środa, 25 maja 2016

Laila El Omari – „Zapach kwiatu muszkatołowego”

















Wydawnictwo: ŚWIAT KSIĄŻKI
Warszawa 2015
Tytuł oryginału: Der Duft der Muskatblüte
Przekład: Barbara Janowska-Michnowska 






Od niepamiętnych czasów Indie były związane z Europą. Ten kontakt wpłynął na jedną i drugą stronę zarówno pod względem kulturowym, jak i materialnym. Niemniej pojawienie się europejskich mocarstw w Indiach w połowie XV wieku, dzięki odkryciu drogi morskiej, miało dalece idące konsekwencje dla kształtu i zmian w indyjskim społeczeństwie i historii. Jako pierwsi w roli kupców pojawili się w Indiach Portugalczycy, których śladem przybyli Holendrzy, Brytyjczycy i Francuzi. To właśnie te potęgi konsekwentnie opracowywały plany, które w przyszłości miały sprawić, iż będą odgrywać znaczącą rolę polityczną w Indiach. Spośród wszystkich europejskich mocarstw to Brytyjczycy potrafili stać się politycznymi panami Indii. Z kolei w wiekach XVIII i XIX, a także do połowy XX, Hindusi kontynuowali walkę z europejskimi potęgami, aby w ten sposób stać się niezależnym krajem po podziale subkontynentu.

W czasie tych czterystu lat musiało upłynąć dużo wody, aby Indie przeszły wreszcie transformację z feudalnego, konserwatywnego i ograniczonego systemu społecznego do systemu kapitalistycznego, postępowego i integracyjnego pod względem społecznym, stając się państwem, które może samo o sobie decydować w oparciu o bodźce zewnętrzne, ideę równości, wolności, braterstwa i rządów kompetentnej grupy ludzi, zamiast jednego człowieka, czyli innymi słowy Indie przeszły od monarchii do demokracji. Co ważne, w tym procesie transformacji obecna była tendencja ciągłości i zmian we wszystkich sferach mających wpływ na działalność człowieka na indyjskiej ziemi, pomimo obcej dominacji ze strony Brytyjczyków w latach 1757-1947, i ich wysiłków mających na celu doprowadzenie do całkowitej zmiany podstawowych postaw i perspektyw Hindusów. Analizując tę kwestię można dowiedzieć się, jak zareagowały Indie na zachodnią dominację i ukazały swą odporność w obliczu wyzwania, jakim było unicestwienie indyjskiej mozaiki kulturowej opartej na pluralistycznych wartościach kulturowych odziedziczonych w ich długiej historii trwającej od ponad pięciu tysięcy lat.

Afonso de Albuquerque –
drugi wicekról Indii
Czynniki powstania państw narodowych, renesansu i reformacji, a także rewolucja rolna i przemysłowa, nowa doktryna ekonomiczna merkantylizmu, konkurencja pomiędzy państwami narodowymi skupiająca się na złamaniu gospodarczego monopolu dotyczącego kupców z Wenecji i Genewy przewożących swoje towary drogą morską, oraz wielki postęp w technologiach nawigacyjnych, jak wynalezienie kompasu, dały silny impuls do odkryć geograficznych, które doprowadziły do odkrycia nowych światów i nowych szlaków morskich. W wyniku powyższych czynników została odnaleziona nowa trasa na Wschód biegnąca przez Przylądek Dobrej Nadziei. Fakt ten doprowadził do wystąpienia europejskiego monopolu na morzach i pojawienia się Europejczyków zmierzających do Indii w poszukiwaniu dróg handlu i rzemiosła. Handel skupiał się głównie na przyprawach, które stały się zasadniczymi składnikami nawyków żywieniowych. Dzięki rywalizacji europejskich mocarstw, w połowie XVIII wieku Indie stały się prawdziwym teatrem konfliktów.

Indie utrzymujące zbyt długi dystans odnośnie do handlu z Azją Południowo-Wschodnią i zachodnimi państwami azjatyckimi, nigdy nie miały bezpośredniego kontaktu z handlem morskim z państwami europejskimi położonymi nad Oceanem Atlantyckim. Władca Portugalii książę Henryk Żeglarz (ok. 1398-1460) objął dowodzenie pośród narodów europejskich i zaczął promować aktywność marynistyczną. Podczas reżimu króla Jana II Doskonałego (1455-1495), Bartolomeu Dias (ok. 1450-1500) przekroczył Przylądek Dobrej Nadziei. Kiedy w Portugalii panował król Manuel I Szczęśliwy (1469-1521), wówczas Vasco da Gama (ok. 1469-1524) rozpoczął swoją wyprawę, która odbyła się w 1497 roku. W maju 1498 roku podróżnik wylądował na ziemi indyjskiej (Kalikat). Ciche przybycie Vasco da Gamy na ziemię indyjską doprowadziło do daleko idących konsekwencji. Został on serdecznie przyjęty przez Zamorina z Kalikatu i zapewne ten fakt poniekąd sprawił, że Vasco da Gama przybył do Indii ponownie w 1501 roku, a do Portugalii powrócił dwa lata później. Od tego czasu zakładano centra handlowe w Kalikacie, Koczinie oraz w mieście Kannur, skutecznie tłumiąc arabski opór. Dom Francisco de Almeida (ok. 1450-1510) został wyznaczony wówczas na pierwszego wicekróla Indii, a było to w roku 1505. Zainicjował on tak zwaną politykę Blue Water, czyli panowanie nad morzem przez mocne siły marynarki. W 1509 roku Francesco de Almeida został zastąpiony przez Afonso de Albuquerquea (1453-1515), tym samym stając się drugim wicekrólem Indii. Swoją funkcję sprawował do dnia śmierci.

Afonso de Albuquerque położył podwaliny portugalskiej władzy w Indiach poprzez podbój stanu Goa w 1510 roku, który stopniowo zasiedlali Portugalczycy przybywający do Indii. W 1515 roku Afonso de Albuquerque zdobył Ormuz – wyspę w Zatoce Perskiej. Zbudował również fort w Koczinie za zgodą jego władcy. W 1534 Portugalczycy otrzymali Diu i Bassein, natomiast w 1538 roku podbili Daman. Tak więc siła Portugalii w Indiach wzrosła, natomiast spadek ich potęgi i wpływów zanotowano dopiero z początkiem XVII wieku. Ta klęska spowodowana była różnymi czynnikami, takimi jak chęcią nawracania Hindusów na chrześcijaństwo, czy też wyparciem Portugalii przez Hiszpanów. Niemniej po raz pierwszy w historii Portugalczycy mogli w spokoju zawierać międzynarodowe traktaty handlowe z indyjskimi władcami. Tamte umowy do dziś wpływają na charakter handlu pomiędzy Europą a Indiami. Odnosi się to także do postrzegania tej kwestii przez indyjskie społeczeństwo. Chodzi głównie o produkcję przypraw, która znacznie wzrosła z myślą o handlu międzynarodowym, natomiast produkcja rolna stała się w znacznej mierze zorientowana na orientalny rynek.


Plac targowy w indyjskim stanie Goa w 1583 roku
Rysunek powstał około 1893 roku.
autor: James Douglas (1858-1911)


Do takich właśnie szesnastowiecznych Indii płynie statek handlowy prosto z Portugalii. Oczywiście nie jest to jedyny statek płynący w tym samym czasie z Lizbony po wodach Oceanu Atlantyckiego, lecz na pewno najważniejszy. Wszystkie należą do niezwykle wpływowej portugalskiej rodziny zajmującej się handlem. Mowa oczywiście o rodzinie da Silveira. Tym najważniejszym statkiem dowodzi młody Dom Alessando, który jest niesamowicie srogi wobec swoich podwładnych i za każde nieposłuszeństwo z ich strony wymierza winowajcy okrutną karę cielesną. Nie ma wówczas różnicy, kim jest osoba, która dopuściła się przewinienia, i czy było ono popełnione w dobrej lub złej wierze. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że podwładny żołnierz złamał obowiązujący na służbie regulamin, zaś w wymierzeniu odpowiedniej kary nie pomoże nawet fakt, iż winowajca jest przyjacielem Alessandra da Silveiry. Trzeba bowiem było myśleć o konsekwencjach zanim popełniło się błąd i wypowiedziało się posłuszeństwo kapitanowi. Oczywiście wszyscy żołnierze i pozostali, niżsi rangą, członkowie załogi przebywający na statku płynącym do Indii pod dowództwem Alessandra da Silveiry doskonale zdają sobie sprawę z tego, czym tak naprawdę skończy się ewentualne złamanie zasad regulaminu. Oni wszyscy wiedzą, że okrutnej kary mogą wręcz nie przeżyć. Niemniej czy nawet w obliczu śmierci są w stanie odmówić pomocy tym, którzy są dla nich ważni? Czy strach przed gniewem kapitana statku wystarczy, aby zawrócili z raz obranej drogi i zawiedli zaufanie tych, którzy pokładają całą swoją nadzieję w ich pomocy? Czy żołnierz, który w swoim życiu kieruje się przede wszystkim honorem może złamać regulamin tylko dlatego, żeby ochronić młodą kobietę przed życiem z potworem, na jakie skazała ją własna rodzina?

Alessandro da Silveira nie wie jednak, że tuż pod jego nosem – jeszcze w Lizbonie – zawiązał się spisek. Stronami rzeczonego spisku są jego młodsza siostra Ana oraz zaufany żołnierz kapitana. Pomimo że morska podróż do Indii trwa w najlepsze już od jakiegoś czasu, Alessandro nie ma pojęcia, że na statku przebywa również Ana, której w żadnym razie nie powinno tutaj być. Z kolei dziewczyna nie wyobraża sobie, że mogłaby pozostać w Lizbonie i podporządkować się woli rodziny, która chciała wydać ją za mąż za potwora. Trzeba pamiętać, że jest rok 1545, czyli czasy, kiedy małżeństw nie zawierano bynajmniej z miłości, zaś młodzi nie mieli w tej sprawie praktycznie nic do powiedzenia. Całej tej małżeńskiej transakcji dokonywały zainteresowane rodziny, natomiast jej przedmiotem był przede wszystkim majątek, który miał zasilić jedną czy drugą familię. Czasami do głosu dopuszczano przyszłego małżonka, zaś kobiety w ogóle nie słuchano. Mogła błagać, grozić i protestować na wszelkie możliwe sposoby, a i tak jej zdanie nikogo nie obchodziło. Co zatem w takiej sytuacji pozostało zrozpaczonej Anie? Tylko ucieczka, której w dodatku sprzyjały okoliczności.


Portugalski karak Santa Catarina do Monte Sinai
 autor: Joachim Patinir (ok. 1480-1524)


I tak oto nasi bohaterowie płyną sobie po Oceanie Atlantyckim, nie mając pojęcia, że już niedługo rozegrają się najważniejsze wydarzenia ich życia. Jak to często bywa podczas tego rodzaju podróży, tak i tym razem natura postanawia pokazać na co ją stać. Otóż, pewnej nocy na oceanie zaczyna szaleć sztorm, a na pokład statków wdziera się woda. Z jednej strony trzeba ratować towar, zaś z drugiej ludzi, którzy w każdej chwili mogą się potopić. Szaleńczy wicher dmie w żagle i łamie maszty. Alessandro da Silveira wydaje jeden rozkaz za drugim. Nie wie jednak, że gdzieś pod pokładem wraz z bliżej nieznanym więźniem ukryta jest jego młodsza siostra, która teraz czuje śmiertelny strach i jest niemalże pewna, iż ta ucieczka była najgłupszą rzeczą, jaką w życiu zrobiła. Zapewne już niedługo umrze w męczarniach. Woda wedrze jej się do płuc i pozbawi ostatniego oddechu. Przerażona patrzy jak poziom wody coraz bardziej się podnosi i jeszcze chwila, a całkowicie ją pochłonie. I wtedy staje się cud. Ktoś ją ratuje. Ana jest niemalże nieprzytomna, więc trudno jej rozeznać, kim jest wybawiciel. Najważniejsze, że ktoś jednak przyszedł jej z pomocą i tym samym uratował życie. Niestety, już niedługo okaże się, że jej srogi brat nie będzie miał litości nawet dla niej. W dodatku okrutnie ukaże również tego, kto ułatwił jej ucieczkę z Lizbony. Na nic zdadzą się tłumaczenia i prośby. Czy młody żołnierz, który zlitował się nad Aną i jako jedyny uwierzył w wersję jej wydarzeń dotyczącą postępowania okrutnego Luísa de Brissaca teraz będzie musiał zapłacić za to życiem? Czy Alessandro naprawdę nie ma litości nawet dla najbliższych?

Dom Francisco de Almeida 
– pierwszy wicekról Indii
Na razie trzeba jednak opanować sztorm, co wcale nie jest takie proste. Nie obywa się bez poważnych strat, również w ludziach. Nie można więc powiedzieć, że rodzina da Silveira wyszła z tej sytuacji bez szwanku. Z drugiej strony jednak nie jest to pierwsza podróż tego typu, więc wszyscy byli przygotowani na taki a nie inny rozwój wypadków. Kiedy więc mija pierwsze liczenie strat, zaczyna się to, czego Ana obawiała się najbardziej. Jej brat nawet nie próbuje ukrywać swojej wściekłości. W dodatku mężczyzna wie, że w żadnym razie nie może pozwolić sobie na utratę twarzy wobec podległej mu załogi. Musi więc jak najszybciej zarządzić wymierzenie kary. Rykoszetem dostaje się również Anie. Na szczęście Alessandro nie wpada na pomysł, aby wrzucić ją do oceanu. Niemniej wygląda na to, że jej ucieczka z Portugalii i poświęcenie żołnierza na niewiele się zdały. Jak tylko wszystkie handlowe transakcje zaplanowane w Indiach dojdą do skutku, Ana wróci do Lizbony i bez słowa sprzeciwu poślubi potwora, którym w jej mniemaniu jest wpływowy bogacz Luís de Brissac. Los jednak wydaje się mieć inne plany, lecz na ich urzeczywistnienie będzie kazał jeszcze trochę poczekać.

Zapach kwiatu muszkatołowego to kolejna książka Laili El Omari, która przenosi czytelnika w egzotyczne klimaty, gdzie można wręcz poczuć zapach specyficznych przypraw i poznać życie ludzi, którzy są nam dalecy kulturowo. Akcja powieści rozgrywa się w czasach, kiedy w Indiach prym wiedli Portugalczycy, którzy czuli się w tym kraju niczym we własnym domu. Prowadzili intratne interesy z miejscowymi kupcami, jak również posiadali tam przepiękne posiadłości, w których mieszkali jeśli nie na stałe, to przynajmniej przez większą część roku. Zdarzało się także, że łączyli się w małżeństwa z tubylcami i próbowali wpisać się w krajobraz Indii niczym rodowici Hindusi. Jak można się łatwo domyślić, do takich rodzin zalicza się również familia da Silveira. Ich indyjską posiadłością zarządza Geoffrey Glanville, który jako dziecko został przygarnięty przez ojca Alessandra da Silveiry i stał się dla młodego kapitana, jak gdyby przyrodnim bratem. Niestety, nawet wychowywanie się pod jednym dachem nie sprawiło, aby Alessandro wykazywał braterskie uczucia wobec Anglika. Geoffrey znacznie bardziej zżył się z innym członkiem rodziny i ta przyjaźń trwa do chwili obecnej.

Wydanie niemieckie z 2014 roku
Historia zaproponowana przez niemiecką Autorkę jest wielowątkowa i nie skupia się jedynie na handlu i morskich podróżach pomiędzy Portugalią a Indiami. Jest to powieść historyczna, lecz z bardzo mocno wyeksponowanymi wątkami obyczajowymi. Bohaterowie doświadczają problemów, które nie są obce również współczesnemu człowiekowi. Muszą bowiem stawić czoło niełatwym sytuacjom i dokonywać trudnych wyborów. Z powodu miłosnych rozterek są zmuszeni postępować czasami nawet wbrew samym sobie. Ponieważ rodzina da Silveira to szlachecka familia, która cieszy się ogromnym poważaniem w Lizbonie, jej członkowie muszą przestrzegać określonych zasad. Nie mogą na przykład pozwolić sobie na zawieranie małżeństw z osobami reprezentującymi niższe warstwy społeczne. Za nic w świecie nie wolno im dopuścić do skandalu. Zmuszeni są ściśle trzymać się obowiązujących konwenansów, aby tylko nie splamić honoru rodziny. Nieważne, że nie będą szczęśliwi w tych związkach. Ich dobro praktycznie się nie liczy. Jeśli mężczyźnie pod jakimś względem nie będzie odpowiadać żona, to przecież zawsze może przyprowadzić sobie do łoża niewolnicę, z którą spłodzenie dziecka nie będzie wstydem. A młodych i pięknych niewolnic mają pod dostatkiem. W dodatku doskonale wiedzą, że żadna im nie odmówi, bo przecież jest tylko niewolnicą, która nie ma żadnych praw i musi wykonywać polecenia swojego pana. Znacznie większym upokorzeniem dla rodziny byłoby małżeństwo takiego szlachcica z kobietą z niższych sfer. Niewolnicę zawsze można wyzwolić i wydać za mąż za kogoś odpowiedniego do jej stanu. Można też po kryjomu utrzymywać potomka. Przecież to takie normalne!

Jak widać z powyższego, mężczyźnie wolno wszystko, zaś kobiecie nic. Nie dziwi więc fakt, że młodziutka Ana w pewnym momencie zbuntowała się przeciwko woli ojca i zwyczajnie uciekła. Czy jednak ten bunt pozwoli jej uniknąć przeznaczenia? Czy mimo wszystko nie zostanie przymuszona do małżeństwa, którego obsesyjnie się obawia? Jaką rolę w tym wszystkim odegra Geoffrey Glanville? Czy Alessandro da Silveira w końcu zrozumie, że popełnia błąd i zmieni swoje postępowanie? A może to samo życie uświadomi mu co tak naprawdę jest ważne? Może kiedy sam zazna prawdziwej miłości pojmie, że nie zawsze należy żyć według z góry przyjętych zasad? Ile jeszcze będzie musiał się nauczyć, aby wreszcie zrozumieć swoje błędy?

Muszę przyznać, że zawsze z ogromną niecierpliwością wyczekuję każdej kolejnej książki Laili El Omari. Tak też było i tym razem, lecz niestety nie mogę powiedzieć, że Zapach kwiatu muszkatołowego mnie porwał. W moim odczuciu nie jest to powieść na miarę Monsunowych dni, czy nawet Zapachu drzewa sandałowego. Dwie poprzednie książki przeczytałam jednym tchem i praktycznie tuż po zakończeniu lektury mogłabym natychmiast zacząć czytać każdą z tych powieści od początku. Tym razem czegoś mi zabrakło. Nie ma w tej historii tego swoistego piękna, do którego przyzwyczaiła mnie Autorka w przypadku poprzednich książek. Generalnie powieść nie jest zła. Tak jak wyżej wspomniałam jest to opowieść wielowątkowa z całą masą rozmaitych postaci, z których każda wnosi do tej historii coś wyjątkowego. Poza tym tło historyczne też jest niezwykle bogate, a poszczególne wydarzenia następują po sobie dość szybko, więc tak naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Niemniej czegoś i tak mi zabrakło.









sobota, 21 maja 2016

Wiesław Kielar – „Anus mundi” # 2
















Wydawnictwo: ATUT
Wrocław 2004
Przedmowa: Mieczysław Kieta





Na temat nazistowskiego obozu Auschwitz-Birkenau pisałam już kilka razy. Pomimo że tym razem tematyka książki także dotyczy tego strasznego miejsca, które pochłonęło ponad milion istnień ludzkich, nie będę przybliżać historii powstania obozu. Dodam jedynie, że wśród jego ofiar byli nie tylko Polacy i Żydzi, ale także inne grupy etniczne, jak Romowie, Czesi, Białorusini, Ukraińcy czy jeńcy sowieccy. Ponadto do Auschwitz-Birkenau naziści przywozili Żydów nie tylko z terenu Polski, ale również z takich państw, jak Francja, Węgry, Holandia, Grecja, Słowacja, Belgia, Niemcy, Austria, Jugosławia, Włochy, Łotwa, Norwegia oraz z obszaru Protektoratu Czech i Moraw.

Zamiast opowiadać po raz kolejny o historii nazistowskiego obozu koncentracyjnego, chciałabym w zamian przybliżyć dramatyczne losy dwojga zakochanych młodych ludzi, którzy postanowili walczyć o swoją miłość nawet kosztem własnego życia. Doskonale wiedzieli bowiem, co ich czeka, kiedy zostaną złapani przez Niemców, ale mimo to nie zawrócili z raz obranej drogi. Historia Edka Galińskiego (1923-1944) i Mali Zimetbaum (1918-1944) doskonale znana jest tym, którzy interesują się drugą wojną światową i Holokaustem. W Internecie można znaleźć na ten temat naprawdę sporo informacji. Niektórzy Edka i Malę nazywają nawet Romeem i Julią z Auschwitz. Ich romantyczna i zarazem tragiczna historia ściśle wiąże się z osobą Wiesława Kielara (1919-1990). Tak sobie myślę, że to, co przydarzyło się Edkowi Galińskiemu i żydowskiej dziewczynie Mali Zimetbaum może stanowić doskonały temat na książkę, a nawet posłużyć do napisania scenariusza filmowego.

Czy ktokolwiek jest w stanie wyobrazić sobie, jak silne musiało być uczucie łączące tych dwojga, że zdecydowali się pewnego dnia pokonać druty Auschwitz, wszechobecny terror i śmierć, która czaiła się dosłownie wszędzie? Edward Galiński pochodził z niewielkiej miejscowości Tuligłowy leżącej na południu Polski niedaleko Jarosławia. To tam urodził się 5 października 1923 roku, natomiast w Jarosławiu uczęszczał do szkoły, gdzie został aresztowany przez Niemców. Jego los podzieliła także spora grupa kolegów, którzy tak jak on, oskarżani byli o przynależność do Związku Walki Zbrojnej. Konsekwencją tych oskarżeń była deportacja do nazistowskiego koncentracyjnego obozu Auschwitz w czerwcu 1940 roku. Transport liczył ponad siedmiuset więźniów, którzy trafili do Oświęcimia z więzienia w Tarnowie. Tak więc Edward Galiński znalazł się za drutami obozu dokładnie 14 czerwca 1940 roku i otrzymał numer obozowy 531. Jego współtowarzyszem właśnie rozpoczynającej się gehenny był młody chłopak pochodzący z Sanoka – Stanisław Ryniak (1915-2004), który był jednocześnie pierwszym więźniem Auschwitz. W tej grupie znalazł się także Wiesław Kielar. Autor niniejszych wspomnień otrzymał numer 290.

Edward Galiński
Edek Galiński został przydzielony do pracy w obozowej ślusarni, nad którą kontrolę sprawował esesman pochodzący z Bielska. Nazywał się Edward Lubusch (1922-1984). Do Auschwitz trafił w 1941 roku. Był on jednym z nielicznych obozowych nadzorców, którzy w ludzki sposób traktowali więźniów. Kilka lat później Edward Lubusch odegrał znaczącą rolę w historii Edka i jego ukochanej Mali. Ta młoda Żydówka była niezwykle atrakcyjną dziewczyną o ciemnych włosach. Pochodziła z Brzeska, gdzie przyszła na świat w 1918 roku. Różnica wieku wcale nie przeszkadzała młodym w ich miłości. W 1928 roku Mala wraz z rodzicami wyemigrowała do Antwerpii w Belgii. Była niezwykle uzdolniona, znała kilka języków obcych: niemiecki, flamandzki, rosyjski, francuski, angielski i oczywiście polski. Do Auschwitz-Birkenau trafiła w konsekwencji łapanki 11 września 1942 roku. Najpierw osadzono ją w obozie przejściowym w Malines, natomiast cztery dni później zapakowano ją do transportu wraz z tysiącem belgijskich Żydów deportowanych do Oświęcimia. Jako więźniarka Auschwitz-Birkenau otrzymała numer 19 880.

Edek i Mala poznali się będąc więźniami obozu koncentracyjnego, a było to na przełomie 1943 i 1944 roku. Bardzo szybko ich znajomość zaczęła przeradzać się w coś znacznie poważniejszego, niż tylko przyjaźń. To było wielkie i gorące uczucie, dalece silniejsze, aniżeli obozowy koszmar. Do swojej obozowej koleżanki Mala zwykła mawiać, że „teraz kocha i jest kochana.”. Również sam Edek zwierzał się kolegom ze swej wielkiej obozowej miłości. Zarówno on, jak i Mala marzyli, aby w końcu wydostać się na wolność i ułożyć sobie życie, nie myśląc o tym, że wciąż trwa wojna. I tak oto w głowie Edka zrodził się plan ucieczki z obozu. Początkowo Edkowi miał towarzyszyć Autor niniejszej książki – Wiesław Kielar. Niemniej Wiesiek zrezygnował z ucieczki na rzecz Mali. W opuszczeniu Auschwitz pomagał Galińskiemu wspomniany już Edward Lubusch, który jakimś sposobem dostarczył chłopakowi esesmański mundur i broń. Posługując się fałszywymi dokumentami, Edek Galiński opuścił teren obozu, udając, że właśnie eskortuje więźniarkę, którą oczywiście była Mala Zimetbaum.

Zakochani uciekli z obozu 24 czerwca 1944 roku. Zdołali dotrzeć do wsi Kozy pod Bielskiem. Potem planowali pomaszerować w kierunku Słowacji, ponieważ tam mieszkała rodzina Mali. Niestety, nie udało się. Podczas zakupów w sklepie dziewczyna wpadła w ręce patrolu żandarmerii. Jeśli chodzi o Edka, to ten mógł się uratować, lecz jego miłość była tak silna, że postanowił pozostać z ukochaną, choć doskonale zdawał sobie sprawę czym taka postawa grozi. Przecież to pewna śmierć! Nikt nie musiał zmuszać go do opuszczenia kryjówki. Dobrowolnie oddał się w ręce Niemców. Praktycznie od razu zostali przewiezieni do Oświęcimia i osadzeni w sławnym już bloku numer 11. Jeden ze współwięźniów mówił potem, że Galiński śpiewał jakąś włoską piosenkę, aby w ten sposób przekazać Mali, że nadal żyje; że pamięta, kocha i bardzo tęskni.

Mala Zimetbaum 
Pomimo niewyobrażalnych tortur Edek Galiński nie wydał esesmanom Edwarda Lubuscha. Nigdy nie zdradził, skąd w jego posiadaniu znalazły się niemiecki mundur i broń. Ostatecznie zarówno Edek, jak i Mala zostali skazani na śmierć. W dniu 22 sierpnia 1944 roku w męskiej i żeńskiej części Auschwitz-Birkenau postawiono dwie szubienice. Edek szedł na śmierć z wielką godnością i podniesioną głową. Do samego końca nie chciał, aby Niemcy czuli satysfakcję. Tak więc sam wykopał spod siebie stołek, na którym kazano mu stanąć, zanim założono mu pętlę na szyję. Na koniec zdążył jeszcze krzyknąć: „Niech żyje Polska!”, choć ostatnia sylaba słowa „Polska” została stłumiona przez zaciskającą się na szyi chłopaka pętlę. Z kolei Mala Zimetbaum prowadzona na śmierć zdołała wyjąć z włosów ukrytą tam żyletkę i podciąć sobie żyły. Przed śmiercią zdążyła jeszcze zakrwawionymi rękami spoliczkować esesmana. Legenda głosi, że udało jej się jeszcze wykrzyczeć Niemcowi w twarz: „Umrę jako bohaterka, a ty zdechniesz jak pies!

Malę najprawdopodobniej dobito strzałem z pistoletu, choć tak naprawdę nie wiadomo, jak było naprawdę, ponieważ istnieje aż trzy wersje okoliczności śmierci Mali. Najbardziej wiarygodna wydaje mi się ta przedstawiona przez Wiesława Kielara. W końcu był na miejscu, kiedy to się stało. Owszem, nie widział egzekucji na własne oczy, ale jednak był tam i nie sądzę, aby do jego uszu dotarły nieprawdzie informacje. Ciało dziewczyny obwożono potem po obozowym placu, aby tym samym pokazać i przestrzec pozostałych więźniów przed tym, co ich czeka w razie nieposłuszeństwa i ewentualnej ucieczki. W muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu przechowywana jest niecodzienna pamiątka dotycząca tej niezwyklej historii. Znajdują się tam bowiem dwa pukle włosów (Edka i Mali) zawinięte w papier, zaś na jego brzegu widnieje napis, który wyszedł spod ręki Galińskiego: „Mally Zimetbaum 19880, Edward Galiński 531. Tę pamiątkę muzeum przekazał Wiesław Kielar, gdyż to do jego rąk trafiły włosy obojga zakochanych.

Co zatem stało się z Edwardem Lubuschem, który pomagał Edkowi i Mali w ucieczce? Otóż udało mu się zdezerterować. Wstąpił do Armii Krajowej, lecz pod koniec 1944 roku wpadł w ręce Niemców, którzy przez ten czas bezustannie go poszukiwali. Było to podczas jego wizyty w Wadowicach, gdzie przyjechał, aby odwiedzić żonę i dziecko. Oczywiście został skazany na śmierć, bo przecież z jednej strony pomagał więźniom z Auschwitz-Birkenau, a z drugiej dopuścił się dezercji. Coś takiego nie mogło ujść mu płazem. Tak więc Edward Lubusch został umieszczony w więzieniu w Bielsku. Niemniej Niemcy w obliczu posuwającej się w dość szybkim tempie zimowej ofensywy Armii Czerwonej nie zdążyli wykonać na nim wyroku. Były esesman został więc przewieziony do Berlina, zaś z powodu zbliżającej się klęski Trzeciej Rzeszy, Lubuscha zwolniono warunkowo i wcielono do Volkssturmu (z pol. Szturm narodowy), czyli do formacji o charakterze pospolitego ruszenia, którego Niemcy użyli w ostatniej fazie drugiej wojny światowej. Edward Lubusch przeżył, natomiast przy zabitym polskim żołnierzu znalazł dokumenty na nazwisko Bronisław Żołnierowicz. I tak oto zyskał nową tożsamość, zaś z uwagi na esesmański epizod musiał się ukrywać. Podawał się więc za robotnika przymusowego, a pod nowym nazwiskiem wraz z żoną i dziećmi osiedlił się w Polsce. Zmarł w marcu 1984 roku we Wrocławiu, a pochowano go w Zielonej Górze.

Edward Lubusch w warsztatach obozowych w Auschwitz
fot. Archiwum Państowego Muzeum Auschwitz-Birkenau


W drugim tomie swojej autobiografii Wiesław Kielar opowiada powyższą historię ze zrozumiałych powodów, choć nie można mówić o jakimś szczególnym jej wyeksponowaniu. To przecież on mógł być na miejscu Mali Zimetbaum i podzielić los swojego przyjaciela! Można jednak odnieść wrażenie, że w książce Kielara jest to jedna z wielu obozowych historii, których Autor był świadkiem w ciągu niemalże pięciu długich lat przebywania w Auschwitz-Birkenau. Podobnie jak w przypadku pierwszego tomu Nasze młode lata, tak i tutaj czytelnik odnosi wrażenie, że nie czyta wspomnień, lecz powieść wojenną, której narracja prowadzona jest w pierwszej osobie. Poprzednia część autobiografii zakończyła się na aresztowaniu Wiesława Kielara przez gestapo i oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. Młody Wiesiek wciąż łudził się nadzieją, że ojciec zdoła go jakoś wyciągnąć z aresztu. W końcu był urzędnikiem i miał wpływy. Niestety, stało się inaczej, co w konsekwencji spowodowało, że Wiesław Kielar trafił do Auschwitz już w pierwszym transporcie więźniów. Chyba tylko cudem udało mu się przeżyć. Mógł zostać zamordowany już w pierwszych dniach pobytu w obozie. Dlaczego tak się nie stało? Może zbyt mocno utwierdzał samego siebie w przekonaniu, że bardzo chce żyć? I ta siła dodawała mu odwagi do tego, aby każdego kolejnego dnia stawiać czoło gehennie, jaką zgotowali więźniom Niemcy.


Pierwszy transport więźniów z Tarnowa, wśrod których był
Edek Galiński i Wiesław Kielar
14 czerwca 1940


W miarę upływu czasu Wiesław Kielar potrafił już o siebie dość dobrze zadbać. Wiedział, gdzie można wymieniać papierosy na chleb albo do kogo pójść, aby dostać alkohol, który choć na chwilę pozwalał zapomnieć o koszmarze. Musiał też być niezwykle czujny, bo wszędzie mógł czaić się zdrajca. Byli bowiem i tacy, którzy potrafili współpracować z esesmanami, sądząc, że w ten sposób zdobędą sobie ich przychylność i być może unikną komór gazowych. Niestety, wielokrotnie zmuszeni byli się rozczarować. Esesmani nie potrafili okazać „wdzięczności”. Pomiędzy współwięźniami nawiązywały się również silne więzi przyjaźni. Niemniej zazwyczaj taka przyjaźń trwała krótko, ponieważ kilka razy w tygodniu Niemcy typowali ludzi do komór gazowych, a byli wśród nich przeważnie chorzy i słabi, którzy nie nadawali się już do pracy. Nierzadko wykonywano także egzekucje przez rozstrzelanie lub powieszenie. Wiesław Kielar miał naprawdę sporo szczęścia, które przypisywał działaniu Opatrzności, choć z drugiej strony często zastanawiał się, gdzie tak naprawdę jest Bóg i dlaczego pozwala na tak koszmarne rzeczy. Dlaczego pozwala, aby ginęli niewinni ludzie?!

Wydawnictwo:
WYDAWNICTWO LITERACKIE
Kraków 1972
Tytuł książki – Anus mundi (z pol. odbytnica świata) – to określenie, którego w 1942 roku użył lekarz SS Hauptsturmführer Heinz Thilo (1911-1945). Ta wojenna autobiografia ukazała się na rynku wydawniczym jako pierwsza spośród wszystkich trzech części i przyniosła Autorowi ogromną popularność. Była tłumaczona również na języki obce, w tym także na język niemiecki. Myślę, że stanowi ona doskonały dokument tamtych czasów. Uważam, że gdyby nie styl, w jakim jest napisana, trudno byłoby ją czytać ze względu na tragizm, który zawiera. 

Wiesław Kielar pisze niezwykle lekko. Czasami można odnieść wrażenie, że nie ma w tym emocji, choć nie wierzę, że Autor podczas pisania niczego nie odczuwał. Choć od wyzwolenia minęło dwadzieścia lat – pierwsze wydanie książki przypada na 1966 rok – to przecież przed oczami Wiesława Kielara musiały ożywać dramatyczne obozowe obrazy. Na pewno po raz kolejny widział swojego przyjaciela Edka, który z podniesioną głową zmierza w kierunku szubienicy w otoczeniu esesmanów. A kiedy już pod koniec wojny wydawało się, że teraz wszystko będzie dobrze i wreszcie nadejdzie upragniona wolność, Autor i ci, którzy wraz z nim przeżyli, ponownie trafili do piekła. Tym razem na terenie Trzeciej Rzeszy.

Kiedyś ktoś powiedział mi, że najbardziej wiarygodnymi książkami poruszającymi temat drugiej wojny światowej są te napisane przez osoby, które ją przeżyły. Trudno się z tym nie zgodzić. Bo kto lepiej zobrazuje tamte czasy, jak nie pokolenie, któremu udało się wydostać spod okupacji hitlerowskiej? Możliwe, że ci ludzie przeżyli właśnie po to, aby móc opowiadać i przestrzegać kolejne pokolenia przed nienawiścią i okrutnymi działaniami podejmowanymi w imię niezrozumiałych ideologii. Prędzej czy później nienawiść stanie się powodem wojny. Jest to tylko kwestią czasu. Historia wyraźnie to pokazuje i dlatego powinniśmy wyciągać z niej wnioski, aby już nigdy nie dopuścić do takiej bezsensownej rzezi, jaka miała miejsce podczas drugiej wojny światowej. Polityka nie powinna opierać się na siłowym zdobywaniu kolejnych sojuszników czy terenów. Prawdziwa polityka powinna opierać się na dialogu i dbaniu o dobro zwykłych ludzi. Nie wystarczą tylko piękne słowa. Potrzebne są czyny.










czwartek, 19 maja 2016

Nicola Cornick – „Kłopotliwy dług księżnej”

















Wydawnictwo: HARLEQUIN ENTERPRISES
Warszawa 2012
Tytuł oryginału: Deceived
Przekład: Krzysztof Puławski





Co powinna zrobić kobieta, która popadnie w tak ogromne długi, że nie jest w stanie spłacić ich sama? Otóż czasami jedynym wyjściem z tej bez wątpienia wielce kłopotliwej sytuacji jest znalezienie sobie męża. Najlepiej, żeby przyszły małżonek był nieprzyzwoicie bogaty. Wtedy też miłość ma drugorzędne znaczenie, o ile w ogóle jest komukolwiek potrzebna. Nie mówiąc już o wyglądzie zewnętrznym przyszłego życiowego partnera. Przecież małżeństwo i tak nie przetrwa próby czasu, więc po jakie licho zawracać sobie głowę czymś tak niepoważnym, jak uczucia? Najpierw niech małżonek spłaci długi żony, a potem wystąpi się o rozwód i sprawa zostanie załatwiona raz-dwa. Tylko gdzie w takim razie znaleźć odpowiedniego kandydata na męża? Może na przykład... w więzieniu?

Fleet to historyczne więzienie Londynu, którego początki sięgały co najmniej czasów Wilhelma I Zdobywcy (1028-1087) oraz inwazji Normanów na Anglię w 1066 roku. Swoją nazwę więzienie zawdzięczało rzece Fleet – dopływowi Tamizy. Zostało wybudowane po wschodniej stronie Farringdon Street. Więźniami Fleet byli ci, którym Izba Gwiaździsta (z ang. Court of Star Chamber) udowodniła dokonanie przestępstwa. Izba Gwiaździsta miała bowiem nieograniczoną władzę, co powodowało, że poniekąd stała ona ponad jakimkolwiek innym prawem, a jej wyroki zawsze były uzasadnione. Początkowo Fleet było głównie czymś w rodzaju „miejsca zatrzymania” dla dłużników, a potem stało się także więzieniem dla tych, którzy popełnili innego rodzaju wykroczenia, na przykład dopuścili się obrazy sądu. Na początku XVI wieku Fleet było popularnym miejscem, gdzie wysyłano tych, którzy w jakiś sposób stawali się kłopotliwi dla sędziów wchodzących w skład Izby Gwiaździstej. Mówiono także, że kardynał Thomas Wolsey (ok. 1473-1530) wysyłał tam ludzi bez uprzedniego przeprowadzenia należytego procesu.

Więzienie Fleet było doskonałym „domem” dla więźniów politycznych i dysydentów religijnych. W 1533 roku biskup John Hooper (ok. 1495-1555) i Miles Coverdale (1488-1569) pojawili się przed obliczem Tajnej Rady. Wtedy też John Hooper został wysłany do Fleet jako dysydent, a biskup Exeter Miles Coverdale wyjechał na kontynent i opublikował pierwszą angielską Biblię. Opis więzienia Fleet według Johna Hoopera został zapisany przez Johna Foxe’a (ok. 1517-1587) w dziele zatytułowanym Foxe's Book of Martyrs. Jeszcze w czasach panowania królowej Elżbiety I Tudor (1533-1603) w murach Fleet znajdowali się więźniowie religijni.


Dziedziniec więzienia Fleet (1808)
autor: Rudolph Ackermann (?-1834)


Dzisiaj może wydawać się, że przebywanie w murach więzienia Fleet odbywało się w strasznych warunkach, niemniej Fleet było znacznie lepiej wyposażone niż wiele innych miejsc tego typu, na przykład Newgate, które zostało zbudowane na polecenie Henryka II Plantageneta (1133-1189) w 1188 roku. Jednak już za panowania Edwarda III Plantageneta (1312-1377) podjęto w 1355 roku decyzję, aby poprawić warunki życia w więzieniu. W związku z tym uruchomiono system, który miał na celu zredukować ilość zanieczyszczeń pochodzących z publicznych latryn i odpadów, co powodowało, że w pobliżu więzienia panował niewyobrażalny smród i rozpowszechniały się choroby zakaźne wśród więźniów. Pod koniec 1381 roku i powstania chłopskiego, na czele którego stał Wat Tyler (1341-1381), Fleet miało już bardzo złą reputację, natomiast przywódca powstania wraz ze swoimi ludźmi rzucił się na więzienie i splądrował zapasy żywności, jakie się w nim znajdowały, a także spalił wiele pobliskich budynków. Z kolei za panowania Henryka VIII Tudora (1491-1547) poeta Henry Howard, hrabia Surrey (ok. 1517-1547) opisał Fleet jako „obrzydliwe więzienie, którego śmiercionośne powietrze nie może poprawić stanu ludzkiego zdrowia.”

„Pamiętajcie w modlitwie
o biednych dłużnikach”

Więźniowie z Fleet proszą
przechodniów o jałmużnę. 
Wszyscy więźniowie zmuszeni byli wnosić opłaty za przebywanie we Fleet i uprzywilejowane traktowanie. Więzienni strażnicy notorycznie domagali się wysokich łapówek i nadużywali swoich stanowisk. Pierwsza wzmianka o tego rodzaju nadużyciach pojawiła się już za panowania Henryka IV Lancastera (1367-1413) i pochodziła z 1400 roku. Dla drobnych przestępców (szlachetnych i wpływowych) istniała we Fleet możliwość wyjścia za kaucją, co oznaczało informowanie więźniow, iż po wpłaceniu pewnej sumy pieniędzy mogą swobodnie przebywać w pobliżu więzienia, na przykład na nieodległych dworach. Tak więc za pieniądze można było kupić sobie nieco swobody. Niestety, jeśli chodzi o dłużników, to taka możliwość pojawiała się jedynie w nielicznych przypadkach. Sporo jest natomiast zapisów mówiących o złym traktowaniu osadzonych, a nawet tyranii ze strony strażników więziennych. Wspomniane powyżej nadużycia objawiały się przemocą fizyczną, molestowaniem seksualnym, kradzieżami osobistego mienia, jak również celowym umieszczaniem w jednej celi dwóch więźniów wrogo do siebie nastawionych. Niektórych więźniów zakuwano w łańcuchy, zaś innych nieszczęśników umieszczano w piwnicach, czyli podziemnych lochach, gdzie umierali z powodu chorób. Każdą taką śmierć oznaczano kredą na ścianie.

Wśród znanych osobistości uwięzionych we Fleet byli wspomniani już John Hooper i Henry Howard, hrabia Surrey. Inni to: biskup Stephen Gardiner (ok. 1493-1555); biskup Londynu Edmund Bonner (1500-1569), który został skazany za odmowę złożenia przysięgi supremacji królowi Edwardowi VI Tudorowi (1537-1553); William Herbert, 3. hrabia Pembroke (1601–1630), który był patronem Williama Szekspira (1564-1616) i został skazany za uwiedzenie jednej z najbardziej zaufanych pokojówek Elżbiety I Tudor; Henry Wriothesley, 3. hrabia Southampton (1573-1624), który z kolei był jednym z ulubieńców Elżbiety I Tudor, a skazany został za zawarcie małżeństwa bez zgody królowej; Ben Jonson (1572-1637), którego wysłano do Fleet, ponieważ uczestniczył w pisaniu sztuki zatytułowanej The Isle of Dogs, uznawanej za obrazoburczą; Sir Walter Raleigh (ok. 1554-1618) – został uwięziony za zdradę stanu i jedynie na krótko przeniesiono go do Fleet z Tower, aby mógł uniknąć panoszącej się w okolicy Tower zarazy; John Donne (1572-1631) – do Fleet trafił za potajemne zawarcie małżeństwa z Anną More (?); dramaturg William Wycherley (1641-1716) – uwięziony za niespłacanie długów; założyciel Pensylwanii w Stanach Zjednoczonych William Penn (1644-1718) – uwięziony za odmowę zapłacenia sztucznie zawyżonego długu swojemu zarządcy; pisarz Daniel Defoe (1660-1731) – oskarżony o niewypłacalność. Ta lista jest znacznie dłuższa, lecz nie sposób wymienić tutaj wszystkich znanych więźniów Fleet.

Poprzednie wydanie z 2008 roku
Obecnie po Fleet zostało już tylko wspomnienie. Najpierw uległo spaleniu w pożarze Londynu, który miał miejsce w 1666 roku. Potem odbudowano je na wzór poprzedniego budynku, lecz zostało zniszczone podczas Rozruchów Gordona w 1780 roku, i ponownie odbudowane. Na skutek napływających wniosków dotyczących złych warunków więziennych zdecydowano o całkowitym zamknięciu Fleet na mocy aktu prawnego wydanego przez Parlament, a było to w roku 1842 za panowania królowej Wiktorii Hanowerskiej (1819-1901). W 1844 roku budynek więzienia został sprzedany firmie Corporation of the City of London, która krótko po jego nabyciu zdecydowała się na jego rozbiórkę.

Wróćmy jednak do książki. Jest rok 1816, zaś mieszkająca w Londynie młoda księżna Isabella Di Cassilis za nic nie może poradzić sobie ze spłatą niewyobrażalnie wysokiego długu, jaki zostawił jej w spadku zmarły mąż. Z jednej strony księżna jest niesamowicie szczęśliwa, ponieważ nie musi już męczyć się w małżeństwie z mężczyzną, za którego wydano ją pod przymusem, i który zafundował jej pasmo nieszczęść, natomiast z drugiej na skutek nieodpowiedzialnego zachowania nieżyjącego małżonka musi teraz niesprawiedliwie ponosić konsekwencje jego czynów. Rodzina nie może jej pomóc, ponieważ rodzice też już nie żyją, zaś rodzeństwo jest chyba jeszcze biedniejsze niż sama księżna. Co zatem robić, żeby nie trafić do więzienia i nie przysporzyć sobie jeszcze większych kłopotów oraz nie stracić reputacji, która na chwilę obecną i tak jest już sporo nadszarpnięta? Najlepiej znaleźć bogatego mężczyznę, który będzie na tyle uprzejmy, żeby się z księżną ożenić i do tego jeszcze spłacić jej długi. W tym celu nasza dama z wyższych sfer udaje się do londyńskiego więzienia Fleet i po zapłaceniu łapówki strażnikowi wybiera sobie… męża. Trochę to nielogiczne, bo przecież we Fleet osadzeni są głównie mężczyźni, którzy sami potrzebują pomocy w spłaceniu własnych długów, ale widocznie Isabella Di Cassilis jest już tak bardzo zdesperowana, że nie ma to dla niej żadnego znaczenia.

W więzieniu nasza księżna trafia na niejakiego Marcusa Ellisa, który jest 7. hrabią Stockhaven. Kobieta jest zdecydowana go poślubić, jeśli tylko ten wyrazi na to zgodę. Jakież jest jej zdziwienie, kiedy okazuje się, że hrabia wcale nie jest jej obcy. Otóż dwanaście lat temu Isabella zostawiła go przed ołtarzem, w zamian poślubiając starego księcia Ernesta Di Cassilis, który de facto oddał życie Bogu w ramionach kochanki. Być może kobieta miała ku temu powody, lecz hrabia na chwilę obecną nie ma o tym bladego pojęcia. Marcus natomiast doskonale pamięta tamten upokarzający dzień i teraz nadarza się fantastyczna okazja ku temu, aby zemścić się na Isabelli. A co tam, niech poczuje, jak to jest, kiedy wszyscy wokół się z ciebie śmieją, a towarzystwo wytyka palcami. Wygląda też na to, że Isabella nie chce już szukać innego więźnia, z którym chciałaby wstąpić w związek małżeński. Niech już zostanie ten Marcus Ellis. Może nie będzie aż tak źle, jak sobie wyobraża. Pytanie tylko, dlaczego Marcus trafił za kratki? Cóż takiego uczynił, że zamknięto go we Fleet? Czy kiedykolwiek opuści mury więzienia? Oby nie, bo jak księżna wytłumaczy się wtedy z tego małżeństwa?

Wydawnictwo:
HARLEQUIN HISTORICAL (2006)
W końcu odbywa się ślub Marcusa i Isabelli. Nie jest to oczywiście ceremonia należna obydwojgu ze względu na ich status społeczny, ale przecież nie to jest w tym momencie najważniejsze. Oby tylko hrabia spłacił długi księżnej, a potem przyjdzie czas na szybki rozwód i cała sprawa znajdzie szczęśliwe zakończenie. Niestety, życie pisze własne scenariusze, które zazwyczaj mają niewiele wspólnego z planami aktorów grających główne role. Poza tym Isabella jest przekonana, że nikt tak naprawdę nie dowie się o tym haniebnym ślubie, a i sam Marcus nie wyjdzie przecież z więzienia, żeby mógł zdradzić ich tajemnicę w towarzystwie. O, jak bardzo się myli! Któregoś bowiem dnia małżonkowie spotykają się na tym samym przyjęciu organizowanym przez ich wspólną znajomą. Jakież jest zatem zdziwienie księżnej, kiedy tuż przed nią wyrasta nagle Marcus Ellis z ironicznym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Jak dalej potoczy się życie tych dwojga? Czy Marcus faktycznie wykorzysta sytuację, aby zemścić się za upokorzenie, którego doznał przed laty ze strony Isabelli? Czy księżna będzie chciała rozwodu, kiedy zda sobie sprawę, że wciąż kocha hrabiego, pomimo że od ich poprzedniego spotkania minęło tak wiele czasu? Jak zareaguje londyńskie towarzystwo, kiedy dowie się, że Isabella i Marcus są małżeństwem? Czy plotki, które krążą wokół księżnej Di Cassilis nie okażą się silniejsze, aniżeli prawdziwe uczucie?

Kłopotliwy dług księżnej to typowy romans historyczny, choć nie brak w nim także wątków kryminalnych i tajemnic, które skrywane były przez lata, aby w końcu wyjść na jaw w najmniej spodziewanym momencie. W dodatku jest jeszcze ktoś, kto systematycznie donosi prasie o wydarzeniach mających miejsce w życiu księżnej Di Cassilis. Kim jest ten człowiek i dlaczego to robi? Czyżby dla pieniędzy? A może stoi za tym jakaś grubsza afera? Z kolei, jeśli chodzi o samych bohaterów, to w żadnym razie nie są oni ani cukierkowi, ani też nie epatują w nadmiarze swoją przesłodzoną miłością. To zwyczajni ludzie, którzy różnią się od reszty jedynie tym, że pochodzą z wyższych sfer, i choć powinni zachowywać się, jak przystało na ich szlacheckie pochodzenie, raczej tego nie robią. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, to wówczas są w stanie wywołać nawet skandal, nie bacząc na opinię towarzystwa.

Trzeba pamiętać, że Nicola Cornick specjalizuje się w pisaniu romansów historycznych, więc sięgając po jej książkę nie należy spodziewać się powieści historycznej wysokich lotów. Twórczość Autorki skupia się na opowieściach lekkich, łatwych i przyjemnych, lecz z drugiej strony dostarcza informacji o nietypowych miejscach, które dziś są tylko wspomnieniem, czego przykładem jest nieistniejące już londyńskie więzienie Fleet. Klimat początku XIX wieku jest doskonale oddany i co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Oczywiście zrozumiałe jest, że tego typu książki kojarzą się czytelnikowi jednoznacznie, w czym nie pomagają ani okładki, ani też nazwa Wydawnictwa. Myślę jednak, że dla relaksu można czasami sięgnąć po typowy romans, w którym bohaterowie będą zupełnie oderwani od naszej epoki, a w dodatku gdzieś w tle czytelnik będzie mógł także „usłyszeć” szelest krynolin.  












poniedziałek, 16 maja 2016

Ryszard Wolański – „Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań”
















Wydawnictwo: DOM WYDAWNICZY REBIS
Poznań 2012
Przedmowa: Bohdan Łazuka





Rok 2016 można w Polsce śmiało nazwać Rokiem Eugeniusza Bodo (1899-1943). Z jednej strony mamy serial telewizyjny, zaś z drugiej wysyp biografii, które ostatnio pojawiają się na rynku wydawniczym niczym grzyby po deszczu. Kim zatem był osławiony Bodo, którego okoliczności śmierci przez lata komunizmu były fałszowane albo zupełnie przemilczane? Do wiadomości publicznej podawano głównie informację, że Bodo został zastrzelony przez Niemców po ich wkroczeniu do Lwowa, a miało się to stać 29 czerwca 1941 roku. Prawda okazała się jednak znacznie bardziej dramatyczna, a o Bodo można powiedzieć, że zmarł w wielkich męczarniach, które zafundowali mu Sowieci, traktując artystę jako „element niebezpieczny społecznie”. Może gdyby nie przyznawał się wówczas do szwajcarskiego obywatelstwa i nie upierał się tak przy swoim obcym pochodzeniu, wszystko potoczyłoby się inaczej? Przypuszczalnie podjął taką decyzję, ponieważ już raz szwajcarski paszport bardzo mu pomógł, więc sądził, że tym razem również tak się stanie. Niestety, nie „docenił” Sowietów i ich niezwykłej „pomysłowości” i „inteligencji” w prowadzeniu dochodzenia.

Eugeniusz Bodo, a właściwie Bogdan Eugène Junod, był – obok Adolfa Dymszy (1900-1975) – jednym z najsłynniejszych i najbardziej utalentowanych aktorów dwudziestolecia międzywojennego. Uwielbiali go praktycznie wszyscy, zaś w sercach kobiet zajmował szczególne miejsce. Kochały go nawet te, które nigdy nie zetknęły się z nim osobiście. I choć był amantem przedwojennego kina, to jednak swoje związki z kobietami utrzymywał w tajemnicy. Nigdy nie wystawiał swojego prywatnego życia na widok publiczny, natomiast na pytania dziennikarzy o kobiety w jego życiu reagował albo humorem, albo milczeniem, a czasami zwyczajnie zmieniał temat rozmowy. Jeśli już coś przedostało się do prasy, to była to tylko i wyłącznie zasługa dociekliwości samych dziennikarzy. Bodo ani niczego nie potwierdzał, ani też niczemu nie zaprzeczał. 

Eugeniusz Bodo i Adam Brodzisz
w filmie Wiatr od morza (1930)
reż. Kazimierz Czyński (1891-1956)
Eugeniusz Bodo był nie tylko aktorem filmowym, ale także teatralnym oraz artystą estradowym. Potrafił również doskonale śpiewać i tańczyć. Był bardzo silnie związany z matką, która do końca pozostała najważniejszą kobietą w jego życiu, pomimo że po rozwodzie z ojcem Bogdana zostawiła go i wyjechała za granicę. Jadwidze Annie Dorocie Dylewskiej (ok. 1874-1944) nie podobało się, że Eugeniusz – podobnie jak jego ojciec – pragnie zostać artystą. Théodore Junod (1870-1927) był Szwajcarem i prowadził objazdowe teatrzyki i kabarety, którymi fascynował się mały Bodzio. Tak więc dorastając w otoczeniu piosenkarzy, komików i tancerzy, Eugeniusz bardzo szybko zaczął wykazywać talent w tym kierunku. W wieku dziesięciu lat opracował skecz zatytułowany Dziesięcioletni kowboj Bodo – cudowne dziecko XX wieku, który publiczność oklaskiwała na stojąco. Z kolei pseudonim artystyczny BODO powstał z połączenia liter występujących w imionach jego i trzeciego imienia matki, czyli BOGDAN i DOROTA.

W 1903 roku rodzina Junodów osiedliła się w Łodzi po tym, jak zjeździła z występami całą Rosję. To właśnie w Łodzi Théodore Junod otworzył pierwsze w Polsce nieme kino i nazwał je Urania. Od 1907 roku kino-teatr Junoda mieścił się w drewnianym budynku na zapleczu domów u zbiegu ulic Piotrowskiej i Jaracza. Matka Eugeniusza jeszcze wówczas łudziła się nadzieją, że ostatecznie jej jedynak porzuci marzenia o życiu estradowym i wybierze sobie jakiś „przyzwoity” zawód, chociażby zostanie lekarzem. Nie miałaby też nic przeciwko temu, aby pracował jako kolejarz. Bardzo długo nie mogła pogodzić się z wyborem syna. Konflikt pomiędzy Bogdanem a Dorotą doprowadził w końcu do tego, że siedemnastoletni wówczas Bodo zwyczajnie uciekł z domu i wyruszył do Poznania, gdzie zaczął występować w miejscowym teatrze. Minęły trzy lata, po upływie których Bodo był już całkiem dobrze zapowiadającym się aktorem. Wtedy też przeniósł się do Warszawy i zaprosił do siebie matkę. Pomimo chłopięcego buntu, Dorota nigdy nie przestała być dla Bogdana autorytetem. Bliskie relacje z matką sprawiły, że niektórzy twierdzili, iż jest on zwyczajnym maminsynkiem.

W 1917 roku Eugeniusz Bodo zaczął występować jako tancerz i pieśniarz. W tej roli można było go zobaczyć na scenach rewiowych, najpierw w Poznaniu i Lublinie, a od roku 1919 także w Warszawie. Występował między innymi w takich kabaretach jak Qui Pro Quo, Morskie Oko, Cyganeria oraz Cyrulik Warszawski. Jego filmowy debiut miał miejsce w 1925 roku, kiedy zagrał w niemym filmie zatytułowanym Rywale, co stało się początkiem jego ogromnej popularności. Niestety, sukces aktorski został przyćmiony przez osobistą tragedię, z której konsekwencjami moralnymi i prawnymi musiał zmagać się przez kilka lat. Przypuszczalnie wyrzuty sumienia ciążyły mu nawet wtedy, gdy sprawa sądowa dobiegła już końca. Od tego czasu Bodo zmienił także swój stosunek do życia towarzyskiego. Przestał pić alkohol, choć nie zaniechał pojawiania się na wszelkiego rodzaju bankietach. Zawsze cenił sobie dobrą zabawę, szczególnie że uchodził za duszę towarzystwa i nie wyobrażano sobie, że mogłoby go nie być na imprezie, na której świętowano powodzenie kolejnych filmów z jego udziałem.


Scena z filmu Uroda życia, który został zrealizowany na podstawie powieści Stefana Żeromskiego (1864-1925) wydanej pod tym samym tytułem (1912).
reż. Juliusz Garden (1901-1944)


W latach 30. XX wieku Eugeniusz Bodo odnosił największe sukcesy zawodowe. Powszechnie uważano go za mężczyznę tryskającego humorem, szarmanckiego oraz niezwykle uwodzicielskiego, co sprawiało, że grono jego wielbicielek stale rosło. Dziś powiedzielibyśmy, że był celebrytą na szeroką skalę. Reklamował krawaty, kapelusze i marynarki. O kobietach w życiu Bodo pisać nie będę, ponieważ to temat na osobną notkę. Prawdą jest jednak, że w latach 30. XX wieku Eugeniusz zaczął pisać scenariusze, natomiast niedługo przed wybuchem drugiej wojny światowej skupił się na reżyserowaniu filmów, w których grał główne role. Na ekranie można go było zobaczyć obok najlepszych ówczesnych polskich aktorów, wśród których wymienić należy chociażby Władysława Grabowskiego (1883-1961), Jadwigę Smosarską (1898-1971), Mieczysławę Ćwiklińską (1879-1972), Adama Brodzisza (1906-1986) i oczywiście niezrównanego Adolfa Dymszę.

Eugeniusz Bodo był też producentem oraz jednym ze współwłaścicieli wytwórni filmowej o nazwie B.W.B., czyli Bodo-Waszyński-Brodzisz. Oprócz Bodo i Brodzisza, którzy – jak wiadomo byli aktorami – znalazł się także Michał Waszyński (1904-1965), reżyser pochodzenia żydowskiego. Pisał również scenariusze, a także zajmował się montażem filmowym. Wytwórnia nie przetrwała jednak próby czasu, niemniej Eugeniusz nie spoczął na laurach i założył własną wytwórnię, którą w 1933 roku nazwał Urania-Film, co miało upamiętnić firmę jego ojca. To właśnie w Urania-Film powstawały największe szlagiery. Z kolei w 1938 roku Eugeniusz Bodo występował z programem estradowym wraz z Mirą Zimińską-Sygietyńską (1901-1997). W tym samym czasie swoją premierę miała komedia Paweł i Gaweł, która stała się wielkim kinowym przebojem. Eugeniusz Bodo zagrał w niej Pawła, zaś Adolf Dymsza wcielił się w rolę Gawła. Obydwaj aktorzy bardzo się od siebie różnili zarówno zawodowo, jak i prywatnie. Ich wojenne losy również potoczyły się zupełnie inaczej.


Plakat reklamujący film Jaśnie pan szofer (1935)
Obok Eugeniusza Bodo wystąpili również: Antoni Fertner (1874-1959), Ina Benita (1912-1944), Ludwik Sempoliński (1899-1981), Tadeusz Olsza (1895-1975) i inni.
reż. Michał Waszyński


Wybuch drugiej wojny światowej uniemożliwił Eugeniuszowi Bodo dokończenie nie tylko antyfaszystowskiego filmu, nad którym właśnie pracował, lecz także musiał zrezygnować z przedstawień teatralnych czy premier kinowych. Dramatyczne okoliczności sprawiły, że zmuszony był uciekać z Warszawy, podobnie jak kilkuset innych polskich aktorów, literatów, muzyków, plastyków, dziennikarzy czy krytyków. Część z nich wróciło potem do stolicy, lecz byli i tacy, którym nie dane było przeżyć krwawego września 1939 roku. Eugeniusz Bodo przedarł się zatem na Kresy, gdzie znalazł zatrudnienie u Henryka Warsa (1902-1977). Jednakże pomimo tego zarówno koniec jego kariery, jak i życia był już bliski…

W całej biografii Eugeniusza Bodo napisanej przez Ryszarda Wolańskiego najbardziej dramatycznym w odbiorze jest właśnie ostatni rozdział poświęcony okolicznościom śmierci tego niezwykłego przedwojennego aktora. Znajduje się tam bowiem autentyczny zapis z przesłuchania Bodo przez NKWD. Praktycznie przez całe życie nie opuszczało go szczęście. Może życie prywatne faktycznie nie ułożyło mu się najlepiej, bo nigdy się nie ożenił i nie miał dzieci, ale zapewne nie to było najważniejsze. Wciąż otaczały go piękne kobiety, a on sam nie był obojętny na ich wdzięki. Być może taki styl życia mu odpowiadał. Niemniej ostatnie dwa lata życia Bodo były największą gehenną, jaką można sobie wyobrazić. Może wydawać się, że ten przystojny mężczyzna, który miał dosłownie wszystko nagle został odarty nawet z godności. Myślę jednak, że to tylko pozory. W obliczu tragedii i pewnej śmierci robił wszystko, aby tę godność jednak zachować. Liczył na to, że nic mu się nie stanie i już wkrótce wyjdzie na wolność. Przecież nie zrobił niczego złego! Był tylko aktorem, który kochał to, co robił. Wciąż zastanawiam się, jak potoczyłyby się dalsze losy Bodo, gdyby nie przyznał się do swojego szwajcarskiego pochodzenia i tak usilnie się przy nim nie upierał. Czy przeżyłby wojnę? Czy oglądalibyśmy go w filmach powojennych? A może zrezygnowałby z aktorstwa? Albo wyemigrował do Ameryki, tak jak zrobili to niektórzy jego koledzy po fachu? Niestety, bezlitosne NKWD w szwajcarskim obywatelstwie Bodo dopatrzyło się rzeczy, których tak naprawdę nie było. Wystarczyło jednak, że Bodo był człowiekiem światowym, znał języki obce i sporo podróżował po świecie, nawiązując liczne znajomości, aby stać się wrogiem Związku Sowieckiego.


Eugeniusz Bodo jako amerykańska aktorka filmowa Mae West (1893-1980)
w filmie Piętro wyżej (1937).
reż. Leon Trystan (ok. 1900-1941)


Ryszard Wolański w swojej książce skupia się głównie na Eugeniuszu Bodo jako na wybitnym przedwojennym artyście. Jego życie prywatne i liczne romanse, jakby trochę omija. Czasami odnosiłam wrażenie, że Autor robi to tak zręcznie, jak gdyby robił to sam Bodo, który – jak już wspomniałam – nie informował dziennikarzy o tym, co dzieje się za drzwiami jego alkowy. W związku z powyższym wiele w tej biografii cytatów zaczerpniętych z ówczesnych pism o tematyce kulturalnej, jak Film czy Kino, a także wielu innych. Można też przeczytać autentyczne recenzje, jakie pojawiały się po premierach teatralnych lub filmowych z udziałem Eugeniusza Bodo. Za tymi recenzjami stał między innymi Tadeusz Boy-Żeleński (1874-1941). Na kartach książki czytelnik odnajdzie również szereg nazwisk osób, które w mniejszym bądź większym stopniu wpłynęły na rozwój kariery Eugeniusza Bodo, szczególnie poprzez współpracę przy poszczególnych filmach. Wśród tych nazwisk odnajdujemy aktorów, reżyserów, scenarzystów, a nawet pisarzy, ponieważ to na podstawie ich powieści powstały niektóre filmy w dorobku Bodo.

Wydanie z 2016 roku
Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań to przede wszystkim rzetelnie opracowana biografia, którą czyta się jednym tchem, szczególnie jeśli czytelnikowi znane są tragiczne losy bohatera. Myślę – podobnie jak Ryszard Wolański – że Eugeniusz Bodo przez wiele lat pozostawał w zapomnieniu, a to właśnie dlatego, że okoliczności jego śmierci nie pozwalały na to, aby mówić o nim głośno. W Polsce przez lata komunizmu wolno było jedynie skupiać się na jego dorobku teatralnym i filmowym, a nawet jego burzliwych romansach, natomiast nie wolno było poruszać kwestii śmierci. Komunistyczne zakłamanie na wyraźne życzenie Związku Radzieckiego sprawiło, że wielu ludzi uwierzyło w to, iż to naziści zamordowali Eugeniusza Bodo. Przyznam, że kilka lat temu sama natknęłam się na taką informację, czytając biografię jednej z przedwojennych polskich aktorek. Oczywiście książka wydana została jeszcze w czasach PRL-u, więc należy rozumieć, że cenzura nie dopuściła do opublikowania prawdy, nawet gdyby autorka biografii wiedziała, że jest inaczej.

Tak więc jeśli ktoś interesuje się przedwojennym kinem i chciałby poznać losy Eugeniusza Bodo, to ta książka jest jak najbardziej odpowiednia, aby to zrobić. Autor rzetelnie naświetla poszczególne etapy z zawodowego życia Bodo, zaś miejscami jedynie delikatnie wspomina o kobietach, które odegrały mniejszą bądź większą rolę w życiu artysty. Ryszard Wolański robi to jednak tylko wtedy, gdy wymaga tego sytuacja, na przykład jeśli opowiada o filmie, na planie którego Bodo spotkał tę czy inną aktorkę. Gdzieś pomiędzy wierszami daje się natomiast wyczytać, że artystę nie interesowały jedynie koleżanki z pracy, ale także zwykłe kobiety nie mające nic wspólnego z przemysłem filmowym ani teatrem. Były to kobiety, które na co dzień wykonywały proste zawody, dzięki którym zarabiały na chleb. Czytając biografię można też dojść do wniosku, że Bodo nie był zarozumiały i nie zgrywał gwiazdora. Tak naprawdę można odczuć, że w pewnym sensie był wręcz nieśmiały, co skutecznie tuszował poczuciem humoru. Nieco dziwić może również fakt, że był domatorem, choć większość czasu spędzał poza domem wśród ludzi. I co ciekawe, dla relaksu wyszywał makatki i kolekcjonował znaczki.