sobota, 29 listopada 2014

Laurel Corona – „Córka markizy”














Wydawnictwo: NASZA KSIĘGARNIA
Warszawa 2012
Tytuł oryginału: Finding Emilie
Przekład: Anna Płocica





W osiemnastowiecznej Francji ze szlacheckiego społeczeństwa, które generalnie piętnowało edukację kobiet wyszła najzdolniejsza matematyczka tamtych czasów – markiza Émilie du Châtelet. Urodziła się w Paryżu w dniu 17 grudnia 1706 roku i wychowała się w domu, gdzie zainteresowanie nauką było jedynym sposobem, który pozwalał kształtować swoje miejsce w społeczeństwie. Już w okresie wczesnego dzieciństwa, Émilie zaczęła wykazywać szczególne zdolności na płaszczyźnie naukowej, co sprawiło, że bardzo szybko udało jej się przekonać własnego ojca do zwrócenia uwagi na te niecodzienne zainteresowania. Stosunkowo dobra edukacja dziewczynki pozwoliła na opanowanie przez nią języka łacińskiego włoskiego i angielskiego. Émilie studiowała także dzieła Torquato Tasso (1544-1595), Publiusa Vergiliusa Maro (70 p.n.e.-19 p.n.e.) oraz Johna Miltona (1608-1674), a także wielu innych uczonych.

Pomimo talentu w dziedzinie języków obcych, prawdziwą miłością Émilie była matematyka. Jej badania związane z tą gałęzią nauki zwróciły uwagę jednego z przyjaciół rodziny, który dostrzegł w przyszłej markizie pokłady ogromnego talentu. Prace Émilie były oryginalne i znacznie bardziej wciągające, aniżeli innych ówczesnych kobiet interesujących się matematyką. Niecodzienne umiejętności Émilie były widoczne także w innych obszarach nauki. Mówiono o niej, że posiada bardzo namiętną naturę, zaś jej romantyczne uniesienia miały miejsce zarówno przed ślubem, jak i po zawarciu małżeństwa. W wieku dziewiętnastu lat wyszła bowiem za trzydziestoczteroletniego markiza du Châtelet. W ciągu pierwszych dwóch lat ich małżeństwa, Émilie urodziła chłopca i dziewczynkę, a potem, kiedy miała dwadzieścia siedem lat, na świat przyszedł kolejny syn. Ani dzieci, ani też jej małżonek nie byli w stanie sprawić, aby zaprzestała rozwijać swoją pasję.

Gabrielle Émilie Le Tonnelier de Breteuil,
markiza du Châtelet
(1706-1749)
autor: Maurice Quentin de La Tour (1704-1788)
Émilie nie tylko nie zaprzestała rozwijania swoich matematycznych umiejętności, ale także zatrudniała w tym celu najbardziej znanych nauczycieli, którzy mieli jej w tym rozwoju pomagać. Któregoś dnia podbiła nawet serce samego Woltera, który był jednym z najbardziej intrygujących i genialnych uczonych swoich czasów. Niektóre z najważniejszych prac autorstwa Émilie pochodziły z okresu, kiedy matematyczka spędzała czas z Wolterem w posiadłości Cirey-sur-Blaise. Dla dwojga naukowców było to doskonałe miejsce do prowadzenia badań, ponieważ oddalone było od zgiełku Paryża, a przede wszystkim od hałaśliwego dworskiego życia. Jednym z najpoważniejszych nauczycieli Émilie był Pierre-Louis de Maupertuis (1698-1759) – znany matematyk i astronom. Upór i ciekawość Émilie spowodowały, że w końcu od swoich dydaktyków żądała niemożliwego. Jej szybko pracujący umysł wyprzedzał współczesnych Émilie naukowców, natomiast nieregularne godziny pracy utrudniały z kolei ich życie, a jej zbyt wnikliwe pytania często pozostawały bez odpowiedzi z ich strony. Takie zachowanie nierzadko doprowadzało do sporów z jednym z jej naukowych opiekunów, jakim był Samuel König (1712-1757), który miał stosunkowo niewielkie pojęcie o kwestiach poruszanych przez Émilie. Te kłótnie stały się w konsekwencji powodem do zakończenia nie tylko wzajemnej współpracy, ale również przyjaźni. Niektórzy uważają jednak, że powodem sporów wcale nie był brak wiedzy ze strony naukowca, ale w grę wchodziły kwestie finansowe. Prawdopodobnie markiza du Châtelet nie płaciła mu za pobierane od niego lekcje. Jak było naprawdę? Trudno jednoznacznie stwierdzić.

W 1740 roku została opublikowana książka Émilie du Châtelet zatytułowana Institutions de physique. Wówczas Samuel König zaczął rozsiewać plotki, jakoby praca ta stanowiła jedynie mieszaninę naukową pochodzącą z jego lekcji udzielanych markizie. Oczywiście takie pomówienia przyprawiły Émilie o wściekłość i w związku z tym zwróciła się o pomoc do Akademii Nauk, jak również do Pierre’a-Louisa de Maupertuisa, z którym omawiała zawarte w publikacji pomysły jeszcze na długo przed zajęciami z Samuelem Königiem. Kompetentni naukowcy byli świadomi możliwości umysłowych Émilie, jak i jakości jej prac. Niemniej jednak markiza nie czuła, że otrzymała od nich poparcie, na jakie zasługiwała. Właśnie wtedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że jej płeć tak naprawdę działa przeciwko niej. Gdyby była mężczyzną, sprawa zapewne przedstawiałaby się zupełnie inaczej.

Lata spędzone u boku Woltera w posiadłości Cirey były dla Émilie czasem najbardziej produktywnym w jej życiu. Ich wspólna praca naukowa była naprawdę bardzo intensywna. Jeśli akurat nikogo u siebie nie gościli, wówczas praktycznie nie odchodzili od swoich biurek. Byli, jak gdyby do nich przywiązani. Służący, który pracował wtedy w Cirey w pewnym momencie zauważył, że markiza du Châtelet spędza większą część nocy nad swoimi pismami i nie lubi, aby wtedy ktokolwiek jej przeszkadzał. Jednakże, kiedy przerywała pracę, nie wydawała się być tą samą kobietą. Oddawała się z ogromnym entuzjazmem radości i rozkoszy, jakie oferowało jej ówczesne społeczeństwo. Często twierdziła, że kobiecie w jej wieku pozostają jedynie takie przyjemności, jak prowadzenie badań, hazard oraz obżarstwo.

Zamek w Cirey-sur-Blaise
zdjęcie pochodzi z 2008 roku


Wiosną 1748 roku Émilie du Châtelet spotkała markiza de Saint-Lambert, w którym się zakochała. Był on dworzaninem i mało znaczącym poetą. Ta sprawa nie zniszczyła jednak przyjaźni z Wolterem. Nawet, kiedy znalazła się w trudnym położeniu z powodu tegoż romansu, Wolter był przy niej i wspierał ją. Obydwaj panowie odegrali też poważną rolę w jej relacjach ze zdradzanym mężem. Będąc w ciąży w 1749 roku ukończyła swoje dzieło wraz z francuskim matematykiem o nazwisku Alexis Claude de Clairault (1713-1765). Był to jej stary przyjaciel, z którym niegdyś prowadziła badania. Jednakże jej książka dotycząca Newtona wciąż czekała niedokończona. Émilie była bardzo zdeterminowana, aby wreszcie ją ukończyć i w związku z tym nałożyła sobie bardzo restrykcyjne reguły, jeśli chodzi o pracę. Wstawała wcześnie rano, a spać kładła się późno w nocy. Praktycznie całkowicie zrezygnowała z życia towarzyskiego. Spotykała się jedynie z kilkoma najbliższymi przyjaciółmi.

Na początku września 1749 roku Émilie du Châtelet urodziła córeczkę. Wolter powiedział, że dziewczynka przyszła na świat w czasie, kiedy jej matka siedziała przy biurku i bazgrała na papierze treści dotyczące teorii Newtona, a nowo narodzone dziecko tymczasowo zostało umieszczone na książce do geometrii, podczas gdy jej matka zbierała swoje papiery i szła do łóżka. Przez kilka dni po porodzie wydawało się, że markiza jest szczęśliwa i zadowolona. Jednak w dniu 10 września 1749 roku Émilie du Châtelet nagle zmarła. Jej śmierć o dwa lata poprzedziła zgon dziecka, bowiem dziewczynka, która się wtedy urodziła, odeszła w 1751 roku. Nosiła imię Stanislas-Adélaïde. Wolter, który towarzyszył markizie do samego końca, był zrozpaczony.

François-Marie Arouet Voltaire 
(1694-1778)
portret został namalowany po 1725 roku
autor: Nicolas de Largillière (1656-1746)
Émilie du Châtelet zmarła w wieku czterdziestu trzech lat. Jak wielu naukowców, również i ona podczas swojego krótkiego życia była naprawdę wyjątkową kobietą. Wśród jej największych osiągnięć znajduje się Institutions du physique oraz przekłady dzieł Newtona, które zostały opublikowane już po jej śmierci i opatrzone przedmową Woltera. Émilie żyła pełnią życia, niczym beztroskie dziecko. Pomimo że była kobietą i uprawiała zawód, który w tamtym czasie kobiecie był wręcz zakazany, to jednak zdobyła w społeczeństwie uznanie i wysoką pozycję, zaś Paryż pozwolił jej realizować swoją miłość do matematyki. Émilie du Châtelet była jedną z wielu kobiet, których fundusze pomogły finansować prowadzenie kursów matematyki.

Nie mogłam powstrzymać się, aby nie nakreślić biografii Émilie du Châtelet, bo tak naprawdę fabuła Córki markizy nie powstałaby, gdyby nie osoba Émilie. Wydaje mi się, że ta postać nie jest w Polsce zbyt dobrze znana. Niemniej jednak Córka markizy to nie jest historia o Émilie, choć ona również się tam pojawia, ale są to dość skąpe informacje. Jak sam tytuł wskazuje, niniejsza książka dotyczy właśnie córki, którą Émilie urodziła we wrześniu 1749 roku. Był to poród, który przyprawił markizę o śmierć, choć tak naprawdę nie wiadomo do końca, co się stało. Niby Émilie czuła się dobrze, pracowała, a jednak zmarła. Laurel Corona postanowiła nie uśmiercać małej Stanislas-Adélaïde, która w rzeczywistości również odeszła z tego świata. Autorka w oparciu o ówczesne osiemnastowieczne francuskie realia próbuje natomiast nakreślić dalsze losy Stanislas-Adélaïde du Châtelet. Odpowiada, jakby na pytanie: Co by było, gdyby?... Co by było, gdyby jednak najmłodsze dziecko markizy przeżyło? 

W związku z powyższym mała Lili – jak ją wszyscy nazywają – zostaje oddana po urodzeniu na wychowanie baronowej Lomont, która jest wdową po bracie ojca dziewczynki. Baronowa to kobieta, której za nic nie da się lubić. W jej domu panuje dyktatura, a Lili nie ma tam żadnej swobody. Na szczęście dziewczynka już wkrótce trafia pod dach niejakiej Julie de Bercy. Kobieta swego czasu bardzo przyjaźniła się z markizą du Châtelet, więc teraz pragnie zająć się jej córką. Sama również mniej więcej w tym samym czasie urodziła dziewczynkę, więc nasza Lili będzie mieć doskonałe towarzystwo. Oczywiście nie można całkowicie zapominać o baronowej Lomont. Ta matrona zawsze się do czegoś wtrąci, aby tylko nie dać spokoju swojej krewnej.

Jean François de Saint-Lambert 
(1716-1803)
drugi - nie mniej znaczący od Woltera - 
kochanek markizy du Châtelet
U Stanislas-Adélaïde du Châtelet bardzo szybko ujawniają się cechy, które posiadała jej matka. Dziewczynka dużo czyta, zaś przybrana matka prowadzi w domu tak zwany „salon”, gdzie spotykają się naukowcy z Paryża. Lili ma więc każdego dnia sposobność obcowania z nauką. Zaprzyjaźnia się także z córką Julie de Bercy – Delphine. Dziewczęta świata poza sobą nie widzą. Zwierzają się sobie wzajemnie z najskrytszych tajemnic. Po rozmaitych perypetiach – już jako panny na wydaniu – trafiają na dwór ówczesnej królowej Marii Leszczyńskiej (1703-1768), której mężem jest Ludwik XV (1710-1774). Dziewczęta przeżywają na dworze swoje wzloty i upadki, jednak ich obecność tam nie trwa zbyt długo.

Z każdym dniem Lili coraz bardziej przypomina matkę, a jej pęd do nauki jest po prostu niewiarygodny. W dodatku dziewczyna odkrywa w sobie jeszcze inny talent. Otóż, doskonale pisze. Jak zatem potoczą się losy córki markizy du Châtelet? Czy jej życie będzie równie rozwiązłe, jak jej matki? Czy ona także odda się swoim namiętnościom i temu, co niesie życie w Paryżu? Czy uda jej się spełnić swoje zawodowe ambicje, pomimo że społeczeństwo patrzy nieprzychylnym okiem na kobiety zajmujące się nauką?

W Córce markizy spotykamy zarówno postacie historyczne, jak i stricte fikcyjne. Nie byłoby bowiem Stanislas-Adélaïde du Châtelet, gdyby nie wyobraźnia Autorki. Na potrzeby powieści Laurel Corona stworzyła całą galerię wymyślonych bohaterów, którzy towarzyszą Lili. Niemniej, osoby, które zapisały się w życiu jej matki również odgrywają tutaj ogromnie ważną rolę. Historia córki markizy du Châtelet może nie porywa, ale z drugiej strony jest w stanie zainteresować czytelnika na tyle, iż ten będzie ją czytać dalej, aż dotrze do końca. Zmieszanie wydarzeń z życia Lili z tym, co przeżywała lata wcześniej jej matka, jest naprawdę doskonałym pomysłem, ponieważ pozwala lepiej zrozumieć główną bohaterkę. Generalnie uważam, że powołanie do życia na kartach książki postaci, która tak naprawdę zmarła we wczesnym wieku dziecięcym, jest czymś wyjątkowym i niespotykanym. Z jednej strony mamy do czynienia z bohaterką autentyczną, bo przecież przez chwilę na tym świecie żyła, zaś z drugiej strony jest ona zupełnie fikcyjna.

Klimat powieści również zasługuje na uwagę. Otoczenie, w jakim funkcjonuje Stanislas-Adélaïde du Châtelet i jej bliscy jest doskonale naszkicowane. Osiemnastowieczna Francja naprawdę robi wrażenie. Dwór Marii Leszczyńskiej jest niezwykle autentyczny. Pojawia się rywalizacja młodych dam nie tylko o względy królowej, ale także kawalerów do wzięcia. Oczywiście każdy związek jest aranżowany, ale przecież gdzieś w tym wszystkim musi też być miejsce na prawdziwą miłość.


Strona tytułowa Institutions de physique


Książkę czyta się naprawdę przyjemnie, lecz tempo akcji jest, jak gdyby nieco spowolnione. Tak naprawdę coś zaczyna się dziać dopiero w połowie powieści. Nie powiem, żeby mi to jakoś specjalnie przeszkadzało, ale jednak zwróciłam na ten element uwagę. Generalnie cieszę się, że trafiłam na Córkę markizy. Moje pozytywne odczucia niekoniecznie są związane z postacią Stanislas-Adélaïde du Châtelet. Bardziej interesuje mnie jej matka, która jest postacią historyczną, a o której do tej pory nie miałam pojęcia, że w ogóle żyła. Ta książka sprawiła, że zaczęłam szukać w literaturze przedmiotu informacji na temat markizy du Châtelet.

Moim zdaniem Émilie była kobietą niezwykle silną pod względem charakteru, i oczywiście wiedzącą, czego tak naprawdę chce od życia. Pomimo społecznego sprzeciwu, potrafiła rozwijać swoje pasje i nie zrażała się tym, co mówią inni. Jej życie osobiste można negować, ponieważ wydaje się, że zasady moralne były jej obce. Ale z drugiej strony żyła w takich czasach i w takim kraju, gdzie namiętności należało zaspokajać, zamiast je od siebie odsuwać. Przypuszczam, że ówczesne społeczeństwo było zdolne naprawdę wiele jej wybaczyć.






czwartek, 27 listopada 2014

Co wiemy, a czego nie wiemy o twórczości Lucy Maud Montgomery?







Po śmierci matki, Lucy Maud Montgomery została oddana przez ojca na wychowanie dziadkom. Alexander Marquis Macneill i Lucy Woolner Macneill na bieżąco starali się czytać lokalną prasę i tym samym interesować się wydarzeniami, które miały miejsce na świecie. Do literatury pięknej oraz poezji podchodzili nieco ostrożnie i z dystansem, który był właściwy ludziom kierującym się surowymi, purytańskimi zasadami. Pomimo że w ich domu czytywano powieści, to jednak robiono to z ciężkim sercem i traktowano niemalże w kategoriach łamania dziesięciu przykazań Bożych jednocześnie. Tak było w każdą niedzielę, natomiast w dni powszednie surowi dziadkowie rozluźniali wobec Maud swoją cenzurę i chociaż traktowali powieści jako zło konieczne, to tak naprawdę pozostawiali jej swobodę, jeśli chodziło o czytywanie poezji. W związku z tym jeszcze przed ukończeniem szkoły podstawowej Lucy znała twórczość takich autorów, jak Henry Wadsworth Longfellow (1807-1882), Sir Alfred Tennyson (1809-1892), George Gordon Noel Byron (1788-1824), John Milton (1608-1674), a zwłaszcza Robert Burns (1759-1796).

30. XI. 1874  24. IV. 1942
Kiedy w latach 1890-1891 Maud opuściła dom swojego ojca w Prince Albert, wówczas miał miejsce jej poetycki i prozatorski debiut. Na Wyspie Księcia Edwarda wydawano wtedy dziennik zatytułowany Patriot i na jego pierwszej stronie pod datą 26 listopada 1890 roku zostały wydrukowane wszystkie zwrotki wiersza autorstwa Lucy, a całość podpisano jej nazwiskiem. Z kolei 17 lipca 1891 roku miejscowa gazeta Times opublikowała tekst siedemnastoletniej wówczas Lucy zatytułowany Raj na Zachodzie. Tekst ten zajmował trzy i pół kolumny i stanowił opis prowincji Saskatchewan, przy szczególnym uwzględnieniu miejscowości Prince Albert. Lucy Maud Montgomery nabrała znacznie większej odwagi, gdy jej artykuł przyjęła lokalna gazeta w Winnipeg. Raj na Zachodzie opublikowano w Evening Free Press and Sun i opatrzono stosownym komentarzem. Napisano wtenczas, że jest to wspaniały reportaż młodej obiecującej pisarki.

Kolejny debiut Maud miał miejsce w 1893 roku. W nowojorskim miesięczniku The Ladies’ World ukazał się wiersz Lucy zatytułowany Only a Violet. Tak więc jej twórczość zaczęła być znana również poza granicami Kanady. Następny sukces przyniósł rok 1903, kiedy Maud otrzymała za swoje opowiadanie pięćset dolarów wynagrodzenia. W tamtym czasie była to równowartość dwuletniej pensji nauczycielki. Lucy zdała sobie więc sprawę z tego, iż pisanie może być dla niej zarówno formą rozrywki i hobby, jak również czymś, co będzie w stanie przynieść jej pokaźne korzyści finansowe. Dlatego też bardzo często podejmowała się tworzenia tekstów na zamówienie. Jako literatka Maud była praktyczna, profesjonalna i doskonale zorganizowana. Była świadoma tego, że pewnego dnia zostanie wielką pisarką i wierzyła, że może zostać doskonałym rzemieślnikiem w swoim fachu. W roku 1904 na liście periodyków zamawiających jej teksty, znalazło się nie mniej niż siedemdziesiąt amerykańskich, kanadyjskich oraz brytyjskich magazynów. Wypracowała swoistą metodę rozpowszechniania swoich tekstów. Metoda ta była bardzo prosta. Otóż kiedy dany magazyn, który zazwyczaj płacił dziesięć dolarów, odrzucał jej pracę, Lucy przekładała rękopis do nowej koperty, a następnie wysyłała do takiego, który oferował jej trzydzieści dolarów. W przypadku, gdy ten także odmawiał, Maud ponownie przepakowywała tekst i wysyłała na przykład do Nowego Jorku do Everybody’s. Taka taktyka przynosiła bardzo często opłacalne efekty, ponieważ Everybody’s wysłał czek na sto dolarów!


Pokój Lucy Maud Montgomery w domu jej dziadków


W 1904 roku Lucy Maud Montgomery rozpoczęła pracę nad Anią z Zielonego Wzgórza. Natomiast rok później utwór został ukończony i miał ukazać się w formie powieści publikowanej w odcinkach. Niemniej, w Kanadzie nikt nie wykazywał zainteresowania publikacją książki. Tak więc pierwsza część przygód Ani Shirley zamiast do księgarń, trafiła na półkę w jednej z szaf znajdujących się w domu Montgomery. Po pewnym czasie autorka powróciła jednak do swojego dzieła. Na przełomie 1906 i 1907 roku Maud przeredagowała to, co napisała już wcześniej, a swoją pracę ponownie rozesłała do wydawnictw. Tym razem miała znacznie więcej szczęścia niż poprzednio i w 1908 roku powieść wydrukowało bostońskie wydawnictwo L.C. Page Company. Wydawca wyczuł, że książka może okazać się prawdziwym sukcesem i jeszcze zanim trafiła do księgarń, zamówił u Lucy Maud Montgomery kolejne części przygód Ani Shirley. Zainteresowanie czytelników przerosło jednak wszelkie oczekiwania, a to sprawiło, że zarówno autorka, jak i samo wydawnictwo byli niesamowicie szczęśliwi z tego powodu. Książka stała się prawdziwym bestsellerem!

Okładka pierwszego wydania
Ani z Zielonego Wzgórza
Wiosną 1905 roku Lucy Maud Montgomery miała nadzieję, że jej powieść polubią przede wszystkim młode dziewczęta, a tymczasem stało się inaczej. Ku jej ogromnemu zdumieniu, rudowłosa sierota z nadmiernie rozwiniętą wyobraźnią oczarowała nie tylko młodych czytelników, ale również i tych starszych. Wśród nich znalazły się nie tylko nastoletnie dziewczęta, ale także dorośli mężczyźni. Lucy otrzymywała listy pełne uwielbienia i zachwytu nawet od traperów z dalekiej północy. Była też korespondencja od żołnierzy w Indiach, misjonarzy w Chinach, handlarzy w Afryce, sędziego Sądu Najwyższego, a nawet od najsłynniejszego ówczesnego pisarza amerykańskiego – Marka Twaina (1835-1910). To właśnie on nazwał Anię Shirley najsłodszym i najbardziej ukochanym dzieckiem w literaturze od czasów nieśmiertelnej Alicji z Krainy Czarów, którą stworzył Lewis Carroll (1832-1898).

Ania z Zielonego Wzgórza odniosła błyskawiczny sukces, ponieważ w ciągu sześciu lat, począwszy od 10 czerwca 1908 roku, ukazało się aż trzydzieści siedem wydań tej książki. Do roku 1914 powieść czytano już w języku holenderskim, szwedzkim i oczywiście polskim. Obecnie o przygodach Ani Shirley można czytać również w takich językach, jak: niemiecki, duński, fiński, hebrajski, francuski, włoski, islandzki, portugalski, norweski, słowacki, koreański, japoński, turecki i hiszpański. Z kolei do 1914 roku wydawnictwo L.C. Page Company wznowiło Anię z Zielonego Wzgórza aż trzydzieści osiem razy! W tym samym roku książka została opublikowana w nakładzie stu pięćdziesięciu egzemplarzy! Fakt ten świadczy o tym, iż popularność rudowłosej dziewczynki wciąż rosła.

Co ciekawe, premiera kanadyjskiego wydania Ani z Zielonego Wzgórza miała miejsce dopiero trzydzieści cztery lata później, bo w roku 1942. Nie było to jednak spowodowane tym, że nie doceniano twórczości Lucy Maud Montgomery w jej ojczyźnie. Kanadyjczykom wystarczyło jedynie to, iż mieli możliwość zakupienia amerykańskich wydań tej powieści. Z końcem roku 1908 Lucy wywiązała się z umowy, którą podpisała z wydawnictwem L.C. Page Company i tym samym skończyła pisać drugi tom przygód Ani Shirley, czyli Anię z Avonlea. Powieść pojawiła się w księgarniach w 1909 roku. Niemniej, tak czytelnicy, jak i wydawca wciąż prosili o więcej.

W związku z powyższym Lucy Maud Montgomery w 1915 roku bez wytchnienia pracowała nad Anią na uniwersytecie, która ukazała się w lipcu tegoż roku. Z kolei Wymarzony dom Ani opowiadający o pierwszych latach małżeństwa naszej rudowłosej bohaterki, opublikowano w 1917 roku. Pod koniec 1919 roku Lucy ukończyła pracę nad Doliną Tęczy. Książka opowiada o dorastających dzieciach Ani Shirley. W tym samym czasie Maud rozpoczęła kolejną powieść z serii. Była to Rilla ze Złotego Brzegu, którą ukończyła w 1920 roku. Ta część miała być ostatnim tomem cyklu. Dlatego też w lipcu 1936 roku Montgomery posłusznie, aczkolwiek niechętnie zaczęła pracę nad Anią z Szumiących Topoli, gdzie akcja znów toczy się w latach, gdy Ania Shirley jest jeszcze panną. Ta książka składa się głównie z listów, które Ania pisze do swojego narzeczonego – Gilberta Blythe’a. Z kolei w 1938 roku w ciągu czterech miesięcy naprawdę ciężkiej pracy Maud napisała Anię ze Złotego Brzegu, w której zawarła czasy, gdy dzieci Ani były jeszcze małe. Jak widać z powyższego, seria powieści o Ani Shirley nie powstawała chronologicznie.


Farma na Zielonym Wzgórzu

Lucy Maud Montgomery na początku swojej pracy naprawdę pokochała wykreowaną przez siebie bohaterkę. Traktowała ją niemalże jak własne dziecko. Niemniej, w miarę upływu czasu jej uwielbienie dla Ani zamieniło się prawie w nienawiść. Fakt ten najprawdopodobniej był spowodowany tym, że każdy kolejny tom jej przygód, Lucy pisała pod przymusem na zamówienie, natomiast nie z własnej woli i chęci. Brak sympatii do tej postaci najprawdopodobniej wynikał z tego, że Montgomery przez całe życie kojarzona była właśnie z cyklem o Ani z Zielonego Wzgórza. Pomimo że Lucy usilnie próbowała wykreować bohaterkę, która zyskałaby równie dużą popularność, co Ania, to jednak nigdy jej się to nie udało. Problemem było także wydawnictwo L.C. Page Company, z którym Montgomery miała podpisaną umowę. Najpierw zupełnie bezpodstawnie potrąciło Lucy z pensji tysiąc dolarów, co znalazło swój finał w sądzie. W 1919 roku rozpoczął się zatem proces, który Maud wygrała.

Niestety, to nie był koniec problemów Lucy. W umowie, którą zawarła w momencie, gdy zgodziła się na wydanie Ani z Zielonego Wzgórza istniał punkt, który wyraźnie mówił, iż wydawca ma prawo do publikowania tego, co Maud napisze w ciągu pięciu lat od dnia podpisania kontraktu. W 1912 roku Lucy Maud Montgomery wysłała wydawcy kilka swoich opowiadań, a ten wybrał najlepsze z nich i opublikował w formie książki, którą zatytułowano Opowieści z Avonlea. Resztę tekstów odesłano Lucy z powrotem, wcześniej jednak bez wiedzy i zgody Maud sporządzono ich kopię. Tak więc część zwróconych przez wydawcę opowiadań Montgomery przeredagowała bądź napisała raz jeszcze. Pozostałą część zniszczyła, lecz zawarte w nich pomysły wykorzystała później w innych swoich utworach, a było to między innymi w kolejnych tomach przygód Ani Shirley.

Okładka pierwszego wydania
Błękitnego Zamku
W roku 1916 Lucy Maud Montgomery zerwała umowę z L.C. Page Company i rozpoczęła współpracę z wydawnictwem Frederick A. Stokes Company. Niemniej, w roku 1919 poprzednie wydawnictwo zaproponowało Maud, że wyda te opowiadania, których nie opublikowano w 1912 roku. Lucy poprosiła o radę nowego wydawcę, z którym była związana. Chciała, aby ten wyraził zgodę na rzeczoną publikację. Frederick A. Stokes Company wyraziło zgodę, ale pod warunkiem, że opowiadania nie będą w żadem sposób związane z Anią Shirley. Tak więc stanowisko Lucy w tej sprawie dotarło do L.C. Page Company. Ponadto wydawca otrzymał tylko te teksty, które Lucy pisała od nowa po roku 1912, i gdzie nie było mowy o Ani Shirley. L.C. Page Company postanowiło jednak wydać opowiadania w ich pierwotnej formie w oparciu o treść, którą wcześniej skopiowano bez wiedzy i zgody Maud. I tutaj Lucy wyraziła swój sprzeciw, ponieważ utwory te dotyczyły właśnie Ani Shirley. Gdyby L.C. Page Company wydało teksty w starej formie, oznaczałoby to, że Lucy nie wywiązała się z umowy, którą zawarła z nowym wydawcą.

Pomimo gróźb i próśb ze strony Lucy, L.C. Page Company opublikowało Pożegnanie z Avonlea w 1920 roku, które zawierało testy w starej wersji pochodzącej z 1912 roku. I tak oto Maud ponownie wniosła sprawę do sądu. Tym razem proces trwał dość długo, ponieważ zakończył się dopiero w 1929 roku. Ostatecznie Lucy ponownie wygrała.

W roku 1911 Lucy Maud Montgomery zmieniła stan cywilny, ale pomimo nowych, rodzinnych obowiązków zawsze znajdowała czas na pisanie. Spod jej pióra wychodziły nie tylko powieści, ale także wiersze, artykuły i opowiadania, które publikowano w gazetach. Lata 20. XX wieku stały się dla Maud bardzo owocnym okresem, jeśli chodzi o jej twórczość. Przez całą dekadę lat 20. XX wieku Lucy bardzo ciężko pracowała nad kolejnymi książkami. Pomiędzy 1921 a 1931 rokiem wydano siedem nowych pozycji. Natomiast w 1923 roku Maud zaprezentowała światu nową bohaterkę – Emilkę – którą polubili zarówno czytelnicy, jak i krytycy. Emilkę ze Srebrnego Nowiu uznano bowiem za najlepszą powieść Maud, która ukazała się od czasu Ani z Zielonego Wzgórza. Wielu współczesnych znawców literatury również podziela tę opinię.

Oryginalny rękopis
Rilli ze Złotego Brzegu
W kolejnych latach ukazały się następne tomy dotyczące przygód Emilki. W 1925 roku opublikowano książkę zatytułowaną Emilka dojrzewa, natomiast w 1927 roku była to Emilka na falach życia. Z kolei w roku 1926 wydano Błękitny zamek. Jest to jedna z nielicznych powieści Montgomery, których adresatem jest dorosły czytelnik. Lata 30. XX wieku przyniosły Lucy nowy cykl powieściowy, a co za tym idzie także nową bohaterkę o imieniu Pat. W 1933 roku opublikowano więc Pat ze Srebrnego Gaju, natomiast w 1935 roku była to Miłość Pat. Ponadto Maud niezbyt chętnie napisała także dwa kolejne tomy przygód Ani Shirley.

Niedługo przed śmiercią w roku 1942, Lucy Maud Montgomery oddała w ręce wydawców ostatnią część historii o Ani Shirley. Fabuła powieści jest niezwykle zaskakująca, ponieważ tak naprawdę w niczym nie przypomina poprzednich tomów. Zawarte są w niej takie problemy, jak starość, śmierć, zdrada, nieślubne potomstwo, czy też niechęć wobec kobiet. Zdaniem wydawcy ta książka jest bardziej mroczna i dramatyczna niż poprzednie, co oznacza, że adresowana jest do trochę starszych czytelników tej serii. Mowa oczywiście o Ani z Wyspy Księcia Edwarda. To właśnie z tego powodu dosyć długo wstrzymywano się z publikacją książki, dlatego też po raz pierwszy ujrzała ona światło dzienne w 1974 roku, lecz nie w całości, ponieważ skrócono ją o około sto stron. Wersja ta nosiła tytuł Spełnione marzenia i w Polsce ukazała się dopiero w 2009 roku. W całości wydano ją również w roku 2009, zaś na język polski przełożono dwa lata później jako Anię z Wyspy Księcia Edwarda.

Lucy Maud Montgomery pisała przez ponad sześćdziesiąt lat, czyli prawie przez całe swoje życie. Pozostawiła po sobie dwadzieścia powieści, pięćset opowiadań i tyle samo wierszy zamieszczonych w rozmaitych periodykach. Były też dwa zbiory opowiadań oraz zbiór poezji wydany w formie książkowej. Pisarka wygłaszała także przemówienia i wykłady oraz pisała artykuły do gazet i magazynów. Pozostawiła również dwanaście notatników, ponad dwa tysiące fotografii oraz milion słów, które utrwalone zostały w Dziennikach.

Podczas pisania Lucy Maud Montgomery zawsze narzucała sobie ogromną dyscyplinę pracy. Nie było dnia, aby nie znalazła czasu na tworzenie. Nawet jeżeli była zmuszona z tego powodu wcześnie wstać rano bądź położyć się spać późno w nocy. Jej utwory stały się inspiracją dla innych artystów. Bardzo popularne było tworzenie sztuk teatralnych w oparciu o książki Montgomery. Jeszcze za swojego życia Lucy mogła zobaczyć szereg takich właśnie adaptacji teatralnych. Obejrzała też dwie ekranizacje Ani z Zielonego Wzgórza. Pomimo że od pierwszego wydania tej książki minęło już ponad sto lat, to jednak dzieło Lucy Maud Montgomery nadal cieszy się ogromną popularnością, natomiast główna bohaterka może pochwalić się liczną rzeszą wielbicieli na całym świecie. Ania z Zielonego Wzgórza okazała się prawdziwym bestsellerem wszechczasów, a jej sprzedaż jest równie wysoka, jak w chwili, gdy została opublikowana po raz pierwszy.



_______________________

Powyższy tekst został napisany na podstawie:

M. Gillen, Maud z Wyspy Księcia Edwarda: biografia L.M. Montgomery, tłum. Z. Stanisławska-Kocińska, Wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 1994.






niedziela, 23 listopada 2014

Kamil Janicki – „Damy złotego wieku”
















Wydawnictwo: ZNAK HORYZONT
Kraków 2014
Cykl/Seria: Prawdziwe Historie




Wiek XVI uważany jest za złoty wiek polskiego państwa. W tamtym okresie Rzeczpospolita cieszyła się niespotykanymi ani wcześniej, ani później dobrodziejstwami oraz spokojem. Doskonale rozwijała się gospodarka, co działo się za sprawą eksportu zboża, towarów leśnych, a także wołów. Z kolei wywóz towarów z Polski stał się możliwy dopiero po odzyskaniu ziem Pomorza Gdańskiego w konsekwencji zwycięskiej wojny trzynastoletniej. W praktyce z tej prosperity korzystały wszystkie stany społeczne, rozpoczynając od mieszczan, poprzez chłopów, a na szlachcie kończąc. To właśnie ówczesna szlachta ugruntowała swoją dominującą pozycję w państwie i dążyła do jego zintegrowania. Nie bez przyczyny też wprowadzono wtedy nowożytny system pieniężny, jak również ujednolicono monetę w całym kraju.

Za panowania Zygmunta I Starego ostatecznie zostały zakończone wojny polsko-krzyżackie, które trwały od XIV wieku. Spory z Krzyżakami z lat 1519-1521 zostały zwieńczone zawarciem czteroletniego zawieszenia broni, zaś po upływie tego okresu obydwie strony podpisały traktat krakowski, na podstawie którego państwo krzyżackie w Prusach miało zostać zeświecczone oraz przekształcone w księstwo pruskie, które z kolei miało stanowić lenno Polski. W efekcie Albrecht Hohenzollern (1490-1568) będący jeszcze do niedawna Wielkim Mistrzem Zakonu Krzyżackiego, natomiast obecnie władający Prusami Książęcymi, złożył oficjalny hołd lenny, zwany hołdem pruskim, swojemu suwerenowi – Zygmuntowi I Staremu. Było to w Krakowie w dniu 10 kwietnia 1525 roku. Natomiast podpisana w Lublinie w roku 1569 Unia Polsko-Lubelska generowała znacznie ściślejszy, aniżeli do tej pory związek pomiędzy obydwoma państwami, a także przewidywała wzmocnienie zarówno ich potęgi politycznej, jak i militarnej. Korona Królestwa Polskiego i Wielkie Księstwo Litewskie połączone poprzez unię realną, a nie – jak dotychczas – unię personalną, miały posiadać wspólnego władcę, jeden sejm, tę samą walutę, a także miały prowadzić wspólną politykę zagraniczną.

W tamtym okresie Polska była naprawdę silnym państwem znanym poza swoimi granicami. Dość dynamicznie rozwijała się tutaj władza szlachecka. Dawne rycerstwo zaczęło stopniowo przekształcać się w posiadaczy ziemskich, co spowodowało wzrost liczby polskiej szlachty, a ta z kolei miała niemały wpływ na politykę wewnętrzną i zewnętrzną państwa. Wzrost zamożności społeczeństwa oraz znaczenia szlachty stały się możliwe także z powodu pojawienia się kryzysu feudalizmu w Europie zachodniej. Fakt ten spowodował wzrost popytu na polskie zboże, co stopniowo w sposób pośredni doprowadziło do pomnożenia majątku mieszczaństwa. Wydaje się, że jedynie sytuacja materialna chłopów pozostawała wówczas bez większych zmian, ponieważ w dalszym ciągu obowiązywało ich przywiązanie do ziemi oraz pańszczyzna. 

Złoty wiek to również znaczący rozwój miast, które do tej pory pełniły jedynie drugorzędną rolę. Coraz bardziej doceniano handel i rzemiosło, a działo się tak dzięki przywilejom nadawanym osiedlającej się coraz liczniej w Polsce ludności pochodzenia żydowskiego. Tradycyjnie to właśnie Żydzi trudnili się handlem i rzemiosłem. Oprócz tego pojawiły się również instytucje o charakterze finansowym, których celem było udzielanie pożyczek i kredytów nie tylko mieszczanom, ale także zamożnej magnaterii, a nawet rodzinie królewskiej.


Unia Lubelska
obraz powstał 1869 roku
autor: Jan Matejko (1838-1893)

Nie bez znaczenia były także studia podejmowane na włoskich uniwersytetach w Bolonii czy Padwie, które swoją popularność zdobywały głównie wśród szlachty i bogatego mieszczaństwa. Ogromną rolę w propagowaniu w Polsce idei włoskiego renesansu oraz humanizmu odegrał wpływ dworu królowej Bony. Tak więc powoływano do życia nowe szkoły, natomiast Akademia Krakowska zyskała konkurencję w postaci Akademii Lubrańskiej w Poznaniu, jak również kolegiów jezuickich w Wilnie, Braniewie i Pułtusku.

W większych miastach ówczesnej Polski nastąpił rozwój drukarstwa, który był związany z rozwojem szkolnictwa. Fakt ten przyczynił się do usamodzielnienia się języka polskiego. Do tej pory teksty drukowane ukazywały się przede wszystkim w języku łacińskim, który w dalszym ciągu pozostawał najważniejszym językiem nauki. Niemniej, złoty wiek przyniósł popularyzację języka polskiego nie tylko w dziedzinie administracji, ale także w prozie i poezji. Do tego ostatniego przyczyniła się znacząco twórczość Jana Kochanowskiego (1530-1584), Mikołaja Reja (1505-1569), Łukasza Górnickiego (1527-1603), Andrzeja Frycza Modrzewskiego (1503-1572), Stanisława Orzechowskiego (1513-1566), czy też Mikołaja Stępa Szarzyńskiego (ok. 1550-ok. 1581).

W równie dużym stopniu jak nauka, z renesansowych wzorców czerpała także szesnastowieczna architektura. W oparciu o projekty takich włoskich architektów, jak Bartolomeo Berecci (ok. 1480-1537) i Francesco Fiorentino (?-1516) przebudowano królewską siedzibę na Wawelu, powstały też liczne siedziby magnackie w stylu renesansowym, natomiast według projektu Bernardo Morando (ok. 1540-1600) wybudowano Zamość jako wspaniałe miasto renesansowe. Ponadto renesansowe ratusze zachowały się między innymi w Sandomierzu, Poznaniu i Szydłowcu.

W XVI wieku tereny Rzeczpospolitej zamieszkiwali nie tylko katolicy, ale także wyznawcy prawosławia oraz Żydzi, którzy falami napływali do Polski z zachodu Europy, uciekając przed antyżydowskimi pogromami. Była też mniejszość muzułmańska, ormiańska i karaimska. Już w latach 20. XVI wieku do Rzeczpospolitej dotarł luteranizm, a potem kalwinizm oraz inne odłamy wiary protestanckiej. Z kolei kler katolicki był ostro krytykowany za zbyt świecki tryb życia oraz ogólny upadek obyczajów, a to sprzyjało przechodzeniu na protestantyzm zwłaszcza w przypadku mieszczan i szlachty.

To tyle, jeśli chodzi o charakterystykę złotego wieku w Polsce. Teraz skupmy się na najnowszej książce autorstwa Kamila Janickiego. Jak sam tytuł wskazuje Autor swoją uwagę zwrócił na kobiety żyjące w XVI wieku, które pomimo że funkcjonowały w cieniu mężczyzn, to jednak wywarły naprawdę znaczący wpływ na losy Polski. Wszystkie kobiety, które Kamil Janicki „powołał do życia” na kartach swojej książki związane były z dynastią Jagiellonów. Swoją podróż śladem wspomnianych dam Autor rozpoczyna od przybliżenia postaci królowej Bony Sforzy, najpierw ukazując jej rodowód oraz okoliczności śmierci. Prawdę powiedziawszy, to właśnie Bona stanowi tutaj postać centralną. Pomimo że w miarę upływu lat do dynastii Jagiellonów zaczynają dołączać kolejne kobiety, to jednak Bona wciąż pozostaje na warcie niczym strażnik broniący jakiegoś drogocennego skarbu. Dla drugiej i ostatniej żony Zygmunta I Starego takim cennym skarbem bez wątpienia była sukcesja korony. Wszystkie działania, jakich podejmowała się Bona, będąc w Polsce miały na celu zapewnienie nie tylko rozwoju tego, co już Jagiellonowie posiadali, ale przede wszystkim doprowadzenie do przedłużenia dynastii. Historia pokazała, że pazerność jednak nie popłaca i królowa nie skończyła najlepiej. Okoliczności jej śmierci są na to najlepszym przykładem.


Główni bohaterowie książki Damy złotego wieku

górny rząd od lewej: Zygmunt I Stary (1467-1548), Bona Sforza d'Aragona (1494-1557), 
Zygmunt II August (1520-1572), Elżbieta Habsburżanka (1526-1545), 
Barbara Radziwiłłówna (ok. 1520-1551)

dolny rząd od lewej: Katarzyna Habsburżanka (1533-1572), Izabela Jagiellonka (1519-1559), 
Katarzyna Jagiellonka (1526-1583), Zofia Jagiellonka (1522-1575), Anna Jagiellonka (1523-1596)

Wszystkie portrety pochodzą z pracowni Łukasza Cranacha Młodszego (1515-1586) 
i zostały wykonane około 1565 roku.


Jak dowiadujemy się z książki Kamila Janickiego, o Sforzównie pamiętają chyba tylko Polacy, natomiast dla Włochów jest ona niemalże postacią anonimową. Na drodze Królowej Matki przez lata stawały inne młodsze od niej kobiety, które przeważnie budziły w niej niechęć. Kiedy zbyt szybko umierały, to właśnie Bona często była obwiniana o ich śmierć. Dlaczego? Czyżby legenda o jej skłonnościach do pozbywania się wrogów przy pomocy trucizny wcale nie była mitem? A może ta jawna niechęć sprawiła, że ludzie – w tym także jej własny syn – nie potrafili inaczej wyjaśnić rychłych zgonów kobiet, których Bona nie akceptowała, jak tylko poprzez przypisanie królowej morderczych instynktów? W końcu na coś lub na kogoś trzeba było winę zrzucić, prawda? A ponieważ Bona nie była lubiana wśród ówczesnej polskiej szlachty, taka zemsta była jak najbardziej wytłumaczalna.  

Na kartach Dam złotego wieku oprócz Bony Sforzy czytelnik spotyka przede wszystkim żony Zygmunta II Augusta, a także jego ostatnią miłość – Barbarę Giżankę (ok. 1550-1589). O tej ostatniej niewiele można się dowiedzieć, ale też zbyt mało jest źródeł historycznych, które o kochance króla opowiadają. Już w dzieciństwie jedyny syn Zygmunta I Starego został zaręczony z Elżbietą Habsburżanką. Tak więc w końcu nadszedł dzień, w którym późniejsza królowa Polski i wielka księżna litewska przybyła do naszego kraju i zasiadła na tronie. Niestety, Bona nie zapałała do niej sympatią, a i Zygmunt August nie darzył jej choćby najmniejszym uczuciem. W dodatku Elżbieta cierpiała na poważną i nieuleczalną chorobę, więc były raczej niewielkie szanse na powodzenie tego związku.

Chyba najbardziej w historii dynastii Jagiellonów zapisał się romans Zygmunta II Augusta z Barbarą Radziwiłłówną. Pomimo że do królewskiego łoża wkradła się podstępem za przyczyną swoich braci, to jednak była ona największą miłością życia polskiego króla. Ich związek od samego początku był skazany na porażkę, ale zakochany monarcha robił wszystko, aby stało się inaczej. Ostatecznie doprowadził przecież do koronacji Barbary i nawet apodyktyczna matka nie była w stanie temu przeszkodzić. Przedwczesna śmierć Radziwiłłówny również była kojarzona z niecnymi działaniami Bony. Nawet Zygmunt August zarzucał matce przyczynienie się do śmierci jego żony. Robił to tak stanowczo, że w końcu wpadł w obsesję na tym punkcie.

Duch Barbary Radziwiłłówny
obraz pochodzi z 1886 roku
autor: Wojciech Gerson (1831-1901)
Kolejną kobietą, o której wspomina Autor jest Katarzyna Habsburżanka – trzecia żona Zygmunta Augusta i siostra jego pierwszej małżonki. Może i o Katarzynie nie jest zbyt „głośno” na kartach książki, ale na pewno nie jest to postać bez znaczenia. Wiadomo że małżeństwa w tamtym czasie zawierano, kierując się względem politycznym, a kobiety nie miały w tej sprawie nic do powiedzenia, więc można domyślać się, że Katarzyna niechętnie jechała do Polski. Wciąż miała w pamięci swoją starszą siostrę, o której śmierć obwiniała właśnie Zygmunta Augusta. Jakie więc mogło być to nowe małżeństwo polskiego monarchy? Na pewno nieszczęśliwe, zważywszy że od samego początku było podszyte negatywnymi emocjami. Ale z drugiej strony czy w tym kontekście można mówić o jakimkolwiek szczęściu, skoro król wciąż obsesyjnie pragnął zmarłej Barbary Radziwiłłówny?

Ostatnią z kobiet wysuwających się na pierwszy plan jest Anna Jagiellonka – siostra Zygmunta II Augusta. Los naprawdę jej nie oszczędził. Nie dość, że matka ją zaniedbywała, to jeszcze brat zupełnie się o nią nie troszczył. Kiedy po jego śmierci próbowała przejąć stery władzy w państwie, wówczas jedyne, co ją spotkało, to szyderstwo ze strony szlachty. Poniżenia doznała także od mężczyzn. Najpierw ze strony Henryka Walezjusza (1551-1589), a potem Stefana Batorego (1533-1586). Nie dziwi więc fakt, że w końcu zgorzkniała i zdziwaczała. Chyba już tylko po śmierci była w stanie zaznać spokoju. Reszta kobiet pojawiających się na kartach książki znajduje się, jak gdyby nieco w tle, ale to wcale nie znaczy, że nie są one ważne. 

Damy złotego wieku to książka napisana z ogromnym rozmachem. Informacje w niej zawarte są niezwykle cenne, szczególnie dla kogoś, kto interesuje się historią Polski. Czy wiecie skąd wzięło się drugie imię syna Zygmunta I Starego? Dlaczego nazwano go „August”? A może to wcale nie Zygmunt August był odpowiedzialny za upadek dynastii Jagiellonów? Może to sama Bona przyczyniła się do tego przez swoją nierozwagę i brawurę? Tego typu ciekawostek znajdziemy w książce naprawdę sporo.

Chociaż książka nie jest powieścią i nie należy jej w ten sposób traktować, to jednak nie można oprzeć się wrażeniu, że faktycznie czytelnik ma przed sobą porywającą powieść, od której nie można się oderwać. Damy złotego wieku napisane są prostym i płynnym językiem, zaś postacie opisane na kartach książki wręcz ożywają. Czytelnik ma okazję znaleźć się nie tylko na Wawelu czy Zamku Królewskim w Warszawie, ale także w swojej wyobraźni jest w stanie podążać włoskimi uliczkami, które setki lat temu przemierzała Bona Sforza, jadąc do Polski na spotkanie z mężem. 

Oprócz doskonałej treści, czytelnik znajdzie w Damach złotego wieku również szereg ilustracji, które tylko podnoszą walor tej publikacji. W mojej ocenie książka jest rewelacyjna pod każdym względem. Mogłabym o niej jeszcze naprawdę wiele dobrego napisać. Nieważne, że jak niemal każda publikacja o charakterze historycznym, może zawierać drobne przekłamania, bo przecież ilu historyków, tyle opinii, a one wcale nie muszą zgadzać się ze sobą. Damy złotego wieku oceniam przede wszystkim pod względem przyjemności, jaką ta lektura dała mi podczas czytania. A przyjemność okazała się niesamowita. Jeszcze nigdy nie czytałam publikacji biograficznej z takim zainteresowaniem. Naprawdę trudno było mi się od niej oderwać. Myślę, że któregoś dnia do Dam złotego wieku wrócę i po raz kolejny przeniosę się w czasy, kiedy krużganki Wawelu były świadkami zawiązywania się licznych spisków i podejmowania najpoważniejszych politycznych decyzji, a to wszystko działo się oczywiście pod czujnym okiem Bony Sforzy.



Za książkę serdecznie dziękuję Wydawnictwu








czwartek, 20 listopada 2014

Philippa Gregory – „Żona oficera”
















Wydawnictwo: KSIĄŻNICA/
GRUPA WYDAWNICZA PUBLICAT S.A.
Katowice 2014
Tytuł oryginału: Fallen Skies
Przekład: Urszula Gardner





Wojna zawsze pozostawia w ludzkiej psychice swój niezatarty ślad. Nie jest ważne czy człowiek uczestniczy w niej czynnie, wyruszając na front i stając twarzą w twarz z wrogiem, czy bierze w niej udział jako cywil. Niemniej, na traumatyczne wojenne przeżycia każdy będzie reagował inaczej. Jedni za wszelką cenę będą chcieli o nich zapomnieć, udając, że tak naprawdę wojny wcale nie było, natomiast innych wciąż będą dręczyć koszmary, nie pozwalając normalnie żyć. Wszystko oczywiście zależy od stanu emocjonalnego danego człowieka i od tego, co tak naprawdę przeżył podczas lat wojny. Wiadomo, że los żołnierza w trakcie takiego zbrojnego konfliktu jest nie do pozazdroszczenia, lecz z drugiej strony zawodowa armia jest przecież specjalnie szkolona zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Tak więc teoretycznie żołnierze powinni być przygotowani na makabryczne widoki, których prędzej czy później staną się świadkami. Czasami jednak zdarza się, że do armii powoływani są mężczyźni, którzy nie mają żadnego przygotowania. Pobór jest masowy, więc szeregi wojska zasilają lekarze, prawnicy, sklepikarze i wielu innych mężczyzn, którzy z agresją wojenną nie mają i nigdy nie mieli nic wspólnego. Tak właśnie było – między innymi – podczas pierwszej wojny światowej. Nie dziwi więc fakt, że ci, którym udało się przeżyć, wrócili z frontu niczym wraki emocjonalne. Ich zły stan psychiczny praktycznie zawsze odbijał się niekorzystnie na relacjach z bliskimi. Kłótnie, niezrozumiałe zachowanie, nocne koszmary to tylko kilka symptomów tak zwanej nerwicy frontowej.

Jednym z takich właśnie żołnierzy walczących podczas pierwszej wojny światowej jest Stephen Winters. Mężczyzna pochodzi ze średniozamożnej angielskiej rodziny, w której najbardziej liczą się obowiązujące normy społeczne. Mamy rok 1920, a od zakończenia wojny minęło już dwa lata. Niemniej, Stephen nie potrafi dojść do ładu ze stanem swojej psychiki. Wciąż śnią mu się koszmary. Niczym na jawie w jego umyśle przesuwają się dramatyczne wydarzenia wojenne. Oczywiście nie ma nawet najmniejszych szans na to, aby mógł zasięgnąć porady lekarza, bo przecież dżentelmen musi być silny, a przyznawanie się do własnych słabości nie uchodzi w towarzystwie. Stephen tak naprawdę nie chciał wyruszać na front i czekał praktycznie do samego końca, myśląc, że może jednak uda mu się uniknąć poboru. Niestety, stało się inaczej.

Stephen Winters na pewno nie spodziewał się, że do domu wróci w chwale bohatera. Za swoje wojenne działania został nawet odznaczony, co oczywiście podniosło jego pozycję w towarzystwie. Niemniej fakt, że inni odbierają go w ten sposób wcale nie oznacza, że sam siebie również postrzega identycznie. Wygląda na to, że mężczyznę łączą jakieś bliżej niezidentyfikowane relacje z ordynansem, którego przydzielono mu podczas wojny. Czyżby miało to związek z jakąś tajemnicą, o której żaden z nich nie chce mówić? Co takiego obydwaj mężczyźni ukrywają przed światem? Czy prawda kiedykolwiek wyjdzie na jaw? A może zabiorą ją do grobu i nikt nigdy nie pozna sekretu, który ich połączył?

Pewnego dnia Stephen Winters poznaje młodziutką Lily Valance, a właściwie Lily Pears. Dziewczyna z powodzeniem próbuje swoich sił jako śpiewaczka. Jej talent naprawdę robi wrażenie. Podobnie jak niezwykła uroda. Nic więc dziwnego, że starszy od niej Stephen zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Wydaje mu się bowiem, że związek z Lily na zawsze wyleczy go z wojennych koszmarów. Dziewczyna jest młoda i nieskażona złem, które otacza Stephena. Czy faktycznie tak się stanie? Czy Lily będzie potrafiła unieść ciężar, jaki nałoży na nią rodzina Wintersów? Czy dziewczyna wyrwie się w końcu spod kurateli własnej matki, która za wszelką cenę stara się strzec cnoty swojej jedynej córki?

Ostatecznie związek Stephena i Lily kończy się ślubem. Choć poprzedzają go tragiczne dla Lily wydarzenia, to jednak wydaje się, że starszy mężczyzna nie jest jej tak do końca obojętny. I tak oto dziewczyna, dla której konwenanse panujące w rodzinie Wintersów są praktycznie obce, będzie musiała z dnia na dzień przystosować się do nowego życia i tym samym dokonać wyborów, które niekoniecznie będą zgodnie z jej pragnieniami. Czy zatem Lily będzie szczęśliwa w swoim nowym domu? Czy to tego pragnęła dla niej ukochana matka, robiąc wszystko, aby Lily znalazła swoje miejsce w życiu i zrobiła karierę jako sławna śpiewaczka?

Swoją angielską premierę Żona oficera miała w 1993 roku, a potem w 2008 powieść wznowiono. Fabuła książki to czysta fikcja literacka. Prawdziwe jest tutaj jedynie tło historyczne, czyli elementy dotyczące pierwszej wojny światowej. Philippa Gregory niezwykle zręcznie wykorzystuje swoją główną bohaterkę – Lily – jako symbol odnoszący się do zmian związanych z wojną oraz z latami 20. XX wieku. To mężczyźni byli wysyłani na front, zaś kobiety pomagały w walce z wrogiem, będąc na miejscu. W ten sposób znacząco zmieniły się także prawa kobiet, co sprawiło, że stały się one bardziej niezależne. Z kolei Stephen Winters to symbol utraconego pokolenia ludzi walczących na wojnie, a po jej zakończeniu próbujących dostosować się do życia w zmieniającym się świecie. Niektórzy wrócili z frontu bez nóg czy rąk, a inni utracili zdrowie psychiczne.

Ze względu na sposób, w jaki napisana jest ta książka, jej czytanie przypomina obieranie cebuli. Pomimo że tempo akcji jest wolne, to jednak Philippa Gregory trzyma czytelnika w napięciu i stopniowo odkrywa coraz więcej szczegółów dotyczących poszczególnych postaci. Kwestia ta dotyczy głównie Stephena Wintersa. Tak naprawdę nie można go jednoznacznie oceniać ani też zrozumieć. Jest to bohater niesamowicie skomplikowany. Z jednej strony mamy do czynienia z dżentelmenem, który nie mógłby używać wobec innych ani przemocy fizycznej, ani psychicznej. Natomiast z drugiej strony mężczyzna jest w stanie w ciągu ułamka sekundy zmienić się w potwora, który jest zdolny skrzywdzić każdego, kto akurat nawinie mu się pod rękę. Ta postać wywołuje w czytelniku naprawdę skrajne emocje, ponieważ sposób postępowania Stephena Wintersa sprawia, że czujemy się zdezorientowani. To przede wszystkim ten bohater powoduje, że chcemy poznać dalsze wydarzenia.

Przyznam, że podczas czytania wiele razy odnosiłam wrażenie, iż powieść posiada mroczny klimat, a czasami wręcz przygnębiający. Poza tym Stephena i Lily można określić jako dwa przeciwstawne bieguny. Z jednej strony mamy bohatera niezwykle tragicznego, zaś z drugiej postać, od której bije bardzo jasne światło, lecz niestety są tacy, którzy ze wszystkich sił starają się je zgasić. W pewnej chwili Lily staje się ofiarą całej tej historii i jest narzędziem w rękach Wintersów, którzy zaczynają nią manipulować. Możliwe, że kobieta trochę na własne życzenie zostaje wspomnianym narzędziem, ale jest tak bardzo przytłoczona tym, co ją otacza, że nie ma najmniejszych szans, aby wyrwać się z tego koszmaru. Czy jest od Wintersów uzależniona? W pewnym stopniu na pewno tak. Pomimo że wokół ma przyjaciół, którzy z całą pewnością byliby chętni jej pomóc, to jednak Lily nadal tkwi w sytuacji, która tylko i wyłącznie ją niszczy.  

Zawsze powtarzam, że im bardziej bohaterowie powieści są irytujący, tym dana książka jest lepsza. W tym przypadku tak właśnie jest. Generalnie rodzina Wintersów jest nie do zaakceptowania. Te ich konwenanse i stałe pilnowanie samych siebie, aby przypadkiem nie okazać uczuć, stało się dla mnie nie do wytrzymania. W obliczu tragedii ci ludzie są zdolni do zajadania ze smakiem szarlotki, tylko dlatego, że akurat wybiła godzina, kiedy wszyscy zasiadają do podwieczorku! Nieważne, że gdzieś tam ktoś może potrzebować pomocy albo zwyczajnie już nie żyć! Dla Wintersów najważniejsze jest to, co powiedzą inni oraz to, aby nie zaburzyć sobie ustalonego porządku dnia. Natomiast jakiekolwiek ujawnianie uczuć traktowane jest niczym choroba psychiczna. Trzeba bowiem założyć na twarz maskę i udawać, że nic się nie stało, bo tak postępuje prawdziwa dama i prawdziwy dżentelmen. Z kolei chory członek rodziny stanowi dla tych ludzi również powód do wstydu. Najlepiej, żeby umarł.

Z mojego punktu widzenia najbardziej „normalnym” środowiskiem jest tutaj zawodowe otoczenie Lily. Ludzie, którzy występują na scenie w żadnym razie nie budzą moich zastrzeżeń. Dla nich nie ma kwestii tabu. Mówią o wszystkim, co ich boli, a swoich emocji nigdy nie skrywają pod płaszczem obłudy. Taka właśnie jest Lily. Niestety, z powodu swojej szczerości staje się czarną owcą w rodzinie Wintersów i przynosi im jedynie wstyd. Oczywiście nie można powiedzieć, że Lily to postać całkowicie pozbawiona wad. Kiedy przyjrzymy się jej bliżej, wówczas zauważymy, że ona także popełnia błędy. Początkowo jest pozbawiona empatii i reprezentuje tę część społeczeństwa, która za nic nie chce pamiętać o wojnie. Drażnią ją weterani wojenni żebrzący na ulicach. Wręcz ich przepędza. Lecz w miarę upływu czasu pod wpływem zaistniałych okoliczności, kobieta naprawdę się zmienia i dojrzewa.

Ponieważ jakiś czas temu czytałam inną powieść obyczajową Philippy Gregory – Dom cudzych marzeń – nie umiałam pozbyć się wrażenia, że te dwie książki mają kilka cech wspólnych. Chodzi głównie o kreację bohaterów, ponieważ miejsce i czas akcji są zupełnie inne. W jednym i w drugim przypadku czytelnik ma do czynienia z rodziną, która obiera sobie ofiarę, a jest nią ktoś, kto do tej rodziny wchodzi. Postępowanie wobec nowego członka familii jest również bardzo podobne. Wygląda więc na to, że Philippa Gregory, pisząc powieści obyczajowe wytyczyła sobie swój własny szlak, którym podąża i który doskonale się sprawdza, ponieważ dzięki temu czytelnikowi fundowane jest odczuwanie skrajnych emocji. Na koniec nie mogę też zapomnieć o zakończeniu. Zarówno w przypadku Żony oficera, jak i Domu cudzych marzeń finał naprawdę wciska w fotel. Czytelnik pozostaje w swego rodzaju zawieszeniu, nie wiedząc do końca, co się stało. Tak więc mamy do czynienia z zakończeniem otwartym i to od czytelnika zależy, w jaki sposób będzie je dalej kreował. Oczywiście tego samego nie znajdziemy w zbeletryzowanych biografiach autorstwa Philippy Gregory, bowiem tam należy trzymać się faktów historycznych, a ich zmieniać nie można.

Myślę, że fanom twórczości Philippy Gregory nie trzeba specjalnie polecać tej książki. Z mojego punktu widzenia nie jest to powieść stricte historyczna, lecz typowo obyczajowa. Oprócz powyższego to, co szczególnie zasługuje na uwagę, to oczywiście dokładnie zachowanie specyficznego klimatu lat 20. XX wieku. Tak więc proponuję przenieść się w czas szalonych lat 20. XX wieku, które dla bohaterów Żony oficera okazały się przede wszystkim okresem wielkiej hipokryzji skrywanej w czterech ścianach własnego domu.




Za książkę serdecznie dziękuję Wydawnictwu










wtorek, 18 listopada 2014

Magdalena Zimniak – „Białe róże dla Matyldy”














Wydawnictwo: PROZAMI
Warszawa 2014





Wyobraźcie sobie, że planujecie przyszłość u boku ludzi, których kochacie i ufacie im całym sercem, aż tu nagle wszystko rozsypuje się niczym domek z kart. Wtedy z dnia na dzień zdajecie sobie sprawę, że to, w co wierzyliście praktycznie przez całe życie było jednym wielkim kłamstwem. Że ktoś z premedytacją oszukiwał, choć robił to w dobrej wierze, aby zapobiec tragedii. Czy bylibyście w stanie wybaczyć takie kłamstwo podszyte dobrymi intencjami? A może wolelibyście usłyszeć nawet najbardziej bolesną prawdę, ale jednak prawdę? Jak zachowalibyście się w sytuacji, kiedy każdy kolejny dzień przynosiłby ból, a wręcz rozpacz? Nigdy bowiem nie można mieć stuprocentowej pewności, że ktoś, kogo znamy i kochamy jest z nami szczery i niczego nie ukrywa. Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek tak naprawdę nie zna nawet samego siebie, a co dopiero drugiej osoby, która gdzieś na dnie swojej duszy może skrywać najbardziej przerażające tajemnice. 

Beata Tyszkiewicz (nie mylić ze sławną polską aktorką) to młoda mężatka, która praktycznie miała wszystko. Wychowali ją kochający rodzice, a potem kiedy dorosła podjęła studia, poznała mężczyznę swoich marzeń, za którego w końcu wyszła za mąż. Jednym słowem była szczęśliwa. Nie można też zapomnieć o ciotce, z którą może nie łączyły ją jakieś szczególnie bliskie relacje, ale nie można też powiedzieć, że nie darzyła jej ciepłymi uczuciami. Ostatecznie to siostra jej matki, więc już przez sam fakt pokrewieństwa jej relacje z ciotką Matyldą były dość zażyłe. Beata wychowała się w domu, gdzie tak naprawdę niczego jej nie brakowało. Ojciec to dobrze znany dziennikarz piszący o sprawach niezwykle trudnych i kontrowersyjnych pod względem społecznym, zaś matka to psycholog ciesząca się dużym uznaniem. A teraz jest jeszcze Konrad, który świata poza nią nie widzi. Czego można chcieć więcej? Tylko pozazdrościć takiego życia, prawda?

Niestety, życie już wielokrotnie pokazało, że potrafi być brutalne i niczego nie daje za darmo. Wygląda na to, że od Beaty również zażądało zapłaty za te wszystkie szczęśliwe i beztroskie lata. Za lata życia w bezpiecznym rodzinnym kokonie. Pewnego dnia kobieta dostaje informację, że jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Można sobie jedynie wyobrazić, co w tym momencie przeżywa. Prawda za nic nie może do niej dotrzeć. Przecież to nie mogło się tak skończyć! W końcu każdy kiedyś umrze, ale taka nagła i nieplanowana śmierć zawsze jest ogromnym wstrząsem dla tych, którzy zostają. Do Beaty nic nie dociera. Kobieta wpada w histerię i minie trochę czasu zanim się uspokoi na tyle, aby mogła stawić czoło zaistniałej sytuacji. Na szczęście ma obok siebie oddanego męża, no i oczywiście ciotkę, która również służy pomocą.

W końcu przychodzi dzień pogrzebu. Rodzina gromadzi się na cmentarzu. Wydaje się, że Beata w jakimś stopniu pogodziła się już z tą ogromną stratą, ale to wcale nie oznacza, że ją rozumie. Tego tak naprawdę nigdy nie da się zrozumieć. Bo czy można pojąć to, że dwoje zdrowych i stosunkowo młodych ludzi odchodzi nagle w tak dramatycznych okolicznościach? Jeszcze tak niedawno ze sobą rozmawiali, a dziś już ich nie ma i nigdy nie wrócą. Beata może spodziewać się, że od tej chwili już chyba tylko w snach będzie mogła zobaczyć rodziców. Od tego momentu życie młodej kobiety diametralnie się zmieni, choć ona sama jeszcze o tym nie wie. Na razie rozpacz po stracie rodziców przesłania wszystko inne. Tak naprawdę wiele zmieni się w chwili, gdy ciotka Matylda nagle poważnie zapadnie na zdrowiu. Oczywiście jej nieoczekiwaną chorobę można łatwo wytłumaczyć. Przecież straciła siostrę i szwagra. Stres z tym związany musi być bardzo duży, więc jej niespodziewane omdlenie na cmentarzu nie jest czymś niezwykłym. Ale czy na pewno tak jest? Może za tym omdleniem kryje się coś jeszcze, o czym nikt nie wie?

Podczas pobytu ciotki w szpitalu Beata opiekuje się jej domem. I w tym momencie dochodzimy do sedna sprawy. Kobieta oprócz dwóch kotów, znajduje tam również pamiętniki Matyldy. Okazuje się bowiem, że starsza kobieta pisała je z przerwami od 1972 roku, czyli od chwili, kiedy była jeszcze nastolatką. Co takiego zawierają dzienniki ciotki Matyldy? Czy Beata będzie w stanie przeczytać je do końca? Jakie tajemnice skrywała Matylda przez te wszystkie lata? Czy jest jeszcze szansa na naprawienie zła, które nagromadziło się od tamtego czasu? Czy Beata będzie miała na tyle siły, aby zrozumieć ciotkę i motywy jej postępowania? Ale to nie wszystko. Policja twierdzi, że wypadek, w którym zginęli rodzice Beaty wcale nie był przypadkiem. Wygląda na to, że ktoś go doskonale zaplanował. Kto i dlaczego? Komu Gregorczukowie tak bardzo się narazili, że ten dopuścił się aż morderstwa? Czy policja odnajdzie sprawcę zbrodni? Czy Beata będzie jeszcze kiedykolwiek w stanie żyć normalnie, wiedząc, że jej matka i ojciec nie zginęli z woli losu?

Białe róże dla Matyldy to najnowsza powieść Magdaleny Zimniak i trzecia z kolei, którą przeczytałam. Sięgając po tę powieść wiedziałam, że nie będzie to lektura lekka, łatwa i przyjemna. Autorka zdążyła już mnie przyzwyczaić do tego, że w swoich książkach porusza tematy trudne i takie, których ludzki rozum nie ogarnia. Potrzeba bowiem czasu, aby zrozumieć, dlaczego bohaterowie wykreowani piórem Magdaleny Zimniak postępują tak a nie inaczej. Dlaczego podejmują działania, które powszechnie uznawane są jako złe? Co nimi kieruje? Jak bardzo są zdeterminowani w swoim postępowaniu, aby w końcu móc osiągnąć zamierzony cel? Czy należy ich potępiać za to, co robią? A może należałoby usprawiedliwić? Tego typu pytania zawsze pojawiają się w głowie czytelnika podczas poznawania fabuły książek Magdaleny Zimniak. Nie inaczej jest także w przypadku Białych róż dla Matyldy.

Beacie Tyszkiewicz w pewnym momencie jej życia świat zawalił się na głowę. Nagle musi stanąć twarzą w twarz z nową rzeczywistością, która jest niezwykle dramatyczna. Kobieta czuje się emocjonalnie rozdarta. Nie wie już co jest prawdą, a co tylko złudzeniem. Nie może już nikomu ufać. Nawet ci, których do tej pory traktowała jak przyjaciół, teraz stają się jej wrogami. Pytanie: Czy są to wrogowie faktyczni, czy może tylko wykreowani przez jej umysł? Bez względu na to, jaka jest prawda, Beata i tak musi sobie poradzić z nowymi faktami, które stopniowo odkrywa, czytając pamiętnik ciotki Matyldy. Lektura z jednej strony fascynuje i wciąga, lecz z drugiej naprawdę przeraża.

Białe róże dla Matyldy to przede wszystkim doskonały dramat psychologiczny. Każdy z bohaterów musi walczyć ze swoimi własnymi demonami z przeszłości, co oczywiście nie jest łatwe. Każda z tych postaci to znakomite studium psychologiczne, co pozwala na dokonanie dogłębnej analizy. Wszyscy są jakby nieco tajemniczy. Wydaje się, że coś wiedzą, ale nie chcą mówić o tym głośno. Dlaczego? Czyżby czegoś się obawiali?

Z kolei białe róże zawarte w tytule powieści również nie są tutaj przypadkowe. Mają one bowiem swoją symbolikę, która ściśle wiąże się z poszczególnymi etapami życia Matyldy. Sama Matylda to postać bardzo skomplikowana pod względem emocjonalnym. Kiedy razem z Beatą odkrywamy jej tajemnice, wówczas doświadczamy podobnych uczuć, które towarzyszą głównej bohaterce. Czujemy gniew, złość, niedowierzanie, ale z drugiej strony także swego rodzaju współczucie z powodu tego, co zaszło w życiu Matyldy przez lata.

A Konrad Tyszkiewicz? Kim jest mężczyzna, którego pokochała Beata i z którym pragnęła spędzić resztę życia? Na pierwszy rzut oka to postać, w której możemy czytać niczym w otwartej księdze. Wydaje się, że tak naprawdę jest krystaliczny i nie można mu niczego zarzucić. Niemniej, w miarę zagłębiania się w fabułę i stopniowego poznawania kolejnych wydarzeń z jego życia, nasza ocena tej postaci niekoniecznie musi być już taka pozytywna. W umyśle czytelnika pojawiają się wątpliwości i w którymś momencie naprawdę trudno o jednoznaczną ocenę. Zastanawiamy się, czy Beata naprawdę dobrze wybrała. Czy miłość do Konrada nie przesłoniła jej innych kwestii? Czy jej mąż faktycznie jest tak uczciwym i kochającym mężczyzną, na jakiego pozuje? W dodatku jeszcze ten wątek kryminalny. To wszystko, jak gdyby nawarstwia się i sprawia, że Beata stoi w obliczu naprawdę trudnej sytuacji, z którą nie wie, jak sobie poradzić. Zaskakujące zwroty akcji powodują, że czytelnik dochodzi do przekonania, iż znów został wyprowadzony w pole. Niby już wszystko było jasne, a jednak nadal nic nie wiadomo.

Książkę Magdaleny Zimniak śmiało mogę zaliczyć do literatury ambitnej. Jest to powieść dopracowana w każdym elemencie. Komu zatem mogę ją polecić? Na pewno czytelnikom, którzy cenią sobie literaturę nastawioną na emocje i psychologię oraz na stopniowe odkrywanie prawdy, co sprawia, że napięcie wciąż rośnie. Na koniec pozwolę sobie zacytować słowa pisarki Aleksandry Tyl, które widnieją na okładce powieści: Białe róże dla Matyldy to „książka, od której nie sposób się oderwać, dopóki nie pozna się prawdy.” I tak jest w istocie. Sami sprawdźcie.



Za książkę serdecznie dziękuję Autorce i Wydawnictwu