czwartek, 1 listopada 2012

Moja praca literacka polega na bezustannej obserwacji otaczającego świata...





LITERAT LISTOPADA 2012 



JANUSZ KORCZAK


Bądź sobą, szukaj własnej drogi.
Poznaj siebie, zanim zechcesz poznać dzieci.
J. Korczak




Był w moim życiu taki czas, kiedy za sprawą Literatury mogłam przenosić się w czasie i odbywać podróże do różnych miejsc i epok literackich. Niektóre z tych tajemniczych wędrówek po kartach rozmaitych powieści miały miejsce wbrew mojej woli, a innych wyczekiwałam z niecierpliwością. Jednak w miarę upływu czasu zaczynałam się do nich przyzwyczajać, aż w końcu nawet je polubiłam i zaakceptowałam. Dzisiaj chcę powrócić myślami do jednej z moich literackich podróży, która była dla mnie bardzo szczególna.

Kiedy straciłam rodziców, było mi bardzo ciężko. Myślałam, że już nigdy nie będę w stanie pogodzić się z ich odejściem. Przecież byli tacy młodzi i pełni życia. Gdyby nie ktoś bardzo mi bliski, którego imię nie jest w tym momencie najważniejsze, nigdy nie wróciłabym do psychicznej równowagi. Ale w tym wszystkim było coś jeszcze, o czym nigdy nikomu nie opowiadałam. Literatura chyba jednak lepiej ode mnie wiedziała czego mi potrzeba. Tak więc, gdy leżałam w jednym z krakowskich szpitali tuż po wypadku, poobijana i ze złamaną nogą, jakąś tajemniczą siłą zostałam przeniesiona do krainy, w której władzę sprawował pewien mały chłopiec. Choć liczył sobie tak niewiele lat, to jednak spoczywała na nim ogromna odpowiedzialność. Podobnie jak ja, on także stracił rodziców, dlatego musiał przejąć ich obowiązki. Kiedy go poznałam był już królem. Był królem, który za wszelką cenę pragnął, aby w jego królestwie to właśnie dzieci były najważniejsze i najszczęśliwsze. Dlatego w swoim państwie zaproponował wprowadzenie reform, na mocy których chciał oddać władzę w ręce Najmłodszych. Chłopcu temu na imię było Maciuś.

Z powodu złamanej nogi, z trudem przemierzałam komnaty jego pałacu, jednocześnie zastanawiając się czy gdzieś tutaj spotkam człowieka, który go stworzył. Człowieka z ogromną charyzmą i siłą ducha, który uparcie twierdził, że nie ma dzieci, a są ludzie. Człowieka, który stworzył swój własny kodeks praw dziecka i nakazywał jego przestrzeganie. Ponieważ w krainie Literatury wszystko było możliwe, nie zdziwiłam się, kiedy zupełnie niespodziewanie tuż obok mnie, mojego Towarzysza i Maciusia pojawił się ten, o którym myślałam, stojąc po środku królewskiego pałacu. Sądziłam, że oto moja podróż dobiegła końca, ponieważ niemal zawsze spotkanie pisarza kończyło moją wędrówkę. Dopóki byłam w towarzystwie jedynie literackiego bohatera, mogłam być spokojna o to, że nie wrócę do domu tak szybko. Lecz tym razem było inaczej. Stary Doktor, bo o nim mowa, wykonał gest, który zrozumieliśmy jako zachętę do podążania za nim.

Mały Maciuś, który jeszcze do niedawna nie opuszczał nas na krok, nagle gdzieś znikł. Zostałam tylko ja, mój Towarzysz i Janusz Korczak. Mój Przyjaciel wziął mnie na ręce, ponieważ złamana noga skutecznie utrudniała mi swobodne poruszanie się. Bez słowa ruszyliśmy za Korczakiem, który lekko przygarbiony skierował swoje kroki ku pałacowym drzwiom. Opuszczając bajkową posiadłość Maciusia byłam przekonana, że na zewnętrz powita nas piękny ogród z fontannami tryskającymi wodą i dziesiątkami kwitnących kwiatów. Tak przynajmniej zawsze wyobrażałam sobie pałacowe ogrody. Lecz stało się inaczej. Naszym oczom ukazała się Warszawa z początku dwudziestego wieku. Tuż przed nami wznosił się trzypiętrowy nowoczesny, jak na tamte czasy, gmach. Ulicą właśnie przejechał czerwony tramwaj, a w ślad za nim dorożka. Zrozumiałam, że stoję przed Domem Sierot. O ile dobrze pamiętałam, z chwilą przyjęcia pierwszych wychowanków budynek wyposażony był już w elektryczną pralnię i centralne ogrzewanie, a w swoich murach mógł pomieścić ponad sto osieroconych dzieci. O tym, co kryje wielki biały budynek przy Krochmalnej 92 miałam przekonać się już za chwilę.

Korczak, podobnie jak ja w domu dziadków w Krakowie, również zajmował pokój na poddaszu. Żal mi było mojego Towarzysza, który w dalszym ciągu niósł mnie na rękach. Nie ważyłam zbyt dużo, ale jednak wspinaczka po schodach, aby móc pokonać aż trzy piętra, musiała choć trochę nadwyrężyć jego siły. Spojrzałam na niego, ale on jedynie nieznacznie się uśmiechnął, nie wypowiadając ani jednego słowa skargi. Kiedy przeszliśmy przez drzwi z żelaznej kraty, otoczył nas półmrok, w którym niewyraźnie dostrzegliśmy drewniane drzwi. Lecz skoro tylko nasz przewodnik otworzył je przed nami, naszym oczom ukazał się jasny i obszerny pokój, gdzie przez weneckie okno wpadały promienie wiosennego słońca. Mój Towarzysz wreszcie pozwolił mi stanąć na własnych nogach, a ja natychmiast zaczęłam rozglądać się wokół. W pokoju nie było niczego, co mogłoby być tutaj niepotrzebne. Zobaczyłam stół, a na nim zdjęcie jakiejś kobiety.

— To moja matka wyjaśnił Korczak, kiedy dostrzegł, że z zainteresowaniem przyglądam się fotografii. Było tam też żelazne łóżko. Na ścianach nie zauważyłam żadnych obrazów. Z lewej strony drzwi stał regał, a właściwie szafa wypełniona papierami. Zapewne Korczak przechowywał w niej swoje cenne zapiski. Jednak tym, co najbardziej mnie zdumiało, była bryłka wykonana chyba z plasteliny, a w niej od góry do dołu tkwiły małe białe kostki.
— To mleczne zęby moich wychowanków — powiedział Stary Doktor, dostrzegając jak po raz kolejny z zaciekawieniem wpatruję się w skarby zgromadzone na stole.
— Aha — odpowiedziałam zaskoczona, przypominając sobie, że ja swoje mleczne zęby przez długi czas trzymałam ukryte w niewielkiej buteleczce po jakimś lekarstwie.

To, co wydarzyło się potem zupełnie mnie zaskoczyło. Okazało się, że Stary Doktor zaprosił nas do siebie na poddasze, aby porozmawiać ze mną o swoim życiu i pracy. Chyba wiedział, że wszelkie informacje, które od niego usłyszę, nie zachowam jedynie dla siebie. Był niemal pewien, że przekażę je dalej i tym samym sprawię, że pamięć o nim będzie wciąż żywa. Tak więc zasiadłam za jego stołem, czując jak mocno bije mi serce. To było dla mnie ogromne wyróżnienie. Przede mną leżała już czysta kartka papieru, na której wiecznym piórem miałam zapisywać słowa, które wychodziły z ust Starego Doktora. Korczak zdjął płaszcz i usiadł na swoim żelaznym łóżku obok mojego Towarzysza. Wiedziałam, że jest gotowy odpowiedzieć na każde moje pytanie. I tak oto przeprowadziłam pierwszy w swoim życiu wywiad.

Weronika Świtalska: „Janusz Korczak” to Pana pseudonim literacki. Pana prawdziwe nazwisko brzmi Henryk Goldszmit. Skąd pomysł na taki właśnie pseudonim?

Janusz Korczak: Imię dostałem po dziadku, a ten pseudonim narodził się przez przypadek jeszcze w latach mojej młodości. Pamiętam, jak posyłałem na konkurs swój dramat pod tytułem „Którędy?”. Szukając w myślach jakiegoś godła, wzrok mój padł na książkę Kraszewskiego traktującą o Janaszu Korczaku. Książka leżała na stole tuż przed moimi oczami. Zawarłem to nazwisko w rękopisie, a zecer zamienił imię Janasz na Janusz i tak jest do dziś.

WŚ: Odnoszę wrażenie, że jest Pan pisarzem niezwykle płodnym i zarazem oryginalnym. Na czym polega specyfika Pana twórczości?

JK: Moja praca literacka polega na bezustannej obserwacji otaczającego świata. Stale gromadzę wszelkie informacje, zapisując je w zeszytach. Moje bruliony pełne są notatek, a także planowanych i zaczętych utworów. W moim życiu literatura zajmuje sporo miejsca, lecz w zetknięciu z życiem, które po brzegi wypełnione jest wszelkiego rodzaju przymusami, mój zapał twórczy bardzo często zamienia się w zniechęcenie. Swoją drogę literacką przemierzam samotnie. Nie należę do żadnego ugrupowania, a z braku czasu nie śledzę nawet najnowszych prądów literackich.

WŚ: W 1921 roku w broszurze „O gazetce szkolnej” zawarł Pan takie oto słowa: Wierzę mocno w potrzebę pism dla dzieci i młodzieży; ale takich pism, których współpracownikami będą one same, które by poruszały tematy ważne i ciekawe dla nich.” Czy mógłby Pan nieco szerzej rozwinąć swój pogląd?

JK: Urzeczywistnienie tej koncepcji rozpocząłem bardzo wcześnie na terenie wszystkich moich sierocińców. Cotygodniowa gazetka jest bardzo ważnym elementem życia moich wychowanków. Emocje towarzyszące pisaniu i ceremonia odczytywania tekstów daje dzieciom wiele wzruszeń, a wychowawcom dostarcza potrzebnych informacji. Gazetkę dzieci piszą wraz z kierownikami. Ja sam staram się nie opuszczać żadnej okazji, aby moc napisać tygodniowy artykuł wstępny. Jednak trzeba pamiętać, że dorośli nie powinni zbyt mocno angażować się w życie pisma. Stanowczo im to odradzam i staram się ograniczać ich wpływ odnośnie do dziecinnych wypowiedzi.

WŚ: Czy otwierając Dom Sierot miał Pan już gotowy, wypracowany przez siebie system wychowawczy, który wystarczyło jedynie wcielić w życie?

JK: Nic podobnego. Dysponowałem jedynie pewnymi przemyśleniami w tej dziedzinie, może jakimiś ogólnymi zasadami, w jaki sposób należy postępować z dziećmi. W 1912 roku byłem już bogaty w pewne doświadczenia, jednak swój własny system wciąż tworzę, stale go korygując i dopasowując do określonej sytuacji, a czasami nawet do konkretnego dziecka. Bo przecież każde dziecko wymaga indywidualnego podejścia, dlatego nie wolno niczego generalizować. Dziecko należy postrzegać poprzez jego rozwój, szukając takich metod oddziaływania, które będą skuteczne akurat w tych, a nie innych warunkach.

WŚ: W 1903 roku rozpoczął Pan pracę jako lekarz w niewielkim szpitalu dziecięcym przy ulicy Śliskiej w Warszawie. Jednak ta ustabilizowana egzystencja lekarska nie trwała zbyt długo. Dlaczego?

JK: Moją praktykę lekarską w tamtym okresie przerwał wybuch wojny rosyjsko-japońskiej, i jako poddany rosyjski, zostałem powołany do wojska. Jednak przed wyjazdem na front, udało mi się jeszcze uczestniczyć w zaczynających się właśnie rozruchach robotniczych, opatrując jednego z rannych uczestników demonstracji. A potem przyszedł czas, kiedy całkowicie dojrzałem do oddania się pracy wychowawczej. Ta moja przemiana następowała bardzo powoli i stopniowo. Jeszcze podczas pierwszej wojny światowej byłem ordynatorem lazaretu dywizyjnego, a potem leczyłem w wojskowym szpitalu epidemicznym w Łodzi oraz w szpitalu na Kamionku w Warszawie. W tym czasie doznałem też wielkiej osobistej straty. W szpitalu zaraziłem się tyfusem. Aby nie narażać dzieci na niebezpieczeństwo choroby, zamieszkałem z matką, która nie bacząc na ryzyko choroby, pielęgnowała mnie najlepiej jak potrafiła. Niestety, ale jako lekarz poniosłem na tym polu klęskę. Przez swoją nieroztropność doprowadziłem do tego, że matka zaraziła się tyfusem i zmarła. Zatajono przede mną ten fakt do chwili, aż stan mojego zdrowia uległ poprawie. Jej martwe ciało wyniesiono z mieszkania tylnymi schodami, aby nie wzbudzać moich podejrzeń.

WŚ: To bardzo przykre.

JK: Tę stratę odczułem bardzo głęboko. Byłem na granicy depresji. Bardzo często nachodziły mnie myśli samobójcze. Odwiedzając grób matki, zawsze miałem przy sobie pastylki sublimatu i morfinę. Mój plan samobójstwa był precyzyjnie obmyślony. To nagłe sieroctwo odczułem jak własną winę. Do tego dochodziło jeszcze beznadziejne sieroctwo moich dzieci. Traktowałem to jako osobistą bezsilność. Był to oczywisty powód mojej rozpaczy.

WŚ: Powróćmy do Pana pracy wychowawczej. Co ostatecznie zadecydowało o całkowitym poświęceniu się osieroconym dzieciom?

JK: To był rok 1909. Wtedy to zostałem zaproszony przez panią Eliasbergową na uroczystość upamiętniającą osobę Marii Konopnickiej. Było to w przytułku dla sierot żydowskich przy ulicy Franciszkańskiej. Schronisku patronowało wtedy towarzystwo opiekuńcze o nazwie Pomoc dla Sierot, gdzie jednym z działaczy był doktor Eliasberg. To właśnie ta wizyta w schronisku sprawiła, że ostatecznie podjąłem decyzję o poświęceniu się dzieciom. Wówczas otrzymałem propozycję prowadzenia zajęć z dziećmi, którą przyjąłem bez wahania.

WŚ: Tutaj, w Domu na Krochmalnej, pracuje z Panem także pani Stefania Wilczyńska. Jaką rolę pani Stefa pełni w sierocińcu?

JK: Stefa, podobnie jak ja, rozpoczęła pracę wychowawczą jeszcze na Franciszkańskiej, a potem opuściła zamożny dom rodzinny i wprowadziła się na Krochmalną. To właśnie Stefie Dom Sierot zawdzięcza ocalenie w trudnych latach pierwszej wojny światowej, kiedy cierpieliśmy głód i epidemię tyfusu. Przebywałem wtedy na froncie, a Stefa stała się najwierniejszą strażniczką moich reguł wychowawczych. Jest stale obecna w życiu dzieci. Jest dla nich jak matka.

WŚ: Wiadomo, że jest Pan znakomitym pedagogiem, praktykiem i teoretykiem wychowania. Jest Pan także autorem książek dla dzieci, a do tego jest Pan również lekarzem i wielkim społecznikiem. Do tej długiej listy Pana profesji należałoby jeszcze dodać zawód dramaturg. Jak naprawdę jest z tym teatrem w Pana przypadku?

JK: Mój stosunek do teatru jest dość osobliwy. Z jednej strony publicznie manifestuję swoją niechęć i pogardę dla teatru, a z drugiej żywię do niego swego rodzaju nie odwzajemnioną sympatię, a wręcz miłość. Pamiętam, jak w 1930 roku w mieszkaniu Ireny Solskiej spotkałem Stefana Jaracza i Stanisławę Perzanowską. Jaracz, jako dyrektor teatru Ateneum, natychmiast zainteresował się moją bajką pod tytułem „Jak Pan Bóg ze świątyni w te dyrdy uciekał”. Miałem co do tej bajki pewne plany. Traktowałem ją jako fragment zamierzonej sztuki. Kiedy w końcu ukończyłem tę sztukę, Jaracz zdecydował się wprowadzić ją na scenę w Ateneum. Sztuka miała swoją premierę 1 października 1931 roku i nosiła tytuł „Senat szaleńców”, jednak nie zdobyła ona uznania publiczności...

Teraz wiem, że ten wywiad nie był kompletny, bo przecież mogłam jeszcze zapytać Starego Doktora o tak wiele rzeczy, które w tamtym momencie cisnęły mi się na usta. Mogłam jeszcze zapytać Korczaka o jego słynne „Gadaninki radiowe”, które rozpoczął w 1935 roku, czyli praktycznie w chwili naszego spotkania. Jednak trzeba było wracać do domu, a właściwie do szpitala, w którym wtedy leżałam. Mój Towarzysz zaczynał się już niecierpliwić. On wiedział, że nasz czas w Domu Sierot dobiegł końca. Lecz zanim już na zawsze opuściliśmy mury Domu na Krochmalnej, Korczak pozwolił nam poznać niektórych z jego wychowanków. To, co najbardziej mnie ujęło, to fakt, że garnęły się do niego przede wszystkim dzieci, które dzisiaj zostałyby uznane za trudne wychowawczo. Wtedy pomyślałam, że gdybym żyła w tamtej epoce i nie miała rodziny, po śmierci rodziców również trafiłabym do Domu Sierot i znalazła się wśród tych wszystkich Jaśków, Franków, Helenek i Józków. Ale ja miałam do kogo wracać. Na mnie czekali dziadkowie i brat.

I tak oto ja i mój Towarzysz pożegnaliśmy Starego Doktora i jego rozkrzyczanych wychowanków traktujących Korczaka jak ojca. Już zawsze będę mieć w pamięci jego obraz. Nigdy nie zapomnę nieco pochylonej postaci w szarym ubraniu i okularach, z zarostem na poważnej twarzy. Wtedy myślałam, że smutne i nieco gniewne spojrzenie Starego Doktora wymierzone we mnie jest czymś w rodzaju oskarżenia. Bo to przecież niejako z mojej winy rodzice zginęli. Lecz po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że się myliłam. Korczak doskonale wiedział, co go czeka. Wiedział, że właśnie wkracza w przedśmiertne lata swojego życia i stąd ten smutek. Być może przeczuwał, że trafi do Getta Warszawskiego, a potem już tylko na śmierć. Tego nigdy się nie dowiem.

Od tamtej pory starałam się zbliżyć do Korczaka poprzez literaturę, ponieważ czułam, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Łączyło nas przede wszystkim to, że obydwoje obwinialiśmy się o śmierć naszych rodziców. Wtedy też zrozumiałam, ile tak naprawdę dla Korczaka znaczyła fotografia jego matki, która zajmowała na jego stole honorowe miejsce. Odniosłam wrażenie, że Stary Doktor nigdy nie wyzbył się tego wszechogarniającego poczucia winy. Moje poszukiwania Korczaka na kartach książek doprowadziły w końcu do tego, że niedawno trafiłam na przepiękną książeczkę o Starym Doktorze zatytułowaną „Jest taka historia. Opowieść o Januszu Korczaku. Książeczka jest przeznaczona dla dzieci i opowiada o wychowankach Domu Sierot i ich ukochanym opiekunie. Napisała ją Beata Ostrowiecka, a ilustracjami ubogaciła Jola Richter-Magnuszewska. Książeczka ukazała się nakładem Wydawnictwa Literatura. Jej bohaterami są pewien Jasiek z trzeciej C i jego babcia o imieniu Frania, która zwykła mu opowiadać o ukochanym Panudoktorze. Babcia Frania była jedną z wychowanek Domu Sierot przy ulicy Krochmalnej 92. Swoją historię opowiadała Jaśkowi tak wiele razy, że w końcu chłopiec nauczył się jej na pamięć. Może wtedy, gdy wraz z moim Towarzyszem odwiedziłam Korczaka, spotkałam tam babcię Franię? Dziś nie umiem sobie tego przypomnieć. Lecz wiem jedno. Książeczka opowiada piękną i zarazem wzruszającą historię, która doskonale upamiętnia osobę tego Wielkiego Pedagoga i Przyjaciela Dzieci.






Niniejszy wpis bierze udział w konkursie „Blogerzy dla Korczaka”. Weronika Świtalska jest postacią całkowicie fikcyjną, stworzoną na potrzeby powieści pod tytułem „Literackie podróże Weroniki”. Wywiad z Januszem Korczakiem nie został nigdy przeprowadzony, lecz wszelkie informacje w nim zawarte są jak najbardziej prawdziwe i pochodzą z materiałów bibliograficznych. Pozycja książkowa polecana przez Weronikę również jest prawdziwa.