piątek, 9 września 2011

P.J. Flis – „Błazen”






Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Autora. Dziękuję!


Wydawnictwo: WYDAJE.PL
Bielsko-Biała 2011
E-BOOK



Dzisiaj ponownie zapraszam Was do przeczytania recenzji e-booka. Książkę, a właściwie trochę dłuższe opowiadanie, otrzymałam od samego Autora, więc nie bardzo mogłam czekać z recenzją. Podobnie jak w przypadku Trzech połówek jabłka autorstwa Antoniny Kozłowskiej, w tym przypadku również moje sumienie nie czuje się najlepiej, bo niestety recenzja nie będzie przychylna. Dlatego zanim do niej przejdę, chciałabym zaapelować do autorów, którzy pocztą elektroniczną przysyłają mi swoje dzieła. Otóż, Kochani, musicie wiedzieć, że wybierając mnie na recenzenta, powinniście spodziewać się opinii rzetelnej, gdyż ja naprawdę czytam Wasze utwory. Podobnie zresztą, jak robię to z wersjami papierowymi uznanych autorów, w związku z czym moje posty pojawiają się co kilka dni, a nie codziennie. Każdą książkę traktuję jednakowo, bez względu na jej formę. Piszę o tym dlatego, iż ostatnio przez przypadek natrafiłam na pewną dyskusję, gdzie ktoś zarzucał książkowym blogerom, jakoby zupełnie nie czytali lektur, które recenzują. Według tej osoby niektórzy jedynie przepisują opis wydawcy z tylnej okładki i wystawiają ocenę „na oko”.

Nie wiem jak robią inni i absolutnie w to nie wnikam. Ta kwestia jest prywatną sprawą każdego książkowego blogera oraz sprawą jego sumienia. Wiem jedno. Jeśli o mnie chodzi, to czytam bardzo uważnie, a następnie dokonuję dogłębnej analizy każdego utworu. Natomiast jeżeli zdarzy się, że moja opinia nie jest pozytywna, to w żadnym wypadku nie wynika to z mojej złośliwości, czy tym podobnych uczuć. Po prostu w ten sposób staram się spojrzeć na książkę jak zwykły czytelnik i wyciągnąć na światło dzienne jej niedociągnięcia, aby dany autor mógł na przyszłość nad tym popracować. Przecież to właśnie czytelnicy kreują autora. Bez nas i naszej konstruktywnej krytyki autor nie miałby po co pisać. Dlatego też oburza mnie, kiedy czytam na niektórych forach, gdzie wypowiadają się dość znani pisarze, że oni tę naszą krytykę mają, delikatnie mówiąc, w poważaniu. Kiedy o tym przeczytałam na pewnej stronie internetowej, nie ukrywam, że troszkę mnie to zdenerwowało, ponieważ z doświadczenia wiem, ile tak naprawdę rzetelna i konstruktywna krytyka może zdziałać dobrego. Dodam, że moja powieść również została poddana krytyce i właśnie wróciła od wydawcy. Muszę dokonać w niej pewnych zmian, co wcale mnie nie oburza, a wręcz przeciwnie. W związku z tym, proszę Was, Kochani Autorzy, abyście nie traktowali moich nieprzychylnych recenzji jako złośliwe uderzenie w Waszą twórczość lub zwykłe wymądrzanie się, bo tak nie jest. To tyle, jeśli chodzi o słowo wstępu. A teraz zapraszam do recenzji.

Głównym bohaterem Błazna jest Andrzej Tymiński, na co dzień pracujący jako detektyw. W chwili, gdy go poznajemy, mężczyzna pracuje nad serią tajemniczych zniknięć, jakie mają miejsce na terenie Lublina. Wszystkie uprowadzone osoby łączy jedno. Otóż, każda z nich posiada zdolności transcendentyczne. Jedną z ofiar tajemniczego porywacza staje się siostra detektywa, która potrafi przewidzieć przyszłość. Kobieta jest tuż po rozstaniu ze swoim partnerem, nie ukrywając, że fakt ten przyprawia ją o stany depresyjne.

W trakcie prowadzenia śledztwa Andrzej spotyka się ze świadkami owych porwań, zaś kiedy jego przełożony dowiaduje się, iż jedną z ofiar Błazna jest siostra podwładnego, stara się odsunąć go od śledztwa, lecz Andrzej za nic nie chce się na to zgodzić. Charakterystycznym elementem jest tutaj czarna wołga, do której porywacze pakują swoje ofiary i wywożą w nieznane miejsce. Pewnego dnia Andrzej dostrzega właśnie taki samochód i podąża jego tropem, trafiając do dawnej rzeźni. Tam samodzielnie rozprawia się z bandytami i uwalnia tych, którzy jeszcze pozostali przy życiu, w tym swoją siostrę. Niestety nie daje rady robotowi. Niemniej, wszystko kończy się happy endem.

W tym momencie powinnam wyrazić swoją opinię. Tylko, jak to zrobić, jeśli z góry wiadome jest, że nie będzie pozytywna? Może zacznę od tego, że po przeczytaniu kilku pierwszych stron, jedyną myślą, która mi się nasunęła, było skojarzenie z filmem Dzień świra. Na pewno większość pamięta ten w gruncie rzeczy smutny film, bo przedstawia dramat znerwicowanego człowieka. Wiem, że Marek Kondrat zrobił wszystko, aby doprowadzić nas do łez, będących efektem śmiechu, lecz dla mnie tak naprawdę jest to film smutny i dający wiele do myślenia. A teraz dlaczego takie skojarzenie u mnie? Ponieważ Autor wyraźnie zastrzegł sobie jakiekolwiek udostępnianie treści opowiadania na stronach internetowych, nie mogę zacytować Wam żadnego dłuższego fragmentu. Mogę jedynie napisać, że akcję opowiadania rozpoczyna scena, kiedy główny bohater wstaje rano z łóżka i odprawia codzienne rytuały, które są niemalże identyczne z tymi z Dnia świra. Natomiast kiedy przeczytałam o jedzeniu na śniadanie płatków, od razu przed oczami stanęła mi scena z filmu, w której Adaś Miauczyński rozsypuje owe płatki na podłodze w kuchni i po swojemu komentuje całe zajście. Nie umiem wytłumaczyć tego skojarzenia, ale takowe mi się nasunęło. No i oczywiście ta czarna wołga. Jest to temat niezwykle oklepany i przebrzmiały, ponieważ pamiętam, że kiedy byłam małą dziewczynką starsi ludzie straszyli niegrzeczne dzieci ową wołgą. Mówili, że dzieci są porywane i sprzedawane „na krew”. Wiem, że drastyczne, szczególnie w stosunku do małych dzieci, ale tak było. I w tym właśnie miejscu zabrakło mi innowacji. Element stary, jak świat.

Kolejna sprawa to język. Rozumiem, że mężczyźni piszą trochę inaczej, aniżeli kobiety. Ale nadmiaru wulgaryzmów nie cierpię. A w tym opowiadaniu jest ich tak dużo, że w pewnym momencie zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy czytać dalej. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko takiemu słownictwu w książkach. W żadnym razie nie. Niemniej, wulgarne słownictwo, żeby robiło wrażenie i urozmaicało treść utworu, musi być użyte umiejętnie. Autor musi wiedzieć, gdzie dane słowo pasuje, a gdzie w żadnym wypadku nie powinno go być. W przypadku niniejszego opowiadania mam wrażenie, że Autor strzelał tymi wulgaryzmami na oślep, byle tylko je wstawić, co znacznie obniżyło poziom opowiadania, przynajmniej w moim mniemaniu.

Co jeszcze mnie zniesmaczyło? Otóż, było tam świadome uderzanie w kler. Rozumiem, że Autor może być na przykład ateistą, może mieć poglądy antyreligijne, ale to nie powinno objawiać się w tego typu opowiadaniach. Jeżeli ktoś chce wyrazić swoje poglądy, to powinien napisać oddzielne dzieło i tam zaznaczyć, że są to jego osobiste przemyślenia. Natomiast to, co tutaj przeczytałam było nie na miejscu. Zupełnie tam nie pasowało. Nawet jeśli Andrzej Tymiński i inni bohaterowie w koncepcji Autora nie są ludźmi religijnymi, to należało wyrazić to w inny sposób. A tak wyszedł bunt przeciwko Bogu bez ładu i składu, tak na chybił trafił. A teraz przyczepię się kwestii gramatycznej i stylistycznej. Za dużo powtórzeń w zdaniach, co w konsekwencji dało coś na kształt takiego masła maślanego.

Na koniec przejdę jeszcze do samego tempa akcji i emocji z tym związanych. Rzekomo miało być to opowiadanie grozy. Niestety, dla mnie to nie była nawet jej namiastka. Czy jest to kryminał? Raczej też nie. Na pewno w koncepcji Autora tak właśnie miało być. Ale niestety tak się nie stało. Dodam jeszcze, że na błędy literowe od jakiegoś czasu przestałam już zwracać uwagę, pomimo że w przysyłanych mi e-bookach można je porównać do ilości rodzynek w serniku. Tłumaczę to tym, że przypuszczalnie otrzymuję tekst jeszcze przed ostateczną korektą. Może się mylę, ale wolę już zostać w takiej nieświadomości niż jeszcze bardziej pogrążać Autora.

Mam nadzieję, że moja recenzja nie zniechęci Pana Piotra do dalszego tworzenia.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz