LITERAT MARCA 2013
ROZMOWA Z JANUSZEM KORYLEM
Polski prozaik i poeta. Z wykształcenia
jest polonistą i przez kilka lat pracował w liceum jako nauczyciel języka
polskiego. Był także dziennikarzem, autorem programów w rzeszowskim oddziale
Telewizji Polskiej, pisywał również recenzje w ogólnopolskich pismach
literackich. Obecnie pracuje jako urzędnik.
Agnes Anne Rose: Dziś
na łamach mojego bloga niezwykły wywiad. Rozmowa z dziennikarzem, poetą i
prozaikiem, Panem Januszem Korylem, autorem pochodzącym z Podkarpacia. Panie
Januszu, serdecznie dziękuję za przyjęcie mojego zaproszenia. To dla mnie
wielki zaszczyt gościć Pana na swoim blogu. W styczniu premierę miała najnowsza
Pana powieść pod tytułem „Urojenie”. Przyznam, że pomysł na fabułę niezwykle
oryginalny. Czy naprawdę wierzy Pan w istnienie dwóch równoległych światów? Czy
możliwe jest, aby ludzie już dawno nieżyjący przychodzili do nas, aby odkupić
swoje winy?
Janusz Koryl: Hm,
tak naprawdę to nikt nie wie, jak to jest z tymi równoległymi światami. Jest to
temat tyleż intrygujący, co tajemniczy. Z literackiego punktu widzenia tego
rodzaju tematy są nadzwyczaj kuszące. Zawsze to, co się rozgrywa na styku
realizmu i swego rodzaju fantazji, przyciąga jak magnes. Osobiście bardzo lubię
w swoich powieściach mieszać ze sobą świat realny z jego bardziej tajemną odsłoną.
Stąd te moje wyprawy w stronę magii, snu i wszelkich nieprawdopodobnych
wydarzeń. Jeśli chodzi o możliwość przenikania się świata żyjących ze światem
zmarłych, nie uważam, by było to takie proste i jednoznaczne jak się niektórym
wydaje. Mówiąc szczerze, nigdy nie miałem do czynienia ani z duchami, ani ze
spirytyzmem. Nigdy nie uczestniczyłem w seansie wywoływania istot ze świata
zmarłych. Powiem więcej, osobiście mam wątpliwości, czy taki świat w ogóle
istnieje. Sceny znane chociażby z Mickiewiczowskich „Dziadów” są wprawdzie
efektowne, ale z rzeczywistością mają raczej niewiele wspólnego. Należy jednak
pamiętać, że literatura ma swoje prawa i często korzysta z rozmaitych
nieprawdopodobieństw.
AAR: Wiele osób
uważa, że przeznaczenia nie da się uniknąć. W powieści „Sny” przedstawił Pan
rolę przeznaczenia w ludzkim życiu. Pomimo, że ksiądz Eugeniusz wie, kogo
należałoby ostrzec, nie robi tego, ponieważ albo jest już za późno, albo znów z
jego osobą dzieją się rzeczy, które mu to skutecznie uniemożliwiają. Czy myśli
Pan, że każdy z nas ma na tym świecie swoją drogę, którą musi przebyć bez
względu na konsekwencje i żadne ostrzeżenia nie pomogą, jeśli pewne sytuacje są
nam pisane, nawet te najtragiczniejsze?
JK: Swego czasu
wyznawałem pogląd skrajnego determinizmu. Każde, nawet najdrobniejsze zdarzenie
wydawało mi się celowe i nieuniknione. Obecnie nieco zweryfikowałem swój sposób
myślenia o ludzkim przeznaczeniu. Czy istnieje coś takiego jak fatalizm? Wiele
rzeczy wskazuje na to, że tak, ale czy wszystko bez wyjątku zależy od kaprysów
losu? Nie jestem tego już taki pewny. Być może ludzkie życie jest od początku
do końca zaprojektowane i człowiek nie ma szans, by cokolwiek zmienić w tym
scenariuszu. A może ma jednak wpływ na niektóre jego elementy? Motyw przeznaczenia
jest stary jak świat i każdy mierzy się z nim po swojemu. Ja też. A swoją
drogą, jeśliby przyjąć pogląd skrajnego determinizmu, ludzkie życie byłoby
cholernie smutną i niedorzeczną przygodą.
AAR: W powieści „Ceremonia”
porusza Pan problem religijnego fanatyzmu. Czy pisząc tę książkę chciał Pan w
ten sposób uczulić czytelników na niebezpieczny problem przekraczania pewnych
religijnych granic, czy może koncepcja powieści to czysty przypadek?
JK: Fanatyzm, jaki
opisuję w „Ceremonii”, należy rozumieć szerzej. Nie tylko religijnie, ale także
obyczajowo i kulturowo. Osobiście jestem wrogiem jakichkolwiek fanatyzmów i
drażnią mnie postawy ludzkie, które narzucają innym ściśle określone sposoby
myślenia i postępowania. Dla swoich literackich celów wybrałem małą wioskę
położoną głęboko w Bieszczadach, której mieszkańcy są niejako odizolowani od
cywilizacji. Nazwa wioski Polana jest dość przypadkowa, chociaż wiem, iż taka
miejscowość istnieje naprawdę. Chodziło mi o wybór pewnej niezbyt licznej społeczności
ludzkiej, która żyłaby w swoim świecie, kierowała się swoimi poglądami i
bezgranicznie wierzyła w swoją nieomylność. Trzeba także zwrócić uwagę na fakt,
że społeczności tej przewodzi miejscowy ksiądz proboszcz i on wyznacza wszelkie
reguły postępowania. Tak zresztą rodzą się wszelkiego rodzaju fanatyzmy. Jest
przywódca, ściśle określona doktryna i jej wyznawcy. Dokładnie z tym mamy do
czynienia w „Ceremonii”, z tym że świat przedstawiony w powieści jest wyłącznie
wytworem mojej wyobraźni i z bieszczadzką rzeczywistością niewiele ma wspólnego.
AAR: A jak
mieszkańcy miejscowości, w których umieszcza Pan akcje swoich powieści
odbierają fakt, że to akurat w ich mieście na kartach Pana książek dzieją się
tak nieprawdopodobne historie?
JK: Nie wiem. Mam
nadzieję, że nie utożsamiają literatury ze światem realnym, bo to nie miałoby
najmniejszego sensu. Literatura z natury jest czymś w rodzaju pięknego
kłamstwa, dlatego to, co znajduje się na stronicach powieści, nie musi mieć
odzwierciedlenia w rzeczywistości. I często nie ma. Polana z „Ceremonii” nie
jest realnie istniejącą Polaną. To miejsce raczej symboliczne, w którym
rozgrywają się wykreowane przeze mnie zdarzenia, gdzie po raz kolejny dochodzi
do przenikania się świata realnego z elementami, które w rzeczywistości nie
byłyby możliwe.
AAR: Pana debiut
prozatorski to powieść pod tytułem „Zegary idą do nieba”. Jeden z bohaterów
pragnie zatrzymać czas, dlatego zakopuje zegary w sadzie. Niektórzy uważają, że
tę historię opowiada Pan niczym gawędziarz. Czy prywatnie zdarza się Panu snuć
rozmaite opowieści, na przykład, przy rodzinnym stole lub w gronie przyjaciół?
JK: Nie mam natury
gawędziarza i nie opowiadam wymyślonych przez siebie historii w szerszym
towarzystwie, choć wiem, że niektórzy pisarze tak właśnie robią. Świetnym tego
przykładem jest choćby Bohumil Hrabal, który często racząc się w knajpie piwem
opowiadał znajomym rozmaite historie pilnie przy tym obserwując, jakie reakcje
wzbudzają. U mnie wygląda to inaczej. Historie tworzą się w mojej głowie i
stamtąd trafiają prosto na papier, w mniej lub bardziej zmienionej wersji. Tak
było nie tylko z powieścią „Zegary idą do nieba”, ale z wszystkimi pozostałymi
książkami. A kiedy powieść trafia już do księgarni, staje się, jak mawiał
Ernest Hemingawy, „martwym lwem”. Bardziej interesujące są „żywe lwy”, czyli
powieści, których się jeszcze nie napisało.
AAR: Kiedy czyta
się Pana biografię, to można odnieść wrażenie, że zawodowo jest Pan
wszechstronnie uzdolniony. Wspomnę chociażby o pracy w mediach jako dziennikarz
czy w szkole jako nauczyciel języka polskiego. Czy te profesje w jakiś sposób
wywarły bądź nadal wywierają wpływ na Pana twórczość?
JK: Polonistą
jestem z wykształcenia. Dziennikarzem byłem z zamiłowania. Języka polskiego
uczyłem w liceum przez dziesięć lat. Podobała mi się ta praca, ale nie
wiązałbym jej w żaden sposób z twórczością literacką. Jeśli już szukać jakichś
wpływów moich profesji na moje pisarstwo, to lepszym przykładem jest uprawiane
przeze mnie dziennikarstwo. W latach 90. jako reporter jednej z regionalnych
gazet, pisywałem dwu, trzy całostronicowe reportaże tygodniowo. To było
wyczerpujące, ale i bardzo przydatne warsztatowo zajęcie, gdyż zmuszało mnie do
doskonalenia w posługiwaniu się polszczyzną. Reportaże nie mają wprawdzie
waloru ściśle literackiego, ale ich pisanie wymaga dużej sprawności językowej i
kompozycyjnej. Poza tym pisanie tak wielu reportaży zmuszało mnie do reżimu
twórczego, co w przypadku literatury też ma swoje znaczenie. Pisanie powieści
to przecież swoiste rzemiosło wymagające cierpliwości, wytrwałości i
konsekwencji. Powieści nie pisze się tak jak poezji, pod wpływem chwili.
Powieściopisarstwo to żmudna i wyczerpująca robota.
AAR: Powróćmy do
początków Pana kariery pisarskiej. Tak naprawdę zaczynał Pan jako poeta w 1985
roku. Wówczas zadebiutował Pan zbiorem wierszy pod tytułem „Uśmierzanie źródeł”.
Dlaczego porzucił Pan tę formę uprawiania literatury na rzecz prozy? A może tak
do końca nie rozstał się Pan z poezją i nadal zajmuje się Pan pisaniem wierszy?
JK: Owszem, zdarza
mi się napisać wiersz, ale czynię to bardzo rzadko i raczej okazjonalnie, na
przykład na konkursy poetyckie. Sporą ciekawostką jest dla mnie fakt, że moje
wiersze wciąż zdobywają nagrody, więc pewnie jako poeta nie jestem całkiem stracony.
A mówiąc poważnie, proza zawładnęła mną kilka lat temu, kiedy to ułożyła mi się
w głowie pewna historia, której nadałem formę niedużej powieści pod tytułem
„Śmierć nosorożca”. Właśnie ona jest moim rzeczywistym debiutem prozatorskim.
Najpierw została opublikowana na łamach miesięcznika „Twórczość”, a rok później
przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Dlaczego proza? A dlaczego nie? Ten sposób
twórczości literackiej fascynuje mnie i ciekawi. Poezja umilkła, co nie znaczy,
że wcale jej nie słychać. Uważny czytelnik bez trudu znajdzie jej ślady w moich
powieściach. Tyle tylko, że korzystam z niej w sposób bardziej subtelny niż
dawniej, kiedy nie wyobrażałem sobie dnia bez wiersza. Teraz już wiem, że rację
miał Czesław Miłosz, który w jednym ze swoich utworów twierdził, że pisać
należy rzadko i niechętnie. Jest w tej postawie sporo mądrości.
AAR: Powszechnie
panuje przekonanie, że poeta to człowiek wrażliwy i romantyczny, dostrzegający
w otaczającym nas świecie cechy, których nie potrafią ujrzeć przeciętni
śmiertelnicy, na przykład piękno. W związku z tym, zastanawia mnie skąd u Pana
skłonność do tworzenia powieści z dreszczykiem, gdzie pojawia się też zło w
swojej charakterystycznej postaci?
JK: Czasy
romantyków na szczęście już dawno minęły. Współczesna epoka nie sprzyja
uduchowionym wizjom i romantycznym olśnieniom. Dwudziesty pierwszy wiek
przypomina rozbite lustro, które wszystko zniekształca. Dobro miesza się ze
złem, miłość z nienawiścią, prawda z kłamstwem. Tak zresztą było zawsze, ale
współczesność dodatkowo wzmacnia współistnienie tych wartości. Moja skłonność
do powieści z dreszczykiem jest efektem kaprysu. Po prostu takie mam
zachcianki, by sięgać po elementy kryminalno-sensacyjne. Jak to długo będzie
jeszcze trwało, nie mam pojęcia. Na razie mi z tym dobrze.
AAR: Jest Pan także laureatem wielu ogólnopolskich konkursów literackich. Począwszy od roku 1983
zdobył Pan jedenaście nagród za swoją twórczość. Która z nich przedstawia dla
Pana największą wartość?
JK: Tych nagród
jest o wiele więcej, na pewno kilkadziesiąt, ale oczywiście nie rzecz w ilości.
Trudno powiedzieć, która z nich ma dla mnie największą wartość. Każda jest
inna. Z pewnością przełomową nagrodą było drugie miejsce w ogólnopolskim
konkursie na powieść współczesną zorganizowanym w 2006 roku przez Wydawnictwo
Prószyński i S-ka i Miesięcznik „Claudia”. Efektem tej nagrody jest moja
powieść „Zegary idą do nieba”.
AAR: Podczas swojej
kariery zawodowej był Pan również recenzentem i krytykiem literackim. Teraz
stoi Pan po tej drugiej stronie, bo to inni oceniają Pana twórczość. Jakie to
uczucie, kiedy czyta się opinię powieści, która kosztowała kilka miesięcy
pracy? Czy recenzenci Pana doceniają, czy może zupełnie nie rozumieją przekazu
Pana twórczości?
JK: Nie mogę
narzekać na opinie recenzentów, zwłaszcza jeśli chodzi o „Urojenie”. To miłe,
że powieść się podoba. W końcu pisze się z myślą o czytelnikach. Dla mnie
najistotniejsze są właśnie ich opinie. Rzeczywiście swego czasu zajmowałem się
recenzowaniem książek. To było dość dawno, na przełomie lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Pisywałem recenzje dla renomowanych pism
literackich, takich jak między innymi „Życie Literackie”, „Nowe Książki”, „Twórczość”,
„Poezja”, „Odra”. Byłem w swoich ocenach dość surowy, ale zawsze kierowałem się
dobrem literatury. Uważam, że lepiej powiedzieć komuś bez owijania w bawełnę,
że napisał utwór kiczowaty aniżeli głaskać go po głowie wprawiając w fałszywe
samozadowolenie. Przestałem uprawiać zajęcie recenzenta, ponieważ doszedłem do
wniosku, że oddźwięk tego rodzaju krytycznoliterackich ocen jest raczej
mizerny. A jeśli chodzi o recenzje moich książek, to owszem, czytuję je
wnikliwie i jeśli zawierają jakieś krytyczne uwagi, staram się wyciągać wnioski
na przyszłość.
AAR: Obecnie coraz
więcej ludzi rwie się do sięgania po pióro i tworzenia dzieł literackich.
Czasami osoby te piszą z lepszym lub gorszym skutkiem. Czy jest jakiś
uniwersalny sposób na stworzenie, niekoniecznie bestsellera, ale przynajmniej
powieści, która spodoba się szerszemu gronu odbiorców?
JK: Nie czuję się
specjalistą od recept na pisanie bestsellerów. Proszę zadać to pytanie Stephenowi
Kingowi albo autorce „Harry’ego Pottera”. Ja uprawiam swoje małe poletko
literackie i na razie nie mogę narzekać. Literatura jest dosyć kapryśna i nigdy
nie wiadomo, co się spodoba ogółowi. Zresztą nawet największe bestsellery mają
większą lub mniejszą publiczność. Jako przykład podam mojego ulubionego pisarza
Gabriela Garcię Marqueza. Dopiero jego czwarta z kolei powieść, czyli „Sto lat
samotności”, przyniosła mu ogromny sukces. Osobiście nie dzielę literatury na
bestsellery i niebestsellery. Dla mnie literatura dzieli się na dobrą i
kiepską, niezależnie od podziałów gatunkowych i tematyki, jaką poruszają
pisarze. Zresztą to, co dla jednych jest bestsellerem, dla innych może być
zwykłą chałą i nie ma w tym nic dziwnego ani niestosownego. Są ludzie, którzy
zachwycają się na przykład powieścią Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. Ja się
nie zachwycam.
AAR: Jakiś czas
temu w pewnym wywiadzie radiowym usłyszałam, że pisarz tworzy przede wszystkim
dla siebie, głównie pod wpływem emocji, a jeśli inni chcą to czytać, to ich
sprawa. Jakie jest Pana zdanie na ten temat? Czy naprawdę autorzy piszą, aby
oczyścić się emocjonalnie?
JK: Po trosze się
zgadzam, a po trosze nie. Myślę, że pisarz tworzy przede wszystkim dla
czytelników, bo bez czytelników nie ma mowy o literaturze, tak jak bez widzów
nie ma mowy o teatrze. Emocje są oczywiście ważne, ale trzeba umieć je
okiełznać i uformować w interesującą narrację. Bardzo ważny jest przy tym
język. Zazdroszczę wspomnianemu już Marquezowi niezwykłej potoczystości i
kunsztu językowego. W polskiej literaturze takim mistrzem języka literackiego
jest na przykład Wiesław Myśliwski. Jego powieść „Kamień na kamieniu”
potwierdza to najmocniej. Owszem, literatura jest swego rodzaju oczyszczeniem,
ale nie można lekceważyć roli czytelnika. To on swoimi opiniami potwierdza
wielkość albo marność dzieła literackiego. Pisarz jest w pewnym sensie
niewolnikiem czytelniczych refleksji, co nie znaczy, że musi za wszelką cenę
schlebiać gustom odbiorców. W twórczości nie wolno się niczym ograniczać.
Literatura to wolność języka i wyobraźni.
AAR: Na koniec
zadam standardowe pytanie. Jakie są Pana plany literackie na najbliższą przyszłość?
Czy pracuje Pan już nad nową powieścią?
JK: Nie pracuję,
ale męczy mnie od pewnego czasu pewien pomysł. Historia, którą chciałbym
opisać, ma również charakter kryminalno-sensacyjny. Jak widać, nadal podążam w
tym kierunku. Nie potrafię jednak określić, kiedy zabiorę się do roboty.
Chciałbym zacząć jeszcze w tym roku, ale literatura jest nieprzewidywalna i
bardzo chimeryczna.
AAR: Bardzo
serdecznie dziękuję Panu za rozmowę i życzę sukcesów w dalszej pracy
literackiej oraz wciąż zwiększającej się liczby życzliwych czytelników.
Rozmowa i redakcja:
Agnes Anne Rose
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz