LITERAT LISTOPADA 2012
JANUSZ KORCZAK
Bądź sobą, szukaj własnej drogi.
Poznaj siebie, zanim zechcesz poznać dzieci.
J. Korczak
Był w moim życiu
taki czas, kiedy za sprawą Literatury mogłam przenosić się w czasie i odbywać
podróże do różnych miejsc i epok literackich. Niektóre z tych tajemniczych
wędrówek po kartach rozmaitych powieści miały miejsce wbrew mojej woli, a
innych wyczekiwałam z niecierpliwością. Jednak w miarę upływu czasu zaczynałam
się do nich przyzwyczajać, aż w końcu nawet je polubiłam i zaakceptowałam.
Dzisiaj chcę powrócić myślami do jednej z moich literackich podróży, która była
dla mnie bardzo szczególna.
Kiedy straciłam
rodziców, było mi bardzo ciężko. Myślałam, że już nigdy nie będę w stanie
pogodzić się z ich odejściem. Przecież byli tacy młodzi i pełni życia. Gdyby
nie ktoś bardzo mi bliski, którego imię nie jest w tym momencie najważniejsze,
nigdy nie wróciłabym do psychicznej równowagi. Ale w tym wszystkim było coś
jeszcze, o czym nigdy nikomu nie opowiadałam. Literatura chyba jednak lepiej
ode mnie wiedziała czego mi potrzeba. Tak więc, gdy leżałam w jednym z
krakowskich szpitali tuż po wypadku, poobijana i ze złamaną nogą, jakąś
tajemniczą siłą zostałam przeniesiona do krainy, w której władzę sprawował
pewien mały chłopiec. Choć liczył sobie tak niewiele lat, to jednak spoczywała
na nim ogromna odpowiedzialność. Podobnie jak ja, on także stracił rodziców,
dlatego musiał przejąć ich obowiązki. Kiedy go poznałam był już królem. Był
królem, który za wszelką cenę pragnął, aby w jego królestwie to właśnie dzieci
były najważniejsze i najszczęśliwsze. Dlatego w swoim państwie zaproponował
wprowadzenie reform, na mocy których chciał oddać władzę w ręce Najmłodszych.
Chłopcu temu na imię było Maciuś.
Z powodu złamanej
nogi, z trudem przemierzałam komnaty jego pałacu, jednocześnie zastanawiając
się czy gdzieś tutaj spotkam człowieka, który go stworzył. Człowieka z ogromną
charyzmą i siłą ducha, który uparcie twierdził, że nie ma dzieci, a są ludzie.
Człowieka, który stworzył swój własny kodeks praw dziecka i nakazywał jego
przestrzeganie. Ponieważ w krainie Literatury wszystko było możliwe, nie
zdziwiłam się, kiedy zupełnie niespodziewanie tuż obok mnie, mojego Towarzysza
i Maciusia pojawił się ten, o którym myślałam, stojąc po środku królewskiego
pałacu. Sądziłam, że oto moja podróż dobiegła końca, ponieważ niemal zawsze
spotkanie pisarza kończyło moją wędrówkę. Dopóki byłam w towarzystwie jedynie
literackiego bohatera, mogłam być spokojna o to, że nie wrócę do domu tak
szybko. Lecz tym razem było inaczej. Stary Doktor, bo o nim mowa, wykonał gest,
który zrozumieliśmy jako zachętę do podążania za nim.
Mały Maciuś, który
jeszcze do niedawna nie opuszczał nas na krok, nagle gdzieś znikł. Zostałam
tylko ja, mój Towarzysz i Janusz Korczak. Mój Przyjaciel wziął mnie na ręce,
ponieważ złamana noga skutecznie utrudniała mi swobodne poruszanie się. Bez
słowa ruszyliśmy za Korczakiem, który lekko przygarbiony skierował swoje kroki
ku pałacowym drzwiom. Opuszczając bajkową posiadłość Maciusia byłam przekonana,
że na zewnętrz powita nas piękny ogród z fontannami tryskającymi wodą i
dziesiątkami kwitnących kwiatów. Tak przynajmniej zawsze wyobrażałam sobie
pałacowe ogrody. Lecz stało się inaczej. Naszym oczom ukazała się Warszawa z
początku dwudziestego wieku. Tuż przed nami wznosił się trzypiętrowy
nowoczesny, jak na tamte czasy, gmach. Ulicą właśnie przejechał czerwony
tramwaj, a w ślad za nim dorożka. Zrozumiałam, że stoję przed Domem Sierot. O
ile dobrze pamiętałam, z chwilą przyjęcia pierwszych wychowanków budynek
wyposażony był już w elektryczną pralnię i centralne ogrzewanie, a w swoich
murach mógł pomieścić ponad sto osieroconych dzieci. O tym, co kryje wielki
biały budynek przy Krochmalnej 92 miałam przekonać się już za chwilę.
Korczak, podobnie
jak ja w domu dziadków w Krakowie, również zajmował pokój na poddaszu. Żal mi
było mojego Towarzysza, który w dalszym ciągu niósł mnie na rękach. Nie ważyłam
zbyt dużo, ale jednak wspinaczka po schodach, aby móc pokonać aż trzy piętra,
musiała choć trochę nadwyrężyć jego siły. Spojrzałam na niego, ale on jedynie
nieznacznie się uśmiechnął, nie wypowiadając ani jednego słowa skargi. Kiedy
przeszliśmy przez drzwi z żelaznej kraty, otoczył nas półmrok, w którym
niewyraźnie dostrzegliśmy drewniane drzwi. Lecz skoro tylko nasz przewodnik
otworzył je przed nami, naszym oczom ukazał się jasny i obszerny pokój, gdzie
przez weneckie okno wpadały promienie wiosennego słońca. Mój Towarzysz wreszcie
pozwolił mi stanąć na własnych nogach, a ja natychmiast zaczęłam rozglądać się
wokół. W pokoju nie było niczego, co mogłoby być tutaj niepotrzebne. Zobaczyłam
stół, a na nim zdjęcie jakiejś kobiety.
— To moja matka wyjaśnił Korczak, kiedy dostrzegł, że z zainteresowaniem przyglądam
się fotografii. Było tam też
żelazne łóżko. Na ścianach nie zauważyłam żadnych obrazów. Z lewej strony drzwi
stał regał, a właściwie szafa wypełniona papierami. Zapewne Korczak
przechowywał w niej swoje cenne zapiski. Jednak tym, co najbardziej mnie
zdumiało, była bryłka wykonana chyba z plasteliny, a w niej od góry do dołu
tkwiły małe białe kostki.
— To mleczne zęby moich wychowanków — powiedział Stary Doktor, dostrzegając
jak po raz kolejny z zaciekawieniem wpatruję się w skarby zgromadzone na stole.
— Aha — odpowiedziałam zaskoczona, przypominając sobie, że ja swoje mleczne
zęby przez długi czas trzymałam ukryte w niewielkiej buteleczce po jakimś
lekarstwie.
To, co wydarzyło
się potem zupełnie mnie zaskoczyło. Okazało się, że Stary Doktor zaprosił nas
do siebie na poddasze, aby porozmawiać ze mną o swoim życiu i pracy. Chyba
wiedział, że wszelkie informacje, które od niego usłyszę, nie zachowam jedynie
dla siebie. Był niemal pewien, że przekażę je dalej i tym samym sprawię, że
pamięć o nim będzie wciąż żywa. Tak więc zasiadłam za jego stołem, czując jak
mocno bije mi serce. To było dla mnie ogromne wyróżnienie. Przede mną leżała
już czysta kartka papieru, na której wiecznym piórem miałam zapisywać słowa,
które wychodziły z ust Starego Doktora. Korczak zdjął płaszcz i usiadł na swoim
żelaznym łóżku obok mojego Towarzysza. Wiedziałam, że jest gotowy odpowiedzieć
na każde moje pytanie. I tak oto przeprowadziłam pierwszy w swoim życiu wywiad.
Weronika Świtalska:
„Janusz Korczak” to Pana pseudonim literacki. Pana prawdziwe nazwisko brzmi
Henryk Goldszmit. Skąd pomysł na taki właśnie pseudonim?
Janusz Korczak:
Imię dostałem po dziadku, a ten pseudonim narodził się przez przypadek jeszcze
w latach mojej młodości. Pamiętam, jak posyłałem na konkurs swój dramat pod
tytułem „Którędy?”. Szukając w myślach jakiegoś godła, wzrok mój padł na
książkę Kraszewskiego traktującą o Janaszu Korczaku. Książka leżała na stole
tuż przed moimi oczami. Zawarłem to nazwisko w rękopisie, a zecer zamienił imię
Janasz na Janusz i tak jest do dziś.
WŚ: Odnoszę
wrażenie, że jest Pan pisarzem niezwykle płodnym i zarazem oryginalnym. Na czym
polega specyfika Pana twórczości?
JK: Moja praca
literacka polega na bezustannej obserwacji otaczającego świata. Stale gromadzę
wszelkie informacje, zapisując je w zeszytach. Moje bruliony pełne są notatek,
a także planowanych i zaczętych utworów. W moim życiu literatura zajmuje sporo
miejsca, lecz w zetknięciu z życiem, które po brzegi wypełnione jest wszelkiego
rodzaju przymusami, mój zapał twórczy bardzo często zamienia się w
zniechęcenie. Swoją drogę literacką przemierzam samotnie. Nie należę do żadnego
ugrupowania, a z braku czasu nie śledzę nawet najnowszych prądów literackich.
WŚ: W 1921 roku w
broszurze „O gazetce szkolnej” zawarł Pan takie oto słowa: „Wierzę mocno w
potrzebę pism dla dzieci i młodzieży; ale takich pism, których
współpracownikami będą one same, które by poruszały tematy ważne i ciekawe dla
nich.” Czy mógłby Pan nieco szerzej rozwinąć swój pogląd?
JK: Urzeczywistnienie
tej koncepcji rozpocząłem bardzo wcześnie na terenie wszystkich moich
sierocińców. Cotygodniowa gazetka jest bardzo ważnym elementem życia moich
wychowanków. Emocje towarzyszące pisaniu i ceremonia odczytywania tekstów daje
dzieciom wiele wzruszeń, a wychowawcom dostarcza potrzebnych informacji.
Gazetkę dzieci piszą wraz z kierownikami. Ja sam staram się nie opuszczać
żadnej okazji, aby moc napisać tygodniowy artykuł wstępny. Jednak trzeba
pamiętać, że dorośli nie powinni zbyt mocno angażować się w życie pisma.
Stanowczo im to odradzam i staram się ograniczać ich wpływ odnośnie do
dziecinnych wypowiedzi.
WŚ: Czy otwierając
Dom Sierot miał Pan już gotowy, wypracowany przez siebie system wychowawczy,
który wystarczyło jedynie wcielić w życie?
JK: Nic podobnego.
Dysponowałem jedynie pewnymi przemyśleniami w tej dziedzinie, może jakimiś
ogólnymi zasadami, w jaki sposób należy postępować z dziećmi. W 1912 roku byłem
już bogaty w pewne doświadczenia, jednak swój własny system wciąż tworzę, stale
go korygując i dopasowując do określonej sytuacji, a czasami nawet do
konkretnego dziecka. Bo przecież każde dziecko wymaga indywidualnego podejścia,
dlatego nie wolno niczego generalizować. Dziecko należy postrzegać poprzez jego
rozwój, szukając takich metod oddziaływania, które będą skuteczne akurat w
tych, a nie innych warunkach.
WŚ: W 1903 roku
rozpoczął Pan pracę jako lekarz w niewielkim szpitalu dziecięcym przy ulicy Śliskiej
w Warszawie. Jednak ta ustabilizowana egzystencja lekarska nie trwała zbyt długo.
Dlaczego?
JK: Moją praktykę
lekarską w tamtym okresie przerwał wybuch wojny rosyjsko-japońskiej, i jako
poddany rosyjski, zostałem powołany do wojska. Jednak przed wyjazdem na front,
udało mi się jeszcze uczestniczyć w zaczynających się właśnie rozruchach
robotniczych, opatrując jednego z rannych uczestników demonstracji. A potem
przyszedł czas, kiedy całkowicie dojrzałem do oddania się pracy wychowawczej.
Ta moja przemiana następowała bardzo powoli i stopniowo. Jeszcze podczas
pierwszej wojny światowej byłem ordynatorem lazaretu dywizyjnego, a potem
leczyłem w wojskowym szpitalu epidemicznym w Łodzi oraz w szpitalu na Kamionku
w Warszawie. W tym czasie doznałem też wielkiej osobistej straty. W szpitalu
zaraziłem się tyfusem. Aby nie narażać dzieci na niebezpieczeństwo choroby,
zamieszkałem z matką, która nie bacząc na ryzyko choroby, pielęgnowała mnie
najlepiej jak potrafiła. Niestety, ale jako lekarz poniosłem na tym polu
klęskę. Przez swoją nieroztropność doprowadziłem do tego, że matka zaraziła się
tyfusem i zmarła. Zatajono przede mną ten fakt do chwili, aż stan mojego
zdrowia uległ poprawie. Jej martwe ciało wyniesiono z mieszkania tylnymi
schodami, aby nie wzbudzać moich podejrzeń.
WŚ: To bardzo przykre.
JK: Tę stratę
odczułem bardzo głęboko. Byłem na granicy depresji. Bardzo często nachodziły
mnie myśli samobójcze. Odwiedzając grób matki, zawsze miałem przy sobie
pastylki sublimatu i morfinę. Mój plan samobójstwa był precyzyjnie obmyślony.
To nagłe sieroctwo odczułem jak własną winę. Do tego dochodziło jeszcze
beznadziejne sieroctwo moich dzieci. Traktowałem to jako osobistą bezsilność.
Był to oczywisty powód mojej rozpaczy.
WŚ: Powróćmy do
Pana pracy wychowawczej. Co ostatecznie zadecydowało o całkowitym poświęceniu
się osieroconym dzieciom?
JK: To był rok
1909. Wtedy to zostałem zaproszony przez panią Eliasbergową na uroczystość
upamiętniającą osobę Marii Konopnickiej. Było to w przytułku dla sierot żydowskich
przy ulicy Franciszkańskiej. Schronisku patronowało wtedy towarzystwo
opiekuńcze o nazwie Pomoc dla Sierot, gdzie jednym z działaczy był doktor
Eliasberg. To właśnie ta wizyta w schronisku sprawiła, że ostatecznie podjąłem
decyzję o poświęceniu się dzieciom. Wówczas otrzymałem propozycję prowadzenia
zajęć z dziećmi, którą przyjąłem bez wahania.
WŚ: Tutaj, w Domu
na Krochmalnej, pracuje z Panem także pani Stefania Wilczyńska. Jaką rolę pani
Stefa pełni w sierocińcu?
JK: Stefa, podobnie
jak ja, rozpoczęła pracę wychowawczą jeszcze na Franciszkańskiej, a potem
opuściła zamożny dom rodzinny i wprowadziła się na Krochmalną. To właśnie
Stefie Dom Sierot zawdzięcza ocalenie w trudnych latach pierwszej wojny
światowej, kiedy cierpieliśmy głód i epidemię tyfusu. Przebywałem wtedy na
froncie, a Stefa stała się najwierniejszą strażniczką moich reguł
wychowawczych. Jest stale obecna w życiu dzieci. Jest dla nich jak matka.
WŚ: Wiadomo, że
jest Pan znakomitym pedagogiem, praktykiem i teoretykiem wychowania. Jest Pan
także autorem książek dla dzieci, a do tego jest Pan również lekarzem i wielkim
społecznikiem. Do tej długiej listy Pana profesji należałoby jeszcze dodać
zawód dramaturg. Jak naprawdę jest z tym teatrem w Pana przypadku?
JK: Mój stosunek do
teatru jest dość osobliwy. Z jednej strony publicznie manifestuję swoją niechęć
i pogardę dla teatru, a z drugiej żywię do niego swego rodzaju nie
odwzajemnioną sympatię, a wręcz miłość. Pamiętam, jak w 1930 roku w mieszkaniu
Ireny Solskiej spotkałem Stefana Jaracza i Stanisławę Perzanowską. Jaracz, jako
dyrektor teatru Ateneum, natychmiast zainteresował się moją bajką pod tytułem „Jak
Pan Bóg ze świątyni w te dyrdy uciekał”. Miałem co do tej bajki pewne plany.
Traktowałem ją jako fragment zamierzonej sztuki. Kiedy w końcu ukończyłem tę
sztukę, Jaracz zdecydował się wprowadzić ją na scenę w Ateneum. Sztuka miała
swoją premierę 1 października 1931 roku i nosiła tytuł „Senat szaleńców”,
jednak nie zdobyła ona uznania publiczności...
