sobota, 29 czerwca 2013

Victoria Holt – „Skok tygrysicy”









Wydawnictwo: KSIĄŻNICA
Katowice 2007
Tytuł oryginału: The Spring of the Tiger
Przekład: Elżbieta Gepfert




Kiedy słyszymy „Cejlon”, wówczas pierwsze, co nam przychodzi do głowy to „herbata”. Gdzieś w podświadomości czujemy jej smak i zapach. W roku 1972 wyspa Cejlon zmieniła nazwę na Demokratyczną Republikę Sri Lanki. Niemniej jednak państwo położone na terenach Azji Południowej, w większości przypadków nadal utożsamiane jest z Cejlonem, co sprawia, że nazwy „Sri Lanka” i „Cejlon” traktowane są wymiennie. Nie będę tutaj szczegółowo zagłębiać się w geografię czy warunki turystyczno-krajoznawcze Cejlonu, ponieważ te informacje można bez trudu odnaleźć w każdej encyklopedii. Chciałabym natomiast nieco nakreślić historię Sri Lanki z uwagi na fabułę powieści, o której mowa.

Mówiąc o historii Cejlonu, skupmy się na wieku XVIII. Otóż pod koniec tego stulecia wyspa znalazła się w centrum zainteresowania Brytyjczyków, którzy w latach 1795-1796 dokonali podboju Cejlonu, usuwając stamtąd bez większych problemów Holendrów. W roku 1802 w Amiens został zawarty pokój, na mocy którego Cejlon stał się częścią brytyjskiego imperium. W 1815 roku Brytyjczycy opanowali Kandy i bardzo szybko na terenach Płaskowyżu Centralnego zaczęli zakładać ogromne plantacje herbaty, kawy oraz kauczuku. Zatrudniali tam miejscową ludność, a także robotników pozyskiwanych w Indiach, głównie w Tamiladzie i Kerali.

To właśnie na wyspie Cejlon ojciec głównej bohaterki powieści – Sary Ashington – trudni się uprawą herbaty. Oczywiście jest on Brytyjczykiem i jak pokazuje historia, zatrudnia na swojej plantacji tubylców. Lecz plantacja Ralpha Ashingtona nie jest jedyną zarządzaną przez obywatela Wielkiej Brytanii. Konkurencję stanowi plantacja Clintona Shawa – młodego, silnego i zdrowego mężczyzny, który wśród miejscowych nazywany jest wręcz „królem wyspy”. Należy do niego większość ziemi oraz łowiska, gdzie wydobywane są perły. Lecz zanim wybierzemy się z naszą bohaterką w podróż na malowniczy Cejlon, przenieśmy się na chwilę do Anglii na Denton Square. To właśnie tutaj, w otoczeniu aktorów, dorasta Sara Ashington.

Kiedy czytelnik poznaje panienkę Sarę, dziewczyna jest już w wieku nastoletnim. Wychowuje ją matka, która praktycznie nie widzi nic poza swoją pracą. Jest znaną aktorką, która wciąż potrzebuje pochwał, zachwytów i uwielbienia swoich fanów. Kiedy Sara była bardzo mała, Irena Rushton wywiozła ją z Cejlonu, w chwili porzucenia swojego męża. Rozkapryszona aktorka była drugą żoną Ralpha i jednocześnie jedną wielką pomyłką jego życia. Tak przynajmniej twierdzą jego siostry – Marta i Mabel. Mała Siddons, jak nazywa ją matka, ma własnego guwernera, który uczy ją o świecie i literaturze. Wzajemne relacje tych dwojga są znacznie poważniejsze niż tylko uczennicy i nauczyciela. Teoretycznie można mówić o przyjaźni, aczkolwiek uważny obserwator dostrzeże zapewne coś więcej. Ale przecież wszystko kiedyś ma swój koniec. Spotkania Sary z Tobym Manderem również. Pewnego dnia mężczyzna wyjeżdża do Dehli. Fakt ten łamie serce dorastającej Sary.

Środowisko aktorów chyba od zawsze wiązało się ze skandalami obyczajowymi, w których to właśnie oni odgrywali główne role. Tak też jest i w tym przypadku. Irena Rushton wikła się w romans z żonatym mężczyzną, który kończy się tragicznie. Jego konsekwencje są dramatyczne nie tylko dla rodziny kochanka aktorki, ale dla niej samej również. Nagle przestaje dostawać propozycje ról. Wygląda na to, że w swoim środowisku jest już skończona. Gazety rozpisują się o niej niepochlebnie, pod domem wystają jacyś tajemniczy ludzie, a sama zainteresowana popada w coraz głębszą depresję. I wtedy na ratunek przybywają siostry Ralpha Ashingtona. Kobiety nie dbają o przyszłość swojej bratowej. Znacznie bardziej zainteresowane są bratanicą. Dwie stare panny widzą w niej spełnienie własnych oczekiwań.

Mniej więcej w tym samym czasie Sara odkrywa tajemnicę niezwykłych pereł Ashingtonów, które przechodzą z pokolenia na pokolenie. Każda żona męskiego potomka rodu musi je przez jakiś czas nosić, co uwieczniane jest na portretach zdobiących ściany w dwustuletniej rezydencji Ashingtonów. To właśnie tam ma zamieszkać Sara wraz z matką. Czy kobiety będą tam bezpieczne? A może jest ktoś, kto czyha na ich życie, a przynajmniej jednej z nich?

Oczywiście Sara bardzo szybko akceptuje nową rzeczywistość. Dom ciotek i jej ojca przypada jej do gustu, choć jest dość tajemniczy. Wiążą się z nim też pewne legendy. Lecz ona nie zwraca na to uwagi, zważywszy że pojawia się szansa na odzyskanie ojca. Któregoś dnia marzenie Sary wreszcie się spełnia. Oto z dalekiego Cejlonu powraca schorowany Ralph Ashington. Ale mężczyzna nie jest sam. Przywozi ze sobą młodego Clintona Shawa. Jaką zatem rolę odegra w życiu młodziutkiej Sary ten bezwzględny przyjaciel ojca? Czy dziewczyna może mu ufać, skoro ojciec darzy go tak wielkim zaufaniem? Bardzo szybko czas weryfikuje wszelkie obawy i domysły Małej Siddons. Ale czy o takim życiu marzyła? Czy pragnąc zobaczyć wreszcie ojca, Sara przypuszczała, że od tej chwili będzie musiała stawić czoło niebezpieczeństwu? Że nagle znajdzie się na obcej ziemi skazana jedynie na własne siły? Że jej życie będzie zagrożone?

Krajobraz Cejlonu
Skok tygrysicy to kolejna książka Victorii Holt, która wciągnęła mnie niemalże od pierwszej strony. Jest to powieść niezwykle egzotyczna z uwagi na umiejscowienie akcji. Ogromną jej część stanowi właśnie Cejlon końca XIX wieku. Autorka po mistrzowsku przedstawia czytelnikowi atmosferę tamtego regionu. Spotykamy nie tylko wielkich plantatorów herbaty, ale także i zwykłych robotników, którzy na owych plantacjach zarabiają na chleb. Wraz z Sarą Ashington podążamy przez niebezpieczną dżunglę w obawie przed jadowitymi kobrami, które mogą czaić się wszędzie. Czujemy jej strach i ulgę, kiedy docieramy do domu bezpieczni. Choć z drugiej strony Sara w przeciwieństwie do czytelnika   nie może czuć się tam bezpieczna tak do końca. Ona wciąż musi oglądać się za siebie, aby nie pozwolić swojemu wrogowi zaatakować. Musi być szybsza niż on.

Sara Ashington, przyjeżdżając na Cejlon odnajduje też rodzinę, o której dowiedziała się całkiem niedawno. To starsza siostra – Clytie. Kobieta jest owocem pierwszego małżeństwa Ralpha Ashingtona. Sara i Clytie bardzo szybko zaprzyjaźniają się ze sobą i są szczęśliwe, że w końcu udało im się spotkać. Wiele dobrego w życie Sary wnosi również jej kilkuletni siostrzeniec, Ralph, który imię odziedziczył po swoim dziadku.

W tej książce jest tak wiele nagłych zwrotów akcji, że czytelnik nie potrafi niczego przewidzieć. Ci, którzy wydają się być przyjaciółmi, po jakimś czasie stają się wrogami. Natomiast ci, których od początku traktowaliśmy jako nieprzyjaciół, ostatecznie są zdolni do największych poświęceń. Co więcej, zakończenie powieści niesamowicie zaskakuje, a to nie zdarza się często w tego rodzaju książkach. W większości przypadków literatura kobieca jest do bólu przewidywalna. Tutaj na próżno typować która z postaci to czarny charakter. A to wszystko okraszone jest potężną namiętnością, niejednokrotnie wręcz perwersyjną, choć ostrych scen erotycznych tutaj nie znajdziemy. To jest dopiero sztuka! Pokazać namiętność bez podawania wszystkiego na tacy!

Oczywiście nie należy zapominać o przeklętych perłach Ashingtonów. Legenda mówi, że przynoszą nieszczęście każdemu, kto jest w ich posiadaniu. To w takim razie, dlaczego tak wielu chce je mieć? Nie lepiej pozbyć się ich raz na zawsze i mieć spokój? Pod tym względem książka zawiera w sobie pierwiastki charakterystyczne dla powieści gotyckiej. Jest legenda o perłach i jest też bardzo stara posiadłość, w której straszy. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy rzekomo owego ducha ujrzeli na własne oczy.

Komu zatem polecam tę książkę? Myślę, że głównie kobietom. Powieść jest niezwykle emocjonująca. Odnajdziemy w niej miłość, namiętność, nienawiść, zazdrość, przywiązanie, chciwość, tęsknotę, niesłuszne oskarżenia oraz zemstę za wyrządzone krzywdy. Na kartach tej książki doskonale sprawdza się przysłowie, że „kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie”. Oznacza to, że dobro zawsze musi pokonać zło, bez względu na to, ile ofiar to pochłonie.

Ta opowieść, której narratorką jest Sara Ashington – choć fikcyjna – jest tak realna, że aż można uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Zapewnieniem tego niech będą słowa Sary, która mówi, że: „Wszystko to wydarzyło się dawno temu i kiedy teraz to wspominam, mam wrażenie, że działo się w innym życiu. Mogłabym niemal uwierzyć, że się nigdy nie stało, gdyby nie żywy dowód w postaci mojego rosłego syna […]”*




* V. Holt, Skok tygrysicy, Wyd. Książnica, Katowice 2007, s. 362. 





piątek, 28 czerwca 2013

Lustro ludzkich wad




Jonathan Swift do dziś najbardziej znany jest z powieści pod tytułem Podróże Guliwera (1726). Książka ta stanowi również jedną z największych pozycji satyrycznych literatury angielskiej. Ta skrócona i nieco ocenzurowana forma rękopisu od pokoleń cieszy się ogromną popularnością wśród najmłodszych czytelników. Najważniejszym elementem książki jest bezlitosna analiza wad ludzkiej natury. W Podróżach Guliwera Jonathan Swift, niczym w lustrze, pokazuje prawdziwą twarz człowieka i tym samym pobudza czytelnika do refleksji nad sobą samym.

Jonathan Swift (1667-1745)
Jonathan Swift urodził się w Dublinie, natomiast swoją karierę podzielił pomiędzy literaturę i Kościół. W 1713 roku został dziekanem Katedry Świętego Patryka. Autor uprawiał poezję i dziennikarstwo polityczne, jednak to proza satyryczna stała się tym, w czym Swift czuł się najlepiej. To właśnie ten gatunek literacki sprawił, że świat poznał geniusz Pisarza, czego najlepszym przykładem są Podróże Guliwera. Twierdził, że pisanie polega na tym, aby „świat drażnić, zamiast przekazywać innym jego realia.” Tak więc Podróże Guliwera stały się niezwykle popularne nie tylko w Anglii, ale także na całym kontynencie europejskim. W tamtych czasach w literaturze niezwykle modny był motyw fikcyjnych podróży. W swojej książce Swift wykorzystuje fantastyczne doświadczenia głównego bohatera jako niezawodny środek komentowania ludzkiej natury, jako jednostki, oraz całego społeczeństwa. Z pewnej odległości, będąc poza zasięgiem ludzi ze swojego gatunku, Guliwer widzi znacznie wyraźniej ludzkie przywary, i dzięki temu jest w stanie przenikać do serc uszkodzonych przez wady człowieka.

Podczas pierwszej ze swoich czterech podroży, Guliwer odkrywa krainę Liliputów, gdzie ludzie są tak mali, iż może on z łatwością wziąć ich do ręki. Naturalnie, że mieszkańcy tego dziwnego kraju obawiają się obecności Olbrzyma pośród nich, ale już wkrótce zaczynają doceniać jego przydatność. Stanowi on dla nich swego rodzaju rozrywkę. Guliwer wiernie słucha rozkazów i próśb Liliputów, lecz w końcu doznaje głębokiego zawodu, odkrywając, że jego wysiłki nie są w stanie powstrzymać pewnych siebie polityków przed nienawiścią i próbą spiskowania względem jego osoby. W obawie o swoje życie, Guliwer ucieka z krainy Liliputów i wraca do Anglii, ale jego pobyt w kraju nie trwa zbyt długo. Pragnienie dalszych podróży sprawia, że Olbrzym wyprawia się w kolejną podróż. Tym razem jest to podróż do Brobdingnag.


Pierwsze wydanie Podróży Guliwera



























W trakcie drugiej ze swoich wypraw, świat Liliputów ulega odwróceniu i tym razem to Guliwer staje się małym człowieczkiem w krainie olbrzymów. Chociaż ludzie w Brobdingnag są dla niego milsi niż ci w krainie Liliputów, to jednak Guliwer przeżywa szok, widząc ludzką istotę powiększoną do takich rozmiarów, że widać każdą niedoskonałość.

W całej książce Jonathan Swift komentuje zwierzęcą część ludzkiego charakteru, tworząc jednocześnie obraz ludzkości jako zdeprawowany moralnie i fizycznie. Nawet, jeśli człowiek ignoruje swoje cielesne funkcje i zamiast na nich, koncentruje się na sprawach intelektualnych, Swift w sposób niezwykle zabawny wytyka mu to, czego przykładem są spotkania Guliwera z szalonymi naukowcami z Balnibari, co ma miejsce w trzeciej części jego podróży. Ci szanowani naukowcy swoje życie spędzają, angażując się w szalone projekty, jak na przykład, wydobywanie światła słonecznego z ogórków, rozpoczynanie budowy domu od dachu czy „reformowanie” języka w taki sposób, aby żaden wyraz nie został opuszczony.


Gulliver na Brobdingnag
autor: Richard Redgrave



























Jedynie podczas czwartej i ostatniej części odysei Guliwera Jonathan Swift pozwala swojemu bohaterowi na wejście w kontakt z naprawdę rozwiniętym i wywołującym podziw społeczeństwem. Mieszkańcy tej krainy nie są jednak ludźmi, lecz końmi lub – jak sami o sobie mówią – „Houyhnhnmami”. Ich kraina słynie z istot podobnych do ludzi, lecz o znacznie bardziej prymitywnym charakterze.  Houyhnhnmowie są szlachetni, nie posiadają głosu, ale bardzo łatwo kontrolują swoją brudną i nieucywilizowaną krainę. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu dowiadują się, że Guliwer jest istotą rozumną, choć fizycznie na wiele sposobów przypomina ich samych. Spędzając kilka lat w towarzystwie tych kulturalnych koni, Guliwer zaczyna tak bardzo nienawidzić samej myśli o istotach ludzkich, że kiedy ostatecznie wraca do swojej ojczyzny, niemalże nie toleruje widoku nawet swojej żony i dzieci.

Pesymistyczny obraz Swifta dotyczący ludzkości przedstawiony w Podróżach Guliwera wielu znawców tematu doprowadził do tego, że Pisarza uznano za totalnego mizantropa. Lecz z drugiej strony, w przypadku mizantropa byłoby mało prawdopodobne, aby jego opowieści zawierały tak wielką dawkę humoru i stanowiły taką rozrywkę dla czytelników. Lustro ludzkich niedoskonałości w wykonaniu Swifta nie jest bynajmniej pochlebne, ale też i nie beznadziejne, jeśli chodzi o nas - ludzi.



J.P. Tobin, Human Zoo, The World of English 1/2000
Przekład: Agnes Anne Rose


środa, 26 czerwca 2013

Ewa Formella – „Leśniczówka”










Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza
Warszawa 2011




Leśniczówka zawsze kojarzyła mi się z miejscem, gdzie można odnaleźć upragniony spokój, a w otoczeniu przyrody, odzyskać siły do życia i znów móc stawić czoło codziennym problemom. Zapewne takich miejsc, jak wspomniana leśniczówka, jest wiele i to od każdego człowieka indywidualnie zależy które z nich wybierze, aby móc po jakimś czasie powrócić do psychicznej równowagi. Czasami życie i ludzie, którzy nas otaczają tak mocno dają w kość, że człowiek za wszelką cenę szuka schronienia. Poszukuje miejsca, gdzie mógłby się odgrodzić od świata i choć na chwilę zapomnieć o tych, którzy skrzywdzili. Ale co zrobić, kiedy nie można uciec, bo zwyczajnie nie ma dokąd?

Emilia Kostecka – główna bohaterka debiutanckiej powieści Ewy Formelli – ma to szczęście, że w najtrudniejszym momencie swojego życia dziedziczy po zmarłych rodzicach leśniczówkę. Można odnieść wrażenie, że dla tej trzydziestodwuletniej kobiety jest to swego rodzaju szczęście w nieszczęściu. Pomimo tak młodego wieku, Emilia już sporo przeżyła. Życie naprawdę jej nie oszczędzało. Zupełnie nieudane małżeństwo zakończone tragedią, śmierć ukochanych rodziców to wystarczająco dużo, aby Emilia pragnęła uciec od świata i ludzi. Dlatego też spadek, który otrzymuje jest dla niej niczym dar od losu. To taka rekompensata za wszystkie złe dni, które przeżyła u boku brutalnego męża. Kiedy czytelnik poznaje Emilię, ta jest już wdową i ma na wychowaniu trójkę cudownych dzieciaków. Jak na swój wiek, są niezwykle bystre, ciekawe świata i bardzo towarzyskie. Lgną do ludzi, niemal w każdym widząc przyjaciela. Wygląda to tak, jakby nie pamiętały już, co wydarzyło się kiedy jeszcze mieszkały w mieście, a tata wracał do domu pod wpływem alkoholu i wszczynał awantury. Leśniczówka, choć prymitywna, staje się dla nich nowym domem, w którym chcą pozostać już na zawsze.

Podobnie czuje Emilia. Kobieta, gdzieś w podświadomości wie, że to miejsce może sprawić, iż będzie w nim szczęśliwa. Jak to bywa w małych miejscowościach, przyjazd nowej właścicielki leśniczówki bardzo szybko staje się tajemnicą Poliszynela. Dość szybko młoda wdowa zaskarbia sobie sympatię tamtejszej społeczności, choć nie brak też takich, którzy nie są do niej przychylnie nastawieni, oskarżając ją o coś, czego ona nie potrafi zrozumieć. Niemniej, tej ludzkiej i szczerej życzliwości jest znacznie więcej, a to pozwala Emilii z nadzieją patrzeć w przyszłość. Pozwala jej wierzyć, że wszystko się ułoży i być może ona też jeszcze odnajdzie szczęście.

Leśniczówka jest bardzo zaniedbana. Od wielu lat nikt w niej nie mieszkał. Jednak ludzka bezinteresowna pomoc jest w tym przypadku bezcenna. I tak oto z dnia na dzień Emilia wtapia się w małomiasteczkową społeczność i staje się jej częścią. W jej życiu zaczynają pojawiać się coraz to nowi ludzie. Tworzą się przyjaźnie, a ona jest pewna, że nie dozna od nikogo zawodu. Poznani tak niedawno ludzie roztaczają nad nią swoją opiekę i sprawiają, że kobieta i jej dzieci czują się bezpieczne w nowym miejscu.

[…] Wieczór był spokojny, cichy, pachnący sosnowym lasem. Kobieta otworzyła drzwi na taras i stanęła, wpatrując się w wiszący nad drzewami księżyc.
Las wyglądał groźnie, ale ona czuła się bezpiecznie, otoczona tymi starymi drzewami. Przypatrywała się niebu haftowanemu w cudne gwieździste arabeski. Nie znała się na astrologii, chociaż kiedyś w dzieciństwie, brat uczył ją mapy nieba. To była jego pasja, ona nie przykładała do tego większej wagi. Dla niej gwiazdy układały się w tylko dla niej samej zrozumiałe wzory. Dawno już nie była tak spokojna […]*

Jednak pomimo tej sielskiej atmosfery jest coś, co spędza Emilii sen z powiek. Kobietę dręczą koszmary senne, których nie rozumie. Czy mają one coś wspólnego z jej przeszłością? Kto jest w stanie wyjaśnić jej co oznaczają i czy przyjdzie taki dzień, że w końcu spełnią się na jawie? Kim są osoby, które Emilia widzi w snach? Czy kiedyś je znała? A może nie mają z nią nic wspólnego? Może to zwykły przypadek? Na poznanie odpowiedzi na te pytania przyjdzie jej jeszcze trochę poczekać. Tylko czy będzie w stanie zaakceptować prawdę? Prawdę o sobie i swojej rodzinie?

Leśniczówka to jedna z tych powieści, które sprawiają, że człowiek odzyskuje wiarę w ludzi. Spod pióra Ewy Formelli wyszła przepiękna opowieść o przyjaźni, miłości, bezinteresownej ludzkiej pomocy i szacunku wobec drugiego człowieka. Okazuje się, że to wcale nie ilość stron świadczy o wartości książki. Na ponad stu stronach Autorka zawarła wszystko to, co ważne przy pisaniu powieści. Doskonale nakreśliła sylwetki bohaterów, fantastycznie przedstawiła realia prowincjonalnego środowiska, pokazała też, w jaki sposób żyć, aby być szczęśliwym. Okazuje się, że nie jest to wcale takie trudne. Wystarczy jedynie odrobina życzliwości wobec drugiego człowieka, a dobro, które okazujemy innym, wróci do nas po jakimś czasie i odda nam nawet z nawiązką. Ta powieść daje też ogromną nadzieję na to, że po dniach złych zawsze przychodzą te dobre. Tak jak po nocy nastaje dzień.

W tej powieści Autorka przedstawia też kilka rodzajów miłości. Oprócz silnego uczucia pomiędzy mężczyzną a kobietą, jest również miłość matki do dzieci oraz miłość pomiędzy dorosłym rodzeństwem. Jest to także opowieść o akceptacji, zaufaniu i dokonywaniu wyborów, jak i o odnajdywaniu życiowych priorytetów. Dlaczego o akceptacji? Pamiętajmy, że Emilia w tym prowincjonalnym środowisku jest nowa, a jednak bardzo szybko zdobywa przychylność tamtej społeczności. Podobnie jest z zaufaniem. Zarówno młoda wdowa, jak i jej nowi znajomi nie wysuwają wobec siebie żadnych podejrzeń, nie rozmyślają nad wzajemnymi relacjami, a po prostu ufają sobie wzajemnie do tego stopnia, że powierzają sobie najgłębsze tajemnice, a nawet tych, których kochają najbardziej na świecie, jak własne dzieci. Czyżby to była naiwność z ich strony? Nie, to nie jest naiwność. To jest coś naturalnego, co tak naprawdę powinno funkcjonować między ludźmi na co dzień.

Wydawać by się mogło, że skoro fabuła powieści przepełniona jest tak ogromnym ciepłem, miłością i wszystkimi tymi uczuciami, które powodują, że człowiek czuje się naprawdę szczęśliwy i potrzebny, to musi być ona słodka niczym rurka z kremem. Otóż nic bardziej mylnego. Ewa Formella nie używa słownictwa, które mogłoby w jakiś sposób czytelnika odstraszyć swoją słodkością. Język powieści jest naturalny, podobnie jak naturalni są bohaterowie wykreowani przez Autorkę.

Marzę o tym, żeby takich książek jak Leśniczówka pojawiało się na polskim rynku wydawniczym znacznie więcej. Smutne jest jednak to, że dzisiaj wydawcy nie dostrzegają tego typu powieści. One przegrywają z literaturą, która generalnie funkcjonuje pod nazwą junk fiction. Boli mnie, że autorzy, którzy tworzą ciepłe powieści obyczajowe z mądrym przesłaniem muszą wydawać swoje książki albo na koszt własny, albo przy współfinansowaniu, albo trzymać je ukryte na dnie przysłowiowej szuflady. Tak być nie powinno. Autor nie powinien walczyć o to, aby móc wydać swoją powieść!

Szczerze i z pełną odpowiedzialnością polecam wszystkim Leśniczówkę. Jeśli ktoś z Was stracił właśnie wiarę w ludzi albo jeżeli kogoś przytłacza trud codzienności, to ta powieść jest przeznaczona dokładnie dla niego. Bo po nocy zawsze przychodzi dzień, a po burzy – słońce. 



Za książkę serdecznie dziękuję Autorce




* E. Formella, Leśniczówka, Wyd. WFW, Warszawa 2011, s. 5. 



poniedziałek, 24 czerwca 2013

Lucy Maud Montgomery – „Ania z Szumiących Topoli”









Wydawnictwo: NASZA KSIĘGARNIA
Warszawa 1990
Tytuł oryginału: Anne of Windy Poplars vs. Anne of Windy Willows
Przekład: Aleksandra Kowalak-Bojarczuk
Ilustracje: Leonia Janecka




Niewiarygodne jak ten czas szybko leci. To już moje czwarte spotkanie z rudowłosą Anne Shirley. Czwarte i niestety przynoszące największe rozczarowanie. Ale może zacznę od naświetlenia historii pisania i wydania Ani z Szumiących Topoli, ponieważ wtedy będzie można łatwiej zrozumieć, skąd bierze się moje niezadowolenie.

W roku 1915 Lucy Maud Montgomery usilnie pracowała nad stworzeniem trzeciego tomu, czyli Ani na uniwersytecie. Książka została oddana do rąk czytelników w lipcu tegoż roku. Z kolei Wymarzony dom Ani, gdzie pisarka skupiła się na pierwszych latach małżeństwa Anne z Gilbertem Blythe opublikowano w 1917 roku. Pod koniec roku 1919 autorka ukończyła pracę nad Doliną Tęczy i zaczęła tworzyć Rillę ze Złotego Brzegu. Ten tom został ukończony w 1920 roku i miał być częścią zamykającą opowieść o Anne Shirley. Jednak uporczywe namowy wydawcy sprawiły, że Lucy Maud Montgomery znów zasiadła przy swoim biurku i posłusznie, choć bardzo niechętnie, rozpoczęła pracę nad Anią z Szumiących Topoli. Był to lipiec 1936 roku. Akcję powieści pisarka ponownie umieściła w panieńskich latach głównej bohaterki. Anne pisze listy miłosne, a właściwie relacjonuje ukochanemu to, co dzieje się w Summerside, gdzie, jako magister nauk humanistycznych, Anne otrzymuje posadę kierowniczki szkoły średniej. Przychodzi rok 1938. Lucy Maud Montgomery w ciągu czterech miesięcy wytężonej pracy kończy Anię ze Złotego Brzegu, w której skupia się na czasach, kiedy dzieci Anne są jeszcze bardzo małe. Tak więc seria o Anne Shirley nie powstała chronologicznie, tylko na wyrywki, a to naprawdę może zdenerwować, nawet samą autorkę. I tak właśnie się stało.

Lucy Maud Montgomery na początku bardzo pokochała wykreowaną przez siebie Anne Shirley, którą traktowała niemalże jak swoje własne dziecko. Jednakże w miarę upływu czasu jej miłość zamieniła się w nienawiść. Najprawdopodobniej było to spowodowane tym, że każdy kolejny tom opowiadający o jej losach, pisarka tworzyła pod presją na zamówienie wydawców, a nie z własnej i nieprzymuszonej woli i chęci. Poza tym nagła utrata sympatii do Anne Shirley mogła też wynikać z tego, iż Montgomery przez całe swoje życie była kojarzona głównie z serią powieści o Ani z Zielonego Wzgórza. Dlatego też można zrozumieć fakt, że Ania z Szumiących Topoli autorce zupełnie nie wyszła. Generalnie jeśli coś robimy pod przymusem i wbrew własnej woli, efekty tego przedsięwzięcia są marne. Tak też jest i w tym przypadku. Poza tym amerykański wydawca usunął część scen napisanych przez Montgomery, a to również nie wpłynęło korzystnie na powieść. Być może to, co zostało usunięte podniosłoby atrakcyjność tej części. Ale cóż począć? Przecież wydawca zawsze wie lepiej niż autor! W tej kwestii nic się nie zmieniło pomimo upływu lat. Dzisiaj też spotykamy się z takim działaniem ze strony wydawców, a potem w ręce czytelnika trafia książka, z którą nie wiadomo, co zrobić. Efektem tego są niesprawiedliwe recenzje, które powinny uderzać w wydawców, a nie w autorów. Niestety, tak się dzieje, kiedy w grę wchodzą pieniądze i następuje cięcie kosztów albo zwyczajne widzimisię wydawcy.

Odnoszę wrażenie, że Lucy Maud Montgomery Anię z Szumiących Topoli napisała – używając kolokwializmu – „na odczepnego”. Możliwe, że pomyślała sobie: „jak chce, to niech ma, tylko niech potem nie ma pretensji, że coś nie wyszło!” Ta część obejmuje trzy lata życia Anne Shirley, pomiędzy 22. a 25. rokiem życia. Jak już wspomniałam dziewczyna trafia do Summerside. Tam obejmuje kierownicze stanowisko w szkole średniej, co oczywiście sprawia, że musi wypracować sobie akceptację tamtejszej społeczności. Nie jest to łatwe, zważywszy że mieszka tam pewna rodzina, z którą wszyscy w mieście bardzo się liczą. Pringle’owie, bo o nich mowa, od samego początku są wrogo nastawieni do nowej nauczycielki. Oskarżają ją o odebranie posady komuś, kogo popierali, a kto również się o nią ubiegał. Jednak nasza „dziewczynka z wyobraźnią” zawsze znajdzie sposób, aby sprostać wszelkim trudnościom, jakie stawia przed nią życie.

Anne wynajmuje pokój w Szumiących Topolach, w Alei Duchów. W domu mieszka wraz z dwiema wdowami: ciocią Kate (z pol. ciocia Kasia) i ciocią Chatty (z pol. ciocia Misia) oraz Rebeccą Drew i „Tym Kotem”, czyli Dustym Millerem (z pol. Marcin). Niemal każdego dnia jest zapraszana na kolacje do domów mieszkańców Summerside. Znając towarzyską duszę Anne, można domyślić się, że owe zaproszenia nasza bohaterka bardzo chętnie przyjmuje. Oczywiście potem skrupulatnie relacjonuje je w listach do Gilberta. Skoro mowa już o jej ukochanym, to trzeba przypomnieć, że kawaler Blythe jest studentem medycyny na Uniwersytecie Redmondskim w Kingsporcie.

To, co można uznać za walor Ani z Szumiących Topoli to przede wszystkim cała galeria rozmaitych postaci. Lecz ten walor bardzo szybko zamienia się w wadę, kiedy chcemy przeanalizować bohaterów pod kątem psychologicznym. Raczej nie da się ich dokładnie sklasyfikować, ponieważ Montgomery ukierunkowała wykreowane przez siebie postacie w jedną stronę. Generalnie są źli, a pod wpływem uroku Anne Shirley zmieniają swoje nastawienie do świata i ludzi. Ale tak naprawdę zawsze byli dobrzy, tylko życie jakoś im nie wyszło, więc stali się zgorzkniali i odgrywali się za swoje niepowodzenia na innych. Takim klasycznym przykładem może być tutaj współpracownica Anne – Katherine Brooke (z pol. Julianna Brooke), pani Gibson czy kuzynka Ernestine Bugle (z pol. Ernestyna Bugle).

Oczwiście Anne Shirley nie byłaby sobą, gdyby nie wtrącała się w sprawy innych. Otóż, wtrąca się i to bardzo, zawsze mając na względzie swoje dobre intencje. Bardzo łatwo daje też sobą manipulować, co raczej nie powinno mieć miejsca u panny, która już niedługo ma wkroczyć na nową drogę życia. Powinna być już w pełni dorosła i mieć rozeznanie co można, a czego nie można robić, nawet, jeśli ktoś usilnie prosi. Powinna już wiedzieć, że nie każdemu należy bezgranicznie zaufać, bo można boleśnie się rozczarować, a „dobre intencje” mogą obrócić się przeciwko osobie, która stara się w ich imię działać.

Rozumiem, że Lucy Maud Montgomery w tej części chciała głównie skupić się na życiu Anne w Summerside, jednak bardzo brakowało mi mieszkańców Zielonego Wzgórza. Owszem, Anne spędza w Avonlea wakacje i święta, ale postacie te – według mnie – są zbyt mało aktywne. O niektórych osobach autorka jedynie wspomina. Wygląda to tak, jak gdyby chciała nakazać czytelnikowi, żeby o nich nie zapomniał. Że ci bohaterowie tam są, ale w tym momencie nie są na tyle ważni, aby móc się nad nimi rozwodzić. A przecież Zielone Wzgórze to miejsce niezwykle magiczne. Miejsce, które sprawia, że ludzie się zmieniają i odzyskują tam radość życia. Przypomnijmy sobie chociażby małą Elizabeth czy Katherine Booke.

Zwróćmy też uwagę na to, w jaki sposób książka została podzielona. Rozdziały poprzednich części posiadają swoje tytuły, zachowana jest również chronologia wydarzeń. Natomiast w tym przypadku odnoszę wrażenie, jakby całość była lekko poszarpana. Fabuła podzielona jest jedynie na trzy lata pobytu Anne w Summerside, rozdziały pozbawione są tytułów, a zamiast tego mamy numery ich poszczególnych części. Wyczuwam brak dbałości o szczegóły. Nie wiem tylko, czy jest to zaniedbanie samej autorki, czy może wydawcy. Odnoszę też wrażenie, że Ania z Szumiących Topoli była pisana na wyrywki, a potem dopiero składana w jedną całość. I znów, zastanawiam się kto zawinił: Montgomery czy ten nieszczęsny wydawca?

Bardzo brakowało mi też listów Gilberta do Anne. Szkoda, że ta korespondencja została przedstawiona tak jednostronnie. Myślę, że czytelnicy chcieliby wiedzieć, jakie myśli kłębią się w głowie przyszłego lekarza. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wtedy książka byłaby znacznie dłuższa, ale przynajmniej dokładniejsza oraz bardziej wciągająca i emocjonująca. A tak, jest trochę mdła.

Aby już tak do końca nie pogrążać Ani z Szumiących Topoli chcę zwrócić uwagę na to, co mi się w tej książce podobało, bo i takie elementy się w niej znalazły. Dla równowagi chcę wspomnieć chociażby o Rebecce Drew, która w moich oczach jest przesympatyczną postacią. Z pozoru może wydawać się zgorzkniałą starą panną, której wszystko przeszkadza, lecz wcale tak nie jest. Ta postać rozczuliła mnie nie tylko swoją szczerą przyjaźnią z Anne, ale przede wszystkim swoją miłością i przywiązaniem do… „Tego Kota”. Jest też mała Elizabeth, która trochę przypomina mi Anne, kiedy ta przyjechała na Zielone Wzgórze. Książka zawiera też kilka życiowych prawd. Pamiętacie co takiego powiedziała Nora Nelson, kiedy zwierzyła się Anne ze swoich problemów? Otóż, ona wyrzekła takie oto słowa:

– [...] Pewnie znienawidzę cię jutro za to, że ci to powiedziałam!
– Dlaczego?
– Sądzę, że zawsze nienawidzimy ludzi, którzy znają nasze tajemnice – rzekła Nora posępnie […]*

Myślę, że słowa te są jak najbardziej prawdziwe. Kiedy zastanowimy się głębiej nad ich sensem, sami dojdziemy do przekonania, że ci, którzy znają nasze sekrety, stanowią dla nas pewne zagrożenie. Przecież zawsze mogą je zdradzić komuś innemu. I właśnie tego gdzieś podświadomie się obawiamy. Podobnie jak czujemy wstyd, że byliśmy na tyle słabi, aby szukać pomocy u innych, choćby tylko w formie pocieszenia.

Niestety, ale nawet pomimo tych kilku zalet, uważam, że Ania z Szumiących Topoli jest najsłabszą częścią serii spośród tych czterech, które przeczytałam. W mojej ocenie została napisana od niechcenia, i to wyraźnie czuje się podczas czytania. Mam nadzieję, że kolejne tomy zniwelują to negatywne wrażenie, bo przecież cały cykl od dziesiątek lat nie bez powodu uznawany jest za swego rodzaju fenomen literacki.  






* L.M. Montgomery, Ania z Szumiących Topoli, Wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 1990, s. 100. 



sobota, 22 czerwca 2013

Agnieszka Lingas-Łoniewska - "Dirty World"








Wydawnictwo: PUBLISHAMERICA
Baltimore 2010
Tytuł oryginału: Brudny świat
Przekład: Marta Kaszycka



Jest na świecie takie miasto, gdzie spełniają się marzenia. Miasto, które swoim blaskiem przyciąga młodych i niedoświadczonych ludzi, pragnących zaistnieć na dużym ekranie lub w świecie muzyki. Sama myśl o pojawieniu się ich twarzy na okładkach najbardziej poczytnych czasopism napawa ich ogromnym podnieceniem. Bardzo często jednak ludzie ci nie zdają sobie sprawy z tego, jak wielką cenę przyjdzie im zapłacić za marzenia, które w konsekwencji mogą przynieść nie tylko radość i szczęście, ale też ból, cierpienie i rozczarowanie. Mogą zaprowadzić tam, skąd nie będzie już drogi powrotnej.

Okazuje się jednak, że również są i tacy, którzy do Los Angeles przyjeżdżają po to, aby od czegoś uciec. Od przeszłości. Od złych życiowych doświadczeń. Od ludzi, którzy skrzywdzili. Dla nich Miasto Aniołów ma stać się oazą spokoju i miejscem, gdzie można zapomnieć o tym, co za nimi. Lecz czy w najbardziej zaludnionym i hałaśliwym mieście stanu Kalifornia naprawdę można odnaleźć spokój?

Zapewne w taki właśnie sposób myślała Kathrina Russell, pakując walizki, a potem wsiadając ze swoim synkiem na pokład samolotu lecącego do Los Angeles. Kathrina nie planowała zrobić tam zawrotnej kariery w show businessie. Ona pragnęła jedynie odnaleźć spokój i zapewnić bezpieczeństwo sobie i swojemu dziecku. Wiedziała, że nie będzie to łatwe, bo tajemnica, którą nosi w sercu już zawsze będzie jej ciążyć i kłaść się cieniem zarówno na jej życiu, jak i życiu małego Jimmy’ego.

Pomimo powszechnego przekonania, że w Los Angeles wszystko przychodzi bez trudu, to jednak nawet tam trzeba w jakiś sposób zarabiać na życie. Najważniejsze, że Kathrina nie jest sama. Obok siebie ma siostrę, która od samego początku ją wspiera. Gdyby nie Amelie, być może nie znalazłaby w sobie wystarczająco dużo siły, aby móc rozpocząć nowe życie z dala od koszmaru przeszłości. Kathrina jest też niezwykle utalentowana. Potrafi pisać niesamowite teksty piosenek. Wydaje się, że w mieście, gdzie aż roi się od międzynarodowych gwiazd muzyki, ze znalezieniem pracy nie będzie mieć większych problemów. Lecz to, co wydawałoby się rzeczą banalnie prostą, w jej przypadku przychodzi z trudem. Ale młoda tekściarka nie rezygnuje tak łatwo. Jej upór sprawia, że ostatecznie rozpoczyna pracę dla rockowej grupy Semtex. W tym momencie jej – zdawałoby się – poukładany świat brutalnie zderza się z rzeczywistością, która do tej pory była jej obca. Kolorowe okładki magazynów, miliony sprzedanych płyt, rzesze rozhisteryzowanych wielbicieli, to tylko pozory. Prawdziwe życie tego specyficznego środowiska ma miejsce za kulisami tego wszystkiego, co stanowi jedynie cienką otoczę, coś na kształt bańki mydlanej, którą w każdej chwili można przebić.

Choć Kathrina wie, że to środowisko nie jest dla niej, i że trudno jej będzie zaakceptować reguły, jakie nim rządzą, a właściwie ich brak, to jednak nie wycofuje się. Gdzieś w głębi serca czuje, że to właśnie w tym środowisku odnajdzie to, czego nie był w stanie dać jej świat, w którym żyła do tej pory.


Możliwe, że tak właśnie wyglądały koncerty Semtexu


Jakże inny od Kathriny Russell jest Tommy Cordell. On nie ma najmniejszego problemu z przystosowaniem się do tej brudnej i zepsutej rzeczywistości, bo żyje w niej od lat. Jeszcze w liceum wraz ze swoim starszym bratem Trevorem, założył Semtex, który wyniósł go na sam szczyt. Teraz nie wyobraża sobie, że mogłoby być inaczej. Świat Tommy’ego to koncerty, lejący się strumieniami alkohol, narkotyki na wyciągnięcie ręki, łatwe dziewczyny, szybkie i drogie samochody, wielka kasa, tłumy paparazzich podążających za nim niczym cień, sława i podziw ze strony tych, dla których bramy tego świata nigdy nie będą stać otworem. Ale czy naprawdę należy mu zazdrościć? Czy można powiedzieć, że Tommy Cordell – bożyszcze fanek na całym świecie – jest szczęśliwym facetem, pomimo że ma wszystko? Zapewne, gdyby któryś z dziennikarzy podczas konferencji prasowej zapytał go, czy czuje, że jest naprawdę szczęśliwy, lider Semtexu raczej nie byłby w stanie dać mu szczerej odpowiedzi. Być może przytaknąłby dziennikarzowi, ale czy w głębi duszy też czułby, że już nic więcej nie jest mu do pełni szczęścia potrzebne? Że to, co ma w zupełności mu wystarcza?

Kiedy stykają się ze sobą dwa tak różne światy, jak Kathriny Russell i Tommy’ego Cordella, niemożliwe jest, aby nie doszło do wybuchu. Praktycznie więcej ich dzieli niż łączy. Jedynym wspólnym ogniwem jest praca nad najnowszą płytą Semtexu. W dodatku każde z tych dwojga dźwiga na barkach dramat swojej własnej przeszłości. Czy będą w stanie pokonać wzajemną niechęć? Jak poradzą sobie z uczuciem, którego do tej pory żadne z nich nie znało, a które nagle eksploduje niczym Etna?

Bardzo trudno jest napisać recenzję książki, która praktycznie od samego początku tak potężnie gra na emocjach czytelnika. A taki właśnie jest Dirty World. Jest to powieść niezwykła pod każdym względem. Przede wszystkim dlatego, że dotyka problemów środowiska, o którym marzą miliony nastolatków na całym świecie. Kiedy młody człowiek patrzy na swojego idola nie dostrzega tego, co kryje się po tej drugiej stronie. Widzi jedynie jego sławę, bogactwo, miliony sprzedanych płyt, a zapomina, że to bożyszcze prowadzi również życie poza sceną. A ono nie jest już takie kolorowe jak okładki czasopism. Ci ludzie to nie maszyny, które wychodzą do publiczności zagrać dwugodzinny koncert. Ci ludzie nie są też automatami wchodzącymi do studia i bez problemu nagrywającymi któryś z kolei singiel, mający stać się za jakiś czas międzynarodowym hitem. Gwiazdy z pierwszych stron gazet to tacy sami ludzie, jak każdy z nas. Oni także mają uczucia, które ktoś rani. Czasami ich życie to pasmo problemów, których statystyczny fan nie dostrzega, ponieważ skupia się jedynie na tym, co można łatwo zobaczyć, czyli na plastikowym wizerunku, który jakiś specjalista od tworzenia image wykreował dla potrzeb wielbicieli.

W Dirty World Agnieszka Lingas-Łoniewska nie skupia się bynajmniej na tym, co widoczne, lecz na tym, czego dojrzeć nie można. Autorka pokazuje życie gwiazd show businessu od strony ich życia prywatnego. Tytuł powieści doskonale idzie w parze z tym, o czym możemy przeczytać w książce. Nie znajdziemy tutaj tylko i wyłącznie blasku międzynarodowej sławy. W tej powieści środowisko show businessu zostaje odarte z pozorów. Autorka obala stereotypy, pokazując bohaterów autentycznych, z krwi i kości. Czytelnik namacalnie czuje ich emocje, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Rozwiązuje wraz z nimi problemy, z którymi oni nie potrafią sobie poradzić od lat. To, co wydarzyło się w przeszłości wciąż tkwi w ich psychice i nie pozwala normalnie żyć. Błędne pojmowanie przez nich rzeczywistości doprowadza do niepotrzebnych konfliktów i sytuacji, z których może już nie być wyjścia.


Być może to w takim domu w Bel Air chcieli zamieszkać 
Kati i Tommy


Dirty World to również opowieść o wewnętrznej metamorfozie. Autorka stworzyła czytelnikowi możliwość obserwowania stopniowej przemiany, jaka zachodzi w bohaterach. Bo trzeba wiedzieć, że nie tylko Tommy Cordell takowej przemiany potrzebuje, aby móc wreszcie normalnie żyć. Nie tylko on został doświadczony przez los. Nie tylko jemu ktoś wyrządził krzywdę. Oczywiście czynnikiem, który jest odpowiedzialny za tę metamorfozę jest miłość. To właśnie to uczucie posiada tak wielką moc sprawczą, że w końcu zło zamienia się w dobro. Lecz nie chodzi tutaj jedynie o miłość pomiędzy mężczyzną a kobietą. Jest też inny rodzaj miłości. To uczucie do dziecka. To właśnie niewinny mały chłopiec sprawia, że serce, które do tej pory nie było w stanie kochać, teraz otwiera się na ten nowy rodzaj uczucia. Można odnieść wrażenie, że bohaterowie żyją w ścisłej symbiozie ze sobą, a ogniwem, które ich łączy są rozmaite rodzaje miłości, jak: matczyna, ojcowska, siostrzana, braterska, i oczywiście ta najważniejsza, czyli mężczyzny do kobiety i odwrotnie.

Uważny czytelnik dostrzeże również, że Dirty World to także opowieść o poświęceniu, pokonywaniu lęku przed czymś nowym i dotąd nieznanym, jak i o spełnianiu marzeń, ale nie tych zawodowych, lecz tych osobistych, które do tej pory były skrywane gdzieś na dnie serca i nie dawały o sobie znać, będąc wyparte przez strach i ciągłe oglądanie się za siebie. To także opowieść o akceptacji, tolerancji i zaufaniu do drugiego człowieka, bez względu na to, co podpowiada rozum.

Myślę, że wielbicielom twórczości Agnieszki Lingas-Łoniewskiej nie trzeba szczególnie tej powieści polecać, ponieważ jest sprawą jasną, że każdy z Was w pewnym momencie po nią sięgnie. Na chwilę obecną Dirty World można przeczytać jedynie w języku angielskim, ale już wiosną przyszłego roku powieść powinna ukazać się w polskiej wersji językowej. Myślę, że historia Kathriny Russell i Tommy’ego Cordella w pamięci wielu czytelników pozostawi swój niezatarty ślad. Tak jak napisałam powyżej, uważam, że jest to książka niezwykła. Książka, która wzrusza, choć w pewnych momentach również rozśmiesza, wywołując na twarzy czytelnika uśmiech. Nie zamierzam porównywać Dirty World z pozostałymi powieściami Autorki, bo każda z nich jest wyjątkowa na swój własny i niepowtarzalny sposób. Jednak myślę, że emocje, których czytelnik doświadcza podczas lektury stoją na najwyższym poziomie. Mam też nadzieję, że czytelnicy w Stanach Zjednoczonych docenili tę powieść i nie jest ona pierwszą i ostatnią w dorobku Agnieszki Lingas-Łoniewskiej, która przekracza granice Polski. 



Za książkę i przepiękną dedykację serdecznie dziękuję Autorce 









piątek, 21 czerwca 2013

Lucy Maud Montgomery – „Ania na uniwersytecie”
















Wydawnictwo: NASZA KSIĘGARNIA
Warszawa 1988
Tytuł oryginału: Anne of the Island
Przekład: Janina Zawisza-Krasucka
Ilustracje: Bogdan Zieleniec





Cóż oryginalnego można napisać o książce, która od dziesiątek lat budzi podziw czytelników na całym świecie? Właśnie na tym polega fenomen klasyki, że w większości przypadków można jedynie powielać opinie fachowców i tych, którzy czytali daną powieść przed nami. Myślę, że generalnie z literaturą jest podobnie jak z muzyką. Kiedy słyszymy gdzieś piosenkę, która przypomina nam młode lata, które już nigdy nie wrócą, wówczas łezka nam się w oku kręci na samo wspomnienie tamtych dni. Może właśnie ta usłyszana przypadkiem stara piosenka sprawi, że oczami wyobraźni ujrzymy twarz naszej pierwszej miłości, poczujemy smak pierwszego pocałunku i na chwilę stracimy poczucie rzeczywistości? Literatura również bardzo często potrafi doprowadzić czytelnika do tego typu wzruszeń. Szczególnie literatura klasyczna.

Cykl o losach Anne Shirley na pewno w wielu z nas budzi wspomnienie lat beztroskiego dzieciństwa, kiedy z zapartym tchem obserwowaliśmy poszczególne etapy życia tej rudowłosej bystrej dziewczynki z nieprzeciętną wyobraźnią. Wraz z nią rozwiązywaliśmy „poważne” życiowe problemy, wpadaliśmy w tarapaty, zawieraliśmy nowe znajomości i przyjaźnie, żegnaliśmy tych, których Anne kochała, ale też dzieliliśmy z nią szczęście, którego doświadczała. Czasami odczuwaliśmy złość, kiedy Anne nie potrafiła jednoznacznie określić swoich uczuć wobec szkolnego kolegi – Gilberta Blythe’a.

Tak więc dziś przeżyjmy to jeszcze raz i wraz z osiemnastoletnią już Anne Shirley udajmy się do Kingsport, gdzie mieści się upragniony przez Anne Redmond College. Na ten wyjątkowy jesienny dzień dorosła już Anne czekała od kilku lat. Ponieważ życie nie zawsze układa się tak, jakbyśmy tego chcieli, dziewczyna spełnienie swoich marzeń o nauce na uniwersytecie musiała odłożyć na potem z przyczyn od niej niezależnych. Dziś już nie musi obawiać się tego, że schorowana Marilla Cuthbert pozostanie na gospodarstwie sama i nie będzie mogła liczyć na niczyją pomoc. Na Zielone Wzgórze właśnie wprowadziła się Rachel Lynde (z pol. Małgorzata Linde), która nie tylko zapewni opiekunce Anne rozrywkę w postaci plotek pochodzących z całego Avonlea, ale też zaopiekuje się bliźniętami, które od jakiegoś czasu zamieszkują to magiczne miejsce.

W związku z powyższym Anne może śmiało i bez wyrzutów sumienia wyjechać. Tak więc dziewczyna zmienia otoczenie, poznaje nowych ludzi, ale też przebywa pośród starych i sprawdzonych przyjaciół. Pomimo że jej marzenia właśnie się spełniają, ona jednak wciąż tęskni za Zielonym Wzgórzem i najczęściej jak to tylko możliwe odwiedza Marillę Cuthbert. Bardzo często wraca też myślami do mieszkańców Avonlea, czyli do pana Harrisona, pani Lavendar Irving (z pol. Lawenda Irving – niegdyś Lewis) i jej służącej, Charlotte the Fourth (z pol. Karolina Czwarta). Te chwile tęsknoty dziewczyna zapełnia nauką, spotkaniami z przyjaciółmi oraz pisaniem listów do mieszkańców Zielonego Wzgórza.

Mary Miles Minter (1902-1984) jako
Anne Shirley & Paul Kelly (1899-1956)
w roli Gilberta Blythe'a w amerykańskim
filmie niemym zrealizowanym w 1919 roku
na podstawie Ani z Zielonego Wzgórza.
Chyba największą przykrość sprawia Anne rozstanie z przyjaciółką jeszcze z lat dzieciństwa – Dianą Barry, która zamiast dalszej nauki postanowiła założyć rodzinę i uwić sobie gniazdko, stając się w końcu panią Wright. Oprócz przeżywania żalu po rozstaniu z przyjaciółką, Anne targają także inne emocje. Otóż, budzi się w niej uczucie miłości do Gilberta Blythe’a, któremu ona stanowczo zaprzecza i aby się go pozbyć znajduje sobie inny obiekt adoracji. Cóż zatem takiego musi się stać, aby rudowłosy uparciuch zrozumiał w końcu, kto tak naprawdę jest dla niej ważny? Czy będzie to Gilbert Blythe, czy może niejaki Royal Gardner (z pol. Robert Gardner)?

Co takiego dzieje się jeszcze w życiu dorosłej Anne Shirley? Otóż, nie obchodzi się też bez strat. Umiera jedna z jej avonlejskich przyjaciółek. Jest to dla Anne ogromny cios. Jednak przebywanie wśród ludzi i rozwijanie swoich pasji sprawia, że żal po stracie koleżanki szybko mija, choć to wcale nie oznacza, że panna Shirley kiedykolwiek o niej zapomni. Niemniej znacznie większą uwagę poświęca przyjaciółkom żyjącym, jak na przykład irytującej Philippie Gordon (z pol. Izabela Gordon).

W tej części cyklu wyraźnie widać, że niesforny rudzielec w końcu znalazł swoje miejsce w życiu poprzez ciężką pracę i usilne dążenie do celu. Bez wątpienia Anne Shirley nie jest już tą samą dziewczynką ani podlotkiem, którego obserwowaliśmy w dwóch poprzednich częściach. Tym razem prezentuje się czytelnikom jako osoba dorosła i odpowiedzialna. Już nie popełnia gaf, które tak często trafiały jej się, kiedy jeszcze mieszkała w Avonlea. Niemniej chyba po raz pierwszy Anne można poddać krytyce, a dokładnie sposób jej zachowania. Przecież jej ciągłe niezdecydowanie w sprawach uczuciowych jest krzywdzące dla obydwu adoratorów! W swoim postępowaniu idzie zbyt daleko, a potem nagle wycofuje się, jak gdyby nic się nie stało. Nie zauważyłam u niej praktycznie żadnej skruchy. Owszem, z jednej strony jest uczciwa, ale z drugiej trochę w tym wszystkim egoizmu i myślenia tylko o sobie. Choć jest już dorosła, to jednak wciąż niektóre sytuacje są w stanie doprowadzić ją do płaczu. Dzieje się tak przede wszystkim wtedy, gdy coś nie idzie po jej myśli. Tak więc mimo wszystko jakieś cechy małej dziewczynki jeszcze w niej pozostały, co może wiązać się z jej osobistym przekonaniem, że to właśnie Anne Shirley i nikt inny zawsze ma rację.

Wydanie z 1957 roku
Wydawnictwo: NASZA KSIĘGARNIA
Kolejny przykład. Kiedy Diana Barry w tajemnicy pomaga jej zdobyć nagrodę, ona w gruncie rzeczy ma do niej pretensje i czuje się urażona, a właściwe urażone są jej ambicja i duma. Otóż, nie od razu można stać się światowej sławy literatem. Czasami trzeba zacząć od pisania tekstów do reklam. Historia zna wielu pisarzy, którzy właśnie tak zaczynali. Lecz nasza kochana Anne już po stworzeniu pierwszego poważnego autorskiego tekstu pragnie być podziwiana i mieć rzeszę oddanych czytelników. Miejmy nadzieję, że w kolejnych częściach życie nauczy ją więcej pokory i doceniania pomocy innych. Pomimo że Anne unika już popełniania gaf, to jednak w Ani na uniwersytecie nie brak scen humorystycznych. Przypomnijmy sobie chociażby sytuację, w której rolę główną odegrał „wojowniczy” kot Mruczek.

Myślę, że ta część cyklu pokazuje, że Anne Shirley nie jest tylko słodziutkim i kochanym przez wszystkich dziewczątkiem, ale ma też wady, które właśnie tutaj zaczynają wychodzić na jaw. I teraz można zastanawiać się, w jaki sposób Lucy Maud Montgomery pokierowała w kolejnych częściach osobowością głównej bohaterki i jakie cechy będą u niej dominować. Czy Anne Shirley nauczy się pokory i zacznie dostrzegać w zachowaniu innych dobre intencje, czy może stanie się zadufaną w sobie kobietą sukcesu, dla której będzie liczyć się tylko ona sama? Oczywiście ci, którzy czytali pozostałe części serii już o tym wiedzą. Ponieważ to wyzwanie czytelnicze jest moim pierwszym spotkaniem z całym cyklem o Anne Shirley, dlatego też na razie nie mam pojęcia, co czeka główną bohaterkę w przyszłości. W dzieciństwie niestety nie miałam okazji jej poznać. Dlatego też ogromnie ciekawią mnie dalsze losy panny Shirley.

Uważam, że spośród tych trzech części, które już za mną Ania na uniwersytecie przedstawia się najlepiej, gdyż charakter głównej bohaterki jest już na tyle wykształcony, iż możemy dokonać jego analizy i w związku z tym poczynić swego rodzaju przypuszczenia na przyszłość. Właśnie w tej części widzimy, że Anne Shirley nie jest postacią wyidealizowaną, lecz pod wieloma względami przypomina każdego z nas. Posiada wady i zalety, co działa na korzyść tej powieści. Oprócz tego nieszczęsnego tłumaczenia imion bohaterów, nie ma w tej książce nic, co mogłoby mnie drażnić. Tak więc z wielką przyjemnością za jakiś czas zasiądę do czytania Ani z Szumiących Topoli, a do dziwacznego przekładu można się w końcu przyzwyczaić.   















czwartek, 20 czerwca 2013

George Chandos Bidwell – „Lwie Serce”










Wydawnictwo: ŚLĄSK
Katowice 1983
Tytuł oryginału: Lion Heart
Przekład: Anna Bidwell



Sprzedałbym nawet Londyn, gdybym tylko znalazł kupca.
Ryszard I Lwie Serce




Nie tak dawno opowiadałam o Wilhelmie I z Normandii, a dziś czas na Ryszarda I Lwie Serce. Kim był i czym zasłużył się tak bardzo, że stał się tematem pieśni wędrownych trubadurów? Na pewno był doskonałym rycerzem. A czy był dobrym królem? Bo czy władca, który chce sprzedać najważniejszą część swojego kraju może być dobrym królem? Czy usprawiedliwienie ku temu może stanowić fakt podejmowania wyprawy krzyżowej, na którą potrzebne są nie byle jakie środki finansowe? Zapewne można o tym długo dyskutować i nigdy nie dojść do jednoznacznych wniosków.

Ryszard I Lwie Serce pochodził z dynastii Plantagenetów i był synem Henryka II i Eleonory Akwitańskiej. Na tronie angielskim zasiadł w 1189 roku, tocząc o niego walkę ze swoim bratem – Janem, który otrzymał przydomek „bez Ziemi”. Dlaczego? Ponieważ w odróżnieniu od swoich starszych braci nie odebrał od ojca żadnych ziemskich posiadłości. Dopiero Ryszard I, obejmując tron, przekazał mu hrabstwo Gloucester.

Lata 1190-1192 przyniosły Ryszardowi I sławę jako jednemu z dowódców trzeciej wyprawy krzyżowej do Palestyny. Jednak w trakcie drogi powrotnej król został uwięziony w Austrii, a następnie przekazano go cesarzowi Henrykowi VI. Dopiero w 1194 roku przywrócono Ryszardowi I wolność. Z życiem rozstał się, walcząc o angielskie posiadłości we Francji z francuskim królem – Filipem II Augustem. Mówią, że padł ofiarą spisku, a jego śmierć była konsekwencją zamachu. Dziś powiedzielibyśmy, że ustrzelił go snajper, natomiast w okresie epoki średniowiecza owymi snajperami byli łucznicy, którzy ze swych łuków wypuszczali śmiertelne strzały.

O Ryszardzie I Lwie Serce mówi się, że był władcą niesłychanie kontrowersyjnym. Królestwo traktował w głównej mierze jako źródło dochodów niezbędne na pokrycie kosztów prowadzonych przez siebie wojen. Nigdy też nie nauczył się języka angielskiego, zaś w kraju przebywał jedynie od czasu do czasu. Legendę o Ryszardzie I podtrzymywał jego niezwykły przydomek, dzięki któremu aż do XIX wieku dzieje jego panowania ocierały się o fantastykę. Osobę monarchy łączono nawet ze średniowiecznym banitą – Robinem z Sherwood, czyli popularnym Robin Hoodem.

Ryszard I Lwie Serce (1157-1199)
Historycy po dziś dzień zarzucają Ryszardowi I niemalże całkowity brak zainteresowania swoim krajem panowania, twierdząc jednocześnie, że zbyt dużo uwagi skupiał na kwestiach francuskich. Anglia była dla niego zapleczem dla wypraw krzyżowych, a potem wojen na kontynencie. Wygląda na to, że król nie lubił swojego królestwa. Bardzo często mawiał, że w Anglii jest „zimno i ciągle pada”. Posunął się wręcz do tego, aby stwierdzić, że gdyby znalazł się kupiec, to bardzo chętnie sprzedałby Londyn. Anglia była mu niezbędna do tego, aby móc zachować tytuł królewski, który pozwalał mu stać w jednym szeregu z innymi monarchami świata.

Ryszard I Lwie Serce na świat przyszedł w Oksfordzie w Beaumont Palace. Lecz to Francja była jego prawdziwym domem i tak zwykł o niej mawiać. W wyniku konfliktu rodziców, wychowywał się pod opieką matki, a od 1168 roku wraz z nią był księciem Akwitanii, natomiast od 1172 roku pełnił urząd księcia Poitiers. Trzeba też wiedzieć, że Ryszard otrzymał bardzo dobre wykształcenie. Tworzył poezję w języku francuskim i okcytańskim (prowansalskim). Był niezwykle przystojnym mężczyzną. Miał jasne włosy i niebieskie oczy. Był też bardzo wysoki i potężnie zbudowany. Rozgłos przyniosły mu jego rycerskie wyczyny, nieprzeciętna odwaga i przywódcze umiejętności. Twardą ręką trzymał baronów, którzy zarządzali podległymi mu terenami. Niezwykle często popadał w konflikt ze swoim ojcem. Ich spory nierzadko przeradzały się w otwartą walkę. Jako młodego mężczyznę zaręczono go z hrabiną Vexin – Alicją, która była córką pierwszego męża matki Ryszarda. Zaręczyny te zostały jednak przez niego unieważnione w chwili, gdy został królem Anglii. Jako powód przedstawił fakt, iż narzeczona urodziła dziecko jego ojcu. W dniu 12 maja 1191 roku Ryszard I ożenił się z córką króla Nawarry – Sancha VI Mądrego i Sanchy, córki Alfonsa VII Imperatora, króla Kastylii i Leónu. Małżeństwo zostało zawarte w kaplicy świętego Jerzego w Lissamol na Cyprze. Plotka głosiła, że związek ten nigdy nie został skonsumowany, gdyż Ryszard znacznie bardziej od małżeńskiego łoża i płodzenia dziedziców wolał wojenne podboje, natomiast jego męskie potrzeby bardzo chętnie zaspokajały przypadkowe kobiety, które sam wybierał. Wiadome jest, że król pozostawił po sobie co najmniej jedno nieślubne dziecko, a był nim syn Filip.

Pomnik Ryszarda I Lwie Serce w Londynie
Rok 1173 był dla Ryszarda I czasem konfliktu z własnym ojcem. Wraz ze swoimi braćmi – Henrykiem i Godfrydem – uznał, że ojciec ogranicza przywileje swoich synów. Zaplanowali zatem zdetronizować ojca, lecz Henryk II w odpowiedzi zaatakował Akwitanię. Będąc w wieku siedemnastu lat, Ryszard jako ostatni z braci poddał się ojcu i w 1174 roku złożył nową przysięgę wierności, lecz mimo to jego ambicje w późniejszym czasie wielokrotnie zderzały się z działaniami Henryka II.

Na uwagę zasługuje bez wątpienia dzień koronacji Ryszarda I Lewie Serce. Otóż – wtedy jeszcze książę – zakazał wstępu na uroczystość ludności żydowskiej. Lecz znalazło się kilkoro śmiałków spośród żydowskiej społeczności, którzy przybyli złożyć królowi swoje dary. Źródła historyczne i naoczni świadkowie podawali, iż dworzanie Ryszarda dotkliwie pobili Żydów i wyrzucili ich z dworu. W momencie, gdy wieść o tym wydarzeniu dotarła do uszu Ryszarda, rozkazał zabić wszystkich Żydów mieszkających w mieście. Tak więc w Londynie rozpoczął się istny pogrom ludności żydowskiej. Żydów bito tak dotkliwie, że aż umierali na skutek odniesionych obrażeń, niektórych rabowano i palono żywcem. Palono również żydowskie domy, natomiast tych, którzy jakimś cudem ocaleli przymuszano do przyjęcia chrztu. Byli tacy, którzy za te dramatyczne działania obarczali nie króla, ale fanatycznych mieszczan. Ryszard I miał rzekomo ukarać wszystkich tych, którzy zamieszki wzniecili, a ochrzczonym Żydom pozwolić wrócić do judaizmu. Baldwin z Exter – ówczesny arcybiskup Canterbury – miał powiedzieć, że: „jeżeli król nie jest człowiekiem Boga, prędzej będzie człowiekiem diabła”. Wypowiadając te słowa duchowny nawiązał do popularnego w tamtych czasach powiedzenia, iż: „ród Andegawenów wywodzi się od diabła i składa się z diabłów wcielonych.” Niemniej jednak pogrom ludności żydowskiej nie ustał i w marcu 1190 roku doszło do terroru Żydów w Yorku.

Nie jestem historykiem, ale gdybym miała oceniać wydarzenie, które miało miejsce podczas koronacji Ryszarda I, to byłabym skłonna stwierdzić, iż król rzeczywiście taki rozkaz mógł wydać. Mógł sprowadzić na Żydów tę tragedię, ponieważ w pewnym stopniu był religijnym fanatykiem. Jego wyprawa krzyżowa jest tego dowodem. Szczycił się nią i wciąż powtarzał, jak ważny jest dla niego Święty Krzyż. Pamiętajmy, że wyprawy krzyżowe to nawracanie „niewiernych” siłą, a ci, którzy sprzeciwiali się temu, tracili życie lub pozostawali kalekami. Trzeba też pamiętać, że te średniowieczne krucjaty miały tylko teoretycznie charakter religijny. Bardzo często ich podłoże stanowiła polityka. 


Ryszard I Lwie Serce i królowa Eleonora Akwitańska (matka); grobowce w Fontevrault w Akwitanii


To tyle, jeśli chodzi o źródła historyczne. Teraz przejdźmy do powieści George’a Chandosa Bidwella. Akcja książki rozpoczyna się uwięzieniem Ryszarda I przez austriackiego księcia – Leopolda V. W gospodzie niedaleko Wiednia król zostaje rozpoznany i aresztowany. Powód? Książę Leopold mści się w ten sposób za zniewagę pod Akką i oskarża monarchę o przyczynienie się do śmierci książęcego kuzyna. Żyjąc w zamknięciu, Ryszard opowiada niejakiemu Modredowi o swoim życiu i dokonaniach. Z tych opowiadań wyraźnie wynika, że dla króla najważniejsza jest zakończona właśnie krucjata na terenie Palestyny. Z wielką euforią mówi o bitwie pod Akką, a także o swoim wrogu – Saladynie, którego niezwykle szanuje. Król nie omieszka także wspomnieć o swoim konflikcie z ojcem. Opowiada niesłychanie barwnie. Widać, że zasługi, jakie są mu przypisywane stanowią dla niego wyjątkową wartość. Ryszard bynajmniej nie zapomina o swojej matce, którą również wspomina, choć robi to w taki sposób, jakby czuł względem niej gniew, o to, iż wymusza na nim spłodzenie potomka. Żona nie jest dla niego kimś istotnym, kim należy zaprzątać sobie głowę. Nie dba o małżeństwo. Liczą się tylko bitwy i wygrane wojny.

Co noc króla odwiedza też córka Modreda, niejaka Margot, która zaspokaja nie tylko męskie potrzeby monarchy, ale także przynosi mu informacje o tym, co dzieje się poza murami jego więzienia. Dostarcza mu również jedzenie, którego w dzień prześladowcy zwykli mu skąpić.

Nie wiadomo tak naprawdę, ile w tej powieści jest autentycznej historii, a ile legendy, dlatego też należy ją traktować z przymrużeniem oka. Obserwując Ryszarda, czytelnik dostrzega jego porywczość. Dowiaduje się też, skąd wziął się przydomek „Lwie Serce”. Tylko czy to wyjaśnienie jest prawdziwe? A może zostało ono zaczerpnięte z pieśni jakiegoś średniowiecznego trubadura, który zwyczajnie je wymyślił, tym samym schlebiając królowi.

Autor w kilku miejscach powołuje się na zapiski kronikarzy, cytując ich słowa. Pod względem okrucieństwa i porywczości można Ryszarda I porównać do Wilhelma Zdobywcy. Przecież tamten też nie miał litości dla tych, którzy mu się sprzeciwiali. Jednak, bez względu na to, w jaki sposób spojrzymy na tę książę, na pewno jest ona warta przeczytania. A postać króla Ryszarda I Lwie Serce nie bez powodu zajmuje tak ważne miejsce w historii Anglii. Był to mężczyzna silny, nie tylko pod względem fizycznym. Przyznam, że po tej lekturze polubiłam tego monarchę, choć tak wiele można mu zarzucić i tak wiele krytyki przyjął już ze strony historyków. Gdybym miała możliwość przeniesienia się w czasie, to bardzo chętnie ucięłabym sobie z nim pogawędkę.