niedziela, 15 grudnia 2013

Marcia Willett – „Godzina dzieci”















Wydawnictwo: REPLIKA
Zakrzewo 2012
Tytuł oryginału: The Children’s Hour
Przekład: Agnieszka Podruczna




Starość to czas, który w życiu niemalże każdego człowieka nadejdzie prędzej czy później. Jeśli ktoś nie pożegna się z życiem w młodym wieku, to logiczne jest, iż rzeczonej starości dożyje. Ludzie generalnie boją się wieku podeszłego. Obawiają się zmian, jakie zajdą w ich życiu. Pojawi się zniedołężnienie. Nie ominą nas choroby. Dla młodego pokolenia możemy stać się bezużyteczni i jedyne, co nas wtedy będzie czekać to dom opieki. Chyba dlatego tak wielu ludzi twierdzi, że jedyne, co Panu Bogu nie wyszło, to właśnie starość. Ale czy na pewno tak jest? Może człowiek sam kreuje sobie w wyobraźni taki obraz własnej jesieni życia, a potem podświadomie do niego dąży. Ludzka psychika naprawdę wiele może. Dzięki niej możemy przyciągać do siebie to, co dobre, ale też i to, co jest złe. Niemniej starość na pewno wiąże się ze wspomnieniami. Osoby w podeszłym wieku bardzo często wracają myślami do tego, co było. Ludzie z tęsknotą spoglądają wstecz, niejednokrotnie żałując błędów, które popełnili. Wspominają też tych, którzy stanęli na ich drodze, a których być może już nie ma. Czują smutek na samą myśl, że poprzez swoje postępowanie kogoś skrzywdzili albo nie zdążyli powiedzieć tego, co powinni byli powiedzieć. Drugiej szansy nikt już nie da, bo życie jest tylko jedno i powtórki nie będzie.

Tak więc jeśli człowiek dożywa starości w spokoju bez zbędnych wyrzutów sumienia, wówczas wszystko jest w jak najlepszym porządku. Niestety, znacznie gorzej sprawa przedstawia się wtedy, gdy do późnej starości ukrywamy tajemnicę, którą powinniśmy byli wyjawić dawno temu, lecz z jakichś przyczyn tego nie zrobiliśmy. Z takim właśnie dylematem muszą radzić sobie bohaterki Godziny dzieci. Kiedy czytelnik poznaje Minę i Nest, kobiety mają już swoje lata. Dziesięć lat temu Nest uległa poważnemu wypadkowi samochodowemu, w którym zgięła jej siostra i szwagier. Od tamtego czasu Nest Shaw jest przykuta do wózka inwalidzkiego i musi liczyć na pomoc swojej starszej siostry, która z oddaniem opiekuje się kobietą. Choć Nest jest niepełnosprawna, to jednak najprostsze życiowe czynności jest w stanie wykonywać bez udziału siostry. Kobiety wraz z trzema psami mieszkają w Kornwalii w posiadłości o nazwie Ottercombe, która należała jeszcze do ich rodziców. To tutaj wraz z matką spędziły najpiękniejsze lata swojego życia. Spośród rodzeństwa Nest i Miny żyją jeszcze dwie siostry – Georgie i Josie. Ta pierwsza cierpi na starczą demencję, a może jest to Alzheimer? Któż to wie? Symptomy są bardzo podobne, jednak nikt nie próbuje dokładnie ustalić przypadłości najstarszej z sióstr. Z kolei Josie wraz z rodziną mieszka daleko, bo aż w Stanach Zjednoczonych, więc ich kontakt jest dość rzadki. Oprócz Henrietty, która razem z mężem zginęła w wypadku, na skutek którego Nest została przykuta do wózka inwalidzkiego, był jeszcze ubóstwiany przez wszystkich brat. Jednak on również już nie żyje, a jedyne co po nim pozostało, to dzieci.

Skoro już mowa o dzieciach, to należałoby wspomnieć, że młode pokolenie znacznie różni się od swoich rodziców. Młodzi kierują się nieco innymi zasadami, ale to wcale nie przeszkadza im odwiedzać ciotek i dzielić się z nimi swoimi problemami. Jest też najmłodsze pokolenie – wnuki. One również odgrywają niemałą rolę w tej trzypokoleniowej rodzinie. Wydawać by się mogło, że praktycznie tym ludziom nie potrzeba niczego do szczęścia. Kochają się wzajemnie, szanują, wspierają, kiedy zajdzie taka potrzeba, więc czego można chcieć więcej? Otóż, nie wszystko jest takie, jak wydaje się być na pierwszy rzut oka. Ta pozorna sielanka to jedynie swego rodzaju dywan, pod którym znajdują się naprawdę poważne problemy i tajemnice, a które w końcu odżywają za sprawą jednej z sióstr.

Dom w Ottercombe jest nie tylko piękny, ale też duży na tyle, aby móc przyjąć jeszcze jednego domownika. Pewnego dnia do posiadłości zostaje odtransportowana Georgie, która musi przeczekać tam czas potrzebny do załatwienia wszystkich formalności związanych z umieszczeniem jej w domu opieki. Choroba kobiety jest już tak zaawansowana, że nie jest ona w stanie normalnie żyć. Ktoś wciąż musi mieć na nią oko. Bardzo często zdarza jej się tracić poczucie rzeczywistości. Georgie gubi kontakt ze światem, pogrążając się w swoim własnym, do którego dostęp ma tylko ona. Lecz z drugiej strony czy Georgie naprawdę nie wie, co się z nią dzieje? A może to przeszłość wraca do niej ze zdwojoną siłą, aby wreszcie kobieta mogła wyciągnąć na światło dzienne tajemnice, które w rodzinie skrywane były od dziesiątek lat? Jedno jest pewne: kiedy Georgie uparcie powtarza, że „zna tajemnicę”, Nest i Mina natychmiast sztywnieją z przerażenia. One wiedzą jakie trupy siedzą w szafie. To sekrety, których pod żadnym pozorem nie wolno odkrywać. Wydaje się jednak, że Georgie ma to wszystko w nosie i uparcie powtarza, że „zna tajemnicę”. A zatem co takiego siedzi w głowie starej i schorowanej kobiety, a czego ujawnienia tak bardzo boją się pozostałe siostry? Czy owa tajemnica zniszczy rodziną sielankę, którą tak pracowicie pielęgnowały? Co takiego stało się w przeszłości, o czym należy zapomnieć i najlepiej zabrać ze sobą do grobu? 


Siedziba hrabstwa Truro; tutaj również rozgrywa się część akcji powieści          


Marcia Willett jest mi znana z powieści Tydzień w zimie. Już podczas tamtej lektury wiedziałam, że na tej jednej książce nie poprzestanę. Tydzień w zimie jest typowym wyciskaczem łez, ale z drugiej strony niosącym niezwykłe przesłanie. W przypadku Godziny dzieci na łzy raczej się nie zanosi, choć tak naprawdę jest to indywidualna sprawa czytelnika, bo przecież każdy z nas posiada inny próg wrażliwości. Z mojego powyższego opisu wydawać by się mogło, że mamy tutaj do czynienia z powieścią o starości i o tym, w jaki sposób należy sobie z nią radzić. Otóż nie do końca tak jest. Owszem, nasze bohaterki są już podeszłe w latach, jednak to, na co powinniśmy zwrócić uwagę w trakcie lektury, to ich przeszłość. Styl życia, jaki teraz prowadzą wynika tak naprawdę z ich przeszłości. To ich dzieciństwo i młodość stanowią w główniej mierze o tym, iż na starość przyszło im spędzać czas w swoim towarzystwie. Autorka co pewien czas cofa fabułę powieści o te kilkadziesiąt lat wstecz i wtedy poznajemy rodzinę państwa Shaw w zupełnie innym świetle, niż to, które przedstawiają starsze kobiety. Widzimy kogo kochały, a kogo nienawidziły. Poznajemy styl, w jakim zostały wychowane. Mamy szansę poznać ich rodziców, którzy nie zawsze stawali na wysokości zadania, aby odpowiednio przygotować swoje dzieci do dorosłego życia, bo przecież oni również popełniali błędy i dawali ponieść się swoim namiętnościom.

Ta powieść to także obraz, na którym widzimy ból i cierpienie. Dostrzegamy, iż człowiek to nie maszyna, która może bez końca dawać z siebie wszystko, nie otrzymując nic w zamian. Lecz z drugiej strony wzajemne relacje sióstr pokazują, ile tak naprawdę znaczą dla siebie nawzajem. Choć przychodzą chwile, kiedy chciałoby się powiedzieć „dość”, to jednak siostrzana miłość na to nie pozwala. Jest to takie trochę cierpienie w milczeniu. Zastanówmy się, czy czasami nie jest w naszym życiu tak, iż mamy obok siebie osobę, która jest z nami od zawsze i każdego dnia o nas dba, więc w końcu uznajemy to za normalność. Nie dostrzegamy, że ten ktoś może być zmęczony, może mieć też własne potrzeby, które chciałby zaspokoić, lecz nie mówi o tym, bo nie chce się skarżyć. Tak przeważnie funkcjonują nasze matki, których opieka i pomoc jest dla nas czymś, co otrzymujemy każdego dnia. W końcu przyzwyczajamy się do tego tak bardzo, że dostrzegamy je dopiero wtedy, gdy poważnie zachorują lub odejdą na zawsze. Godzina dzieci pokazuje przede wszystkim, jak ważna jest w naszym życiu obecność drugiego człowieka i rozmowa z nim, a dokładnie ten moment, w którym możemy dzielić z kimś nasze problemy. Niekoniecznie musi to być ktoś, kto żyje z nami pod jednym dachem. Czasami może być to osoba poznana w Internecie.

W Godzinie dzieci bardzo ważną rolę odgrywa również córka Henrietty i Connora – Lyddie. Nagła śmierć rodziców i kalectwo ciotki były dla niej ogromnym ciosem, jaki otrzymała od losu. Choć od tamtego dnia minęło już jakieś dziesięć lat, ona wciąż nie potrafi o tym zapomnieć. W dodatku jej życie osobiste też pozostawia wiele do życzenia. Gdzie zatem Lyddie znajduje schronienie, kiedy jest naprawdę źle? Oczywiście w Ottercombe. Można odnieść wrażenie, że to taka oaza spokoju i ciepła, gdzie każdy będzie w stanie powrócić do emocjonalnej równowagi.

Generalnie bohaterowie naprawdę dają się lubić. Nie ma tutaj jakichś skrajnie negatywnych postaci. Do mnie najbardziej przemówiła postać Jacka. Jego ojciec był jedynym mężczyzną, jaki urodził się państwu Shaw. Jedynym i jednocześnie niesamowicie upragnionym przez Ambrose’a Shawa. Jack ujął mnie przede wszystkim swoim poczuciem humoru i zdrowym rozsądkiem.

Być może zastanawiacie się, co kryje się za tytułową „godziną dzieci”? Przyznam, że początkowo myślałam, że tytuł ma związek z jakimś wydarzeniem, które miało miejsce w rodzinie państwa Shaw jeszcze w czasie drugiej wojny światowej. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale „godzina dzieci” kojarzy mi się z latami wojny. Niestety, pomyliłam się, ponieważ rzeczona „godzina dzieci” nie ma nic wspólnego z okupacją hitlerowską, pomimo że dzieje rodziny Shaw przypadają również na tamte okrutne czasy. Prawdę powiedziawszy, gdyby uściślić liczbę pokoleń pojawiających się w tej powieści, to mamy ich aż cztery. Dzieje się tak dlatego, iż Marcia Willett cofa fabułę lata wstecz, i to właśnie wtedy poznajemy rodziców naszych przemiłych staruszek, które teraz muszą znosić swoje wzajemne towarzystwo, mieszkając w Ottercombe.

Myślę, że Godzina dzieci to doskonała powieść obyczajowa przeznaczona dla tych czytelników, którzy gustują w rodzinnych sagach. Fabuła książki zawiera w sobie naprawdę szereg wartościowych życiowych prawd, o których dzisiaj tak łatwo zapominamy. Na pewno nie jest to powieść z gatunku tych „o wszystkim i o niczym”. Moim zdaniem od czasu do czasu każdy z nas powinien sięgnąć po taką prostą, ale jednocześnie bogatą w wartości powieść obyczajową. Ostatnio coraz częściej przekonuję się, że fenomen konkretnej książki tkwi właśnie w jej prostocie. Okazuje się bowiem, że autor wcale nie musi wprowadzać jakichś dziwactw językowych, żeby napisać naprawdę świetną powieść. 






12 komentarzy:

  1. Miałam kiedyś okazje skorzystać z bliższego poznania tej książki, ale jednak zrezygnowałam z niej na rzecz innej, gdyż szczerze powiedziawszy nie gustuje zbytnio w sagach. Po twojej recenzji odrobinę zmieniłam zdanie na temat owej pozycji, ale nadal nie na tyle, bym chciała ją przeczytać. Niemniej jednak cieszę się, że na tobie zrobiła tak pozytywne wrażenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze, to na mnie wszystkie książki robią wrażenie: jedne mniejsze, drugie większe. Pewnie i w "Greyu" znalazłabym coś pozytywnego, gdybym tylko dała radę go skończyć. ;-) A jeśli chodzi o sagi i wszelkiej maści obyczajówki, to wiesz, że bardzo je lubię, dlatego "Godzina dzieci" mnie wciągnęła, ale miałam już próbkę twórczości tej autorki przy okazji "Tygodnia w zimie", więc wiedziałam czego mogę się spodziewać. :-)))

      Usuń
    2. Masz racje. Każda książka wywiera na nas jakieś wrażenie. Dużo jednak zależy od stopnia dopracowania danej publikacji i jest właściwego przekazu.

      Usuń
    3. To tak jak z pogodą. Ludzie mówią nieraz, że pogody nie ma, a to nieprawda, bo ona jest zawsze, tylko albo dobra, albo zła. Tak przynajmniej mawiał mój nauczyciel geografii z liceum. ;-) Natomiast co do książki/książek, to mnie się ostatnio bardzo podobają takie proste i nieskomplikowane. Kolejna, o której napiszę też taka jest. Prosta, ale mimo wszystko fenomenalna. :-)))

      Usuń
  2. Kiedyś bardziej ciągnęło mnie do sag a teraz? Rzadko, oj, rzadko...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gusta. nie tylko czytelnicze, zmieniają się z wiekiem. ;-)

      Usuń
  3. Tydzień w zimie wspominam bardzo dobrze - nie miałam pojęcia, że autorka wydała kolejną książkę! Sagi lubię i już wiem, że tę powieść przeczytam z przyjemnością :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marcia Willett napisała jeszcze "Letni domek". Nie czytałam, ale mam zamiar. To są te trzy książki, które wyszły w Polsce, bo w Anglii jest ich troszkę więcej. :-) Ja też lubię sagi i dlatego tak często po nie sięgam. :-)

      Usuń
  4. W Twojej recenzji jest coś przenikającego, Co ciekawe, nie umiem tego określić, ale tym tekstem poruszyłaś moją najczulszą strunę duszy. Dziękuję:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To pewnie ta starość i oddanie innym, nawet kosztem własnego życia. Zawsze miło mi czytać komentarz, gdzie czytelnik pisze, że mój tekst go poruszył. Ja Tobie również dziękuję. :-)

      Usuń
  5. Lubię sagi, lubię tajemnice, więc jest to książka jak najbardziej dla mnie. :)

    OdpowiedzUsuń