Teraz wiem, że ten
wywiad nie był kompletny, bo przecież mogłam jeszcze zapytać Starego Doktora o
tak wiele rzeczy, które w tamtym momencie cisnęły mi się na usta. Mogłam
jeszcze zapytać Korczaka o jego słynne „Gadaninki radiowe”, które rozpoczął w
1935 roku, czyli praktycznie w chwili naszego spotkania. Jednak trzeba było
wracać do domu, a właściwie do szpitala, w którym wtedy leżałam. Mój Towarzysz
zaczynał się już niecierpliwić. On wiedział, że nasz czas w Domu Sierot dobiegł
końca. Lecz zanim już na zawsze opuściliśmy mury Domu na Krochmalnej, Korczak
pozwolił nam poznać niektórych z jego wychowanków. To, co najbardziej mnie
ujęło, to fakt, że garnęły się do niego przede wszystkim dzieci, które dzisiaj
zostałyby uznane za trudne wychowawczo. Wtedy pomyślałam, że gdybym żyła w
tamtej epoce i nie miała rodziny, po śmierci rodziców również trafiłabym do
Domu Sierot i znalazła się wśród tych wszystkich Jaśków, Franków, Helenek i
Józków. Ale ja miałam do kogo wracać. Na mnie czekali dziadkowie i brat.
I tak oto ja i mój
Towarzysz pożegnaliśmy Starego Doktora i jego rozkrzyczanych wychowanków
traktujących Korczaka jak ojca. Już zawsze będę mieć w pamięci jego obraz.
Nigdy nie zapomnę nieco pochylonej postaci w szarym ubraniu i okularach, z
zarostem na poważnej twarzy. Wtedy myślałam, że smutne i nieco gniewne
spojrzenie Starego Doktora wymierzone we mnie jest czymś w rodzaju oskarżenia.
Bo to przecież niejako z mojej winy rodzice zginęli. Lecz po jakimś czasie
uświadomiłam sobie, że się myliłam. Korczak doskonale wiedział, co go czeka.
Wiedział, że właśnie wkracza w przedśmiertne lata swojego życia i stąd ten
smutek. Być może przeczuwał, że trafi do Getta Warszawskiego, a potem już tylko
na śmierć. Tego nigdy się nie dowiem.
Od tamtej pory
starałam się zbliżyć do Korczaka poprzez literaturę, ponieważ czułam, że mamy
ze sobą wiele wspólnego. Łączyło nas przede wszystkim to, że obydwoje
obwinialiśmy się o śmierć naszych rodziców. Wtedy też zrozumiałam, ile tak
naprawdę dla Korczaka znaczyła fotografia jego matki, która zajmowała na jego
stole honorowe miejsce. Odniosłam wrażenie, że Stary Doktor nigdy nie wyzbył
się tego wszechogarniającego poczucia winy. Moje poszukiwania Korczaka na
kartach książek doprowadziły w końcu do tego, że niedawno trafiłam na
przepiękną książeczkę o Starym Doktorze zatytułowaną „Jest taka historia. Opowieść
o Januszu Korczaku”. Książeczka jest przeznaczona dla dzieci i opowiada o
wychowankach Domu Sierot i ich ukochanym opiekunie. Napisała ją Beata
Ostrowiecka, a ilustracjami ubogaciła Jola Richter-Magnuszewska. Książeczka
ukazała się nakładem Wydawnictwa Literatura. Jej bohaterami są pewien Jasiek z
trzeciej C i jego babcia o imieniu Frania, która zwykła mu opowiadać o ukochanym
Panudoktorze. Babcia Frania była jedną z wychowanek Domu Sierot przy ulicy
Krochmalnej 92. Swoją historię opowiadała Jaśkowi tak wiele razy, że w końcu
chłopiec nauczył się jej na pamięć. Może wtedy, gdy wraz z moim Towarzyszem
odwiedziłam Korczaka, spotkałam tam babcię Franię? Dziś nie umiem sobie tego
przypomnieć. Lecz wiem jedno. Książeczka opowiada piękną i zarazem wzruszającą
historię, która doskonale upamiętnia osobę tego Wielkiego Pedagoga i
Przyjaciela Dzieci.
Niniejszy wpis bierze udział w konkursie „Blogerzy dla Korczaka”. Weronika Świtalska jest postacią całkowicie fikcyjną, stworzoną na potrzeby powieści pod tytułem „Literackie podróże Weroniki”. Wywiad z Januszem Korczakiem nie został nigdy przeprowadzony, lecz wszelkie informacje w nim zawarte są jak najbardziej prawdziwe i pochodzą z materiałów bibliograficznych. Pozycja książkowa polecana przez Weronikę również jest prawdziwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz