mu po piętach. W pewnej chwili Łokietek doszedł do wniosku, że skoro nie może uciec, to postanowi się gdzieś ukryć. Tak więc rozejrzał się dookoła i wreszcie na zboczu pobliskiej góry dostrzegł szczelinę, która najwyraźniej prowadziła w głąb ziemi. Odetchnął z ulgą, uznając, że nareszcie odnalazł miejsce, którego szukał, lecz mimo to już po chwili ogarnął go strach, kiedy pomyślał, że ci, którzy go gonią również mogą ją zauważyć, a on ukryty w szczelinie znajdzie się w pułapce, z której nie będzie mógł uciec. W tym momencie usłyszał za sobą rżenie koni. Nie było więc czasu na dalsze zastanawianie się, a tym bardziej na ucieczkę. Wskoczył zatem nasz Łokietek do owej szczeliny i zaczął się żarliwie modlić o ratunek. Tuż po tym, jak Władysław ukrył się w skalnej rozpadlinie, zobaczył, jak z nawisu na cienkiej nici zniża się maleńki pajączek i natychmiast zaczyna tkać swoją nić. Pracował niezwykle szybko, a Łokietek wytrzeszczał ze zdumienia oczy i nie wierzył w to, co widzi. Oczywiście rycerze, którzy ścigali księcia dostrzegli wejście do jaskini. Wyznaczyli więc spośród siebie ludzi, którzy mieli sprawdzić, czy Władysław ukrywa się wewnątrz. Niemniej kiedy podeszli do szczeliny w skale ujrzeli tam delikatną, srebrzystą nic, a na niej małego pajączka. Stwierdzili zatem jednogłośnie, że niemożliwe jest, aby ktokolwiek mógł tędy przechodzić i natychmiast zawrócili do swoich kompanów. Łokietek zaś zatrzymał się w jaskini na dłużej. W jednej komorze spał, a w drugiej jadł, natomiast w jeszcze innej przyjmował rycerzy, którzy przysięgli mu wierność i pomoc w odzyskaniu ziem zajętych przez Czechów. Tak więc na pamiątkę tych niezwykłych wydarzeń jaskinia do dziś nazywana jest Jaskinią Łokietka, zaś wejścia do niej strzeże brama w kształcie pajęczej sieci.

Sala Rycerska w Jaskini Łokietka
fot. Rafał Kozubek
źródło

Tyle o legendzie. Wróćmy teraz do powieści. Gdybyśmy chcieli ocenić Łokietka na podstawie fabuły Wywołańców, to mogłoby okazać się to nieco trudne, ponieważ na pierwszy plan wcale nie wysuwa się książę, a mężczyźni, którzy w jakiś sposób mu się narazili i zostali wyjęci spod prawa, stąd właśnie określenie „wywołańcy”. Tak więc spotykamy Ostróżkę o marchewkowej czuprynie, którego z łatwością można wszędzie rozpoznać i który wciąż nie może zapomnieć o krzywdzie wyrządzonej mu przez biskupa krakowskiego Jana Muskatę (ok. 1250-1320); jest też Radocha, który stale rozmyśla o pewnej pięknej białogłowie, lecz nie może się z nią ożenić, bo ta należy już do kogoś innego, a on przecież jest mężem honorowym i nie zamierza sięgać po niewiastę, która go nie kocha i nie jest mu przychylna; jest też niejaki Braciszek – przyjaciel Ostróżki, który naraził się księciu tym, iż wraz ze swoim kompanem odprawił pogrzeb człowiekowi skazanemu za herezję; i na koniec ten najważniejszy – Krzych, który wciąż szuka swojego miejsca w życiu i stale podąża za własną tożsamością, czując bezustanne wyrzuty sumienia z powodu swojego haniebnego czynu.

Władysław Łokietek na skałach
w Ojcowie
autor: Wojciech Gerson (1831-1901)
Oczywiście tłem powieści jest nieustająca walka Władysława Łokietka o zjednoczenie ziem polskich. Karol Bunsch opisuje walkę księcia, której celem jest zajęcie Wielkopolski, jak również obszernie relacjonuje zdobycie Poznania. Zaognia się też spór z Krzyżakami o Pomorze Gdańskie. W dodatku ziemie polskie nawiedza fala głodu, zarazy i herezji. Na stosach płoną ludzie, którzy zapewne nie do końca są winni i ponoszą niezasłużoną śmierć w płomieniach. Tak więc dla naszych bohaterów znanych już z Wawelskiego Wzgórza przychodzi naprawdę bardzo trudny okres. Ich życie coraz bardziej się komplikuje. Radocha za zasługi w walce z Krzyżakami otrzymuje od Łokietka ziemię na pomorskim pograniczu, ale bardzo szybko przekonuje się, że nie każdy jest posłuszny księciu. Jemu również przychodzi walczyć siłą o swoje prawa. Z kolei Ostróżka i Braciszek uciekają do Wrocławia, gdzie stają się świadkami surowej rozprawy biskupa Henryka z Wierzbna (?-1319) z rzekomymi heretykami. Natomiast Krzych nareszcie zaczyna poznawać prawdę o swoim pochodzeniu, co sprawia, że popada w obłęd, który doprowadza go do konfliktu z prawem. Tym razem już chyba nie będzie mógł liczyć na łaskę księcia. W końcu podniósł rękę na Dom Boży, a tego nie wybaczy ani Kościół, ani monarcha! Jedyną pociechą dla Krzycha jest myśl o wiernej żonie i córeczce, której niestety nie było mu dane ujrzeć. Kończy się też wieloletni konflikt Władysława Łokietka z krakowskim biskupem Janem Muskatą. 

Jak każda z książek cyklu o Piastach, ta również napisana jest do tego samego schematu. Autor nie zmienia języka ani stylu. Jest wierny historii, choć w fabułę wplata wydarzenia fikcyjne związane z naszymi banitami, którzy nie są postaciami zaczerpniętymi z historii. Owszem, można przypuszczać, że są to bohaterowie wzorowani na mężczyznach żyjących w tamtym okresie, bo przecież nie da się wykluczyć, że takich wywołańców wówczas nie było. W miarę jak fabuła posuwa się do przodu, czytelnik dostrzega zmiany zachodzące w poszczególnych bohaterach. Na czoło wysuwa się przede wszystkim męska przyjaźń, której tak naprawdę nie może nic zniszczyć; nie zniszczy jej nawet miłość do tej samej kobiety.

Nie będę się powtarzać i ponownie zachwalać kolejnej książki, ponieważ przy poprzednich już wystarczająco dużo dobrego napisałam na temat tego cyklu. Dla mnie cała seria jest swoistym arcydziełem beletrystyki historycznej i zdania nie zmieniłam.