piątek, 29 listopada 2013

Jarosław – miasto gwarnych jarmarków




Zbliża się święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Do Jarosławia tłumnie ściągają kupcy nie tylko z samej Rzeczypospolitej, ale z całego świata. Ich wozy wypełnione są po brzegi towarami wszelkiej maści. Właśnie zmierzają na największy w Polsce jarmark. Do miasta oprócz innych towarów spędzają czterdzieści tysięcy wołów i dwadzieścia tysięcy koni na sprzedaż. Roku Pańskiego 1632 ks. Szymon Starowolski notuje: „Następnie idzie Łańcut (...) i Rzeszów (...); mleka tu i płócien lnianych wielka jest zwykle obfitość, ponieważ wioski na całym tym obszarze zamieszkują potomkowie niemieckiego plemienia, wzięci na jakiejś wojnie przez Kazimierza Wielkiego, króla Polski, lub sprowadzeni z Saksonii, z dziećmi i żonami, aż w te okolice. Ci przeto o bydło i uprawę lnu troszczą się wielce i w porze jarmarków tak do innych okolicznych miast wymieniane towary zwożą na sprzedaż, jak przede wszystkim do Rzeszowa i Jarosławia”.*


Jarosławski Rynek, gdzie odbywały się słynne jarmarki


Lecz zanim dochodzi do tak ogromnego rozkwitu miasta przeczytajmy, co następuje:

Jarosław to kolebka rozmaitych epok i kultur. Początkowo ludność miasta stanowią koczujący myśliwi zajmujący się polowaniem na dziką zwierzynę oraz posługujący się niezwykle prymitywnymi narzędziami wykonanymi z kamienia i rogu. Niemniej jednak w miarę upływu czasu na terenach tych zaczynają osiedlać się obcy. To ludność rolnicza, pasterska i tracka prowadząca osiadły tryb życia, a pochodząca gdzieś z południa. Wiele na to wskazuje, że to właśnie ta społeczność nadaje nazwę rzece San, płynącej przez Jarosław. Miastu nie obce są także wpływy kultury rzymskiej i greckiej, gdy około 100 roku n.e. przez Jarosław wędrują karawany kupieckie szlakiem solno-bursztynowym i bałtycko-czarnomorskim, który wiedzie ich wzdłuż rzeki.

Mijają lata, a znaczenie ziemi jarosławskiej rośnie. Najpierw jest ona częścią państwa Wiślan, a następnie staje się zależna pod względem politycznym od państwa wielkomorawskiego. Możliwe jest, iż to właśnie z tejże przynależności do państwa wielkomorawskiego wywodzi się nazwa miasta, która jest powszechnie znana w całej Słowiańszczyźnie.

Następuje wiek X i Jarosław dostaje się we władanie dynastii Piastów. Miasto nie wie jeszcze, że dzięki swojej sprzyjającej lokalizacji pod względem komunikacyjno-handlowym na warownym wzgórzu odegra decydującą rolę u progu dziejów Polski.

Lata XI i XII wieku stają się dla Jarosławia okresem narastającego konfliktu pomiędzy trzema państwami: polskim, ruskim i węgierskim. Niepokój ten spowodowany jest współzawodnictwem tychże państw o pogranicze jarosławskie. W związku z tym rozpoczynają się walki o obronny gród jarosławski znajdujący się zarazem pod hegemonią książąt ruskich, którzy w X i XI wieku zawładnęli Grodami Czerwieńskimi. Z uwagi na ten fakt, w roku 1152 zostaje umieszczona w Kronice Ruskiej pierwsza źródłowa wzmianka o Jarosławiu.


Jarosławski Ratusz na długo przed generalnym remontem. 
Obecnie mieści się w nim Urząd Miasta

Z czasem miasto przybiera postać przygrodowej osady zamieszkiwanej w głównej mierze przez społeczeństwo rzemieślniczo-kupieckie. Niemniej jednak niezbitym dowodem dającym świadectwo o stale rosnącej roli Jarosławia, staje się fakt nadania osadzie miejskich praw lokacyjnych. To podniosłe wydarzenie ma miejsce w roku 1323. Pomimo iż pierwszy dokument lokacyjny przepada bez śladu, co nie daje możliwości precyzyjnego określenia treści uprawnień, to jednak samo zdarzenie zapisze się jako najistotniejsze dla historii miasta.

Po roku 1340, za królowania Kazimierza Wielkiego, Jarosław oraz sąsiadująca z nim ziemia przemyska przechodzi pod panowanie polskie, co doprowadza do ustabilizowania się nie tylko sytuacji politycznej, ale także gospodarczej. Rozpoczyna się tworzenie nowych osad, co sprawia, iż coraz częściej nowi osadnicy przybywają na tereny Jarosławia i okolic z Małopolski oraz ze Śląska. W roku 1375 miasto odbiera drugi z rzędu przywilej lokacyjny nadany mu przez księcia opolskiego, Władysława, będącego jednocześnie namiestnikiem króla Ludwika Węgierskiego. Wspomniany przywilej lokacyjny oparty jest o prawo magdeburskie, co daje miastu duże uprawnienia samorządowe i handlowe, obdarowuje je stoma łanami frankońskimi ziemi (2 240 ha) oraz przenosi na nowe miejsce bardziej odpowiadające przyszłemu rozwojowi. Jarosławska ludność nie wie jeszcze, że upłyną lata, a na tym właśnie miejscu stanie piękny Ratusz, który będą podziwiać nie tylko przybysze z Polski, ale też z innych państw świata.

W roku 1387 królowa Jadwiga odbiera hołd od całej ziemi przemyskiej i tym samym doprowadza do legalizacji przywilejów nadanych polskim feudałom. Jeden z nich, Jan Tarnowski, otrzymuje na dziedziczą własność miasto Jarosław wraz z jego rozległymi dobrami.



Klasztor oo. Franciszkanów wybudowany w latach 1710-1716 przez Martyna z Kęt
według projektu Tomasza Belottiego


I znów mijają lata, które przynoszą kolejne zmiany. Jarosław przechodzi na własność prywatną innych wielmożów polskich, jak ród Odrowążów, Kostków czy Ostrogskich. Natomiast w 1443 roku za sprawą Spytka z Tarnowskich, miasto otrzymuje ważne handlowe prawo dotyczące nieomijania go bocznymi drogami. I tak oto koniec średniowiecznej epoki zastaje Jarosław jako dość pokaźną osadę miejską zabudowaną po roku 1375 drewnianymi i murowanymi domami.

Wiek XVI i połowa wieku XVII zapisują się w historii miasta jako okres największej pomyślności gospodarczej i kulturalnej. Na szczególną uwagę zasługują tutaj znane powszechnie tak w kraju, jak i za granicą, jarmarki jarosławskie. Zjeżdżają się na nie kupcy nie tylko z rożnych stron Polski, ale również z Rzeszy Niemieckiej, Anglii, Moskwy, Persji, Armenii, Włoch, Hiszpanii i wielu innych krajów świata. Liczba kupców w czasie wielkich, trzytygodniowych jarmarków wynosi nawet około trzydziestu tysięcy osób.

Do wzrostu gospodarczego miasta przyczynia się także handel drogą wodną. Wiosną, gdy stan wody na rzece San jest dość wysoki, płynie do Gdańska zboże, sól, masło, a nawet świece woskowe. Dochody osiągane przez Jarosław w związku z tego rodzaju handlem wynoszą rocznie około sześć tysięcy czerwonych złotych. Posiadając w kieszeni taką sumę pieniędzy jarosławianin może stać się właścicielem kilku pokaźnych wsi.

Pomimo całej swojej świetności, Jarosław nie jest też w stanie uniknąć ciężkich doświadczeń losu. Dwukrotnie trawiony jest potężnymi pożarami (w 1600 i 1625 roku). Ponadto jarosławianie dotkliwie cierpią na skutek epidemii i różnego rodzaju chorób rozprzestrzeniających się za sprawą przyjezdnych kupców, co dziesiątkuje ludność miejską znajdującą niejednokrotnie schronienie w okolicznych lasach. Nie bez echa pozostają również ataki tatarskie do jakich dochodzi w latach 1623-1624, które boleśnie pustoszą całą ziemię jarosławską, pozostawiając ją w zgliszczach i wyludnieniu, a jedynie znakomicie obwarowane miasto jest w stanie stawić opór najeźdźcy.


Dawny dworzec kolejowy


Połowa XVII wieku to dla Jarosławia powolne i stałe obniżanie jego dostatku. Najdotkliwiej dokuczają miastu niepowodzenia o charakterze gospodarczym. Zmniejsza się znaczenie dróg tranzytowych oraz napływ kupców biorących udział w dorocznych jarmarkach. Jarosławszczyzna staje też w obliczu trudności związanych z niebezpieczeństwami wojennymi ze strony Szwedów (1651 rok), a to w żaden sposób nie sprzyja dalszemu rozwojowi miasta. 

Późniejszy upadek Jarosławia uwidacznia się wyraźnie w XVIII stuleciu, kiedy rozpoczyna się tak zwana wojna północna, a następnie zaczyna się kolejna agresja Szwedów niosąca ze sobą serię grabieży, konfiskatę mienia i pomór ludności. W latach 1702-1709 przez Jarosławszczyznę przelewa się fala wojsk szwedzkich, rosyjskich, saskich, a także polskich, które rabując i niszcząc zabierają tutejszym terenom to, co najcenniejsze.

Z kolei w maju 1772 roku na ziemie Jarosławszczyzny wkraczają wojska austriackie, biorąc je tym samym w niemalże półtorawiekowe zaborcze posiadanie. Tak więc z początkiem XIX wieku Jarosław przeradza się w typowe, ubogie galicyjskie miasteczko, które za czasów swojej świetności uchodziło za tętniący życiem, ruchliwy ośrodek gospodarczy.

Herb Jarosławia
W maju 1845 roku Jarosław otrzymuje tytuł „wolnego miasta”, co sprawia, iż staje się on niezależny od prywatnych właścicieli magnackich, a władze austriackie nadają miastu nowy herb, który stanowi odmianę dawnego herbu polskiego, czyli wizerunek łodzi unoszącej się na rzece na tle bramy i miejskich murów. Herb ten jest wizytówką miasta do dnia dzisiejszego. Obecnie używany herb został oficjalnie nadany miastu dnia 24 maja 1845 roku przez cesarza Ferdynanda I. Był on pewną modyfikacją wizerunku miejskiej pieczęci.

Nie bez znaczenia staje się również udział młodych jarosławian w Powstaniu Styczniowym w roku 1863, którzy wraz z rówieśnikami z okolicznych miasteczek spieszą do walki, przedzierając się na teren powstania poprzez pobliskie, nadgraniczne lasy.

Początek XX wieku okazuje się być dla Jarosławia krwawym etapem w historii miasta. Tak, jak w całym kraju, tak i tutaj dotkliwie ludność odczuwa zbrodniczą działalność Gestapo i oddziałów Wehrmachtu. W okresie okupacji miasto staje się świadkiem okrutnych mordów na Polakach i Żydach dokonywanych za murami klasztoru Opactwa Sióstr Benedyktynek.


Zniszczone Opactowo Sióstr Benedyktynek w Jarosławiu 


Choć lata wojny pozostawiają w Jarosławiu swój bezduszny ślad, to jednak miasto nie poddaje się. Po wojnie mieszkańcy przystępują do budowy wielu dużych i nowoczesnych zakładów przemysłowych, takich jak: Fabryka Pieczywa Cukierniczego „San”, Zakłady Dziewiarskie „Jarlan”, Huta Szkła Opakowaniowego „Jarosław”, Zakłady Zbożowe oraz modernizują istniejące już Zakłady Mięsne. Natomiast 1 czerwca 1984 roku zostaje otwarta podziemna trasa turystyczna im. prof. Feliksa Zalewskiego. Człowiek ten w istotny sposób zapoczątkował dzieło ratowania Starego Miasta.


Fragment trasy podziemno-turystycznej w Jarosławiu 


Dawna ulica Hetmańska - rok 1917. Obecnie jest to ulica Słowackiego. 


Chociaż dzisiejszy Jarosław diametralnie różni się od tego sprzed wieków, to jednak nadal drzemie w nim duch minionej epoki ukryty w murach zachowanych kamieniczek pamiętających czasy Jana III Sobieskiego i królowej Marysieńki, a przede wszystkim gwarnych jarosławskich jarmarków. 








* S. Starowolski, Polska albo opisanie położenia Królestwa Polskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1976.




wtorek, 26 listopada 2013

Judith Merkle Riley – „Czara wyroczni”










Wydawnictwo: KSIĄŻNICA/
GRUPA WYDAWNICZA PUBLICAT S.A.
Katowice 2012
Tytuł oryginału: The Oracle Glass
Przekład: Barbara Korzon
Seria: Z mroków przeszłości




Król-Słońce. Takim właśnie przydomkiem historia określa jednego z królów Francji i Nawarry – Ludwika XIV Wielkiego, przedstawiciela dynastii Burbonów. Faktyczną władzę w państwie Ludwik XIV przejął dopiero w wieku dwudziestu dwóch lat, a stało się to po śmierci kardynała Mazzariniego w 1661 roku. Przygotowania do objęcia tronu odbywały się niezwykle starannie. Nowy król już w pierwszym roku swojego panowania wydał czternaście edyktów, tym samym zapoczątkowując we Francji obszerne i wszechstronne reformy, które dotyczyły między innymi prawa, gospodarki, finansów, wojska, porządku publicznego, czy podatków. Poza tym reformy te wprowadziły również nowy podział administracyjny. Ludwikowi XIV przypisuje się, iż wyrzekł takie oto słowa: „Ja jestem ludem i władcą.” Natomiast określenie Król-Słońce nie wzięło się bynajmniej stąd, że uchodził za wielkiego monarchę, lecz dlatego, iż uwielbiał przedstawiać się w ten sposób, a dodatkowo wydał rozkaz wybijania monet ze swoim wizerunkiem na tle słońca.

W otoczeniu monarchy przewijali się urzędnicy najczęściej wywodzący się z jego rodziny. Ten fakt nie wykluczał bynajmniej ich umiejętności i zdolności dotyczących zarządzania. Ludwik XIV wspierał też bardzo aktywnie rozwój sztuki i nauki, zaś w czasie jego panowania powstało szereg monumentalnych budowli konstruowanych w stylu dojrzałego baroku. To właśnie za wolą króla powstał zespół pałacowo-ogrodowy w Wersalu, gdzie władca miał swoją siedzibę. Trzeba przyznać, że Ludwik XIV nie był władcą tolerancyjnym. Za jego przyczyną w roku 1598 został anulowany edykt traktujący o równouprawnieniu innowierców, co wywołało falę represji i tym samym doprowadziło do emigracji ponad dwustu tysięcy protestantów (hugenotów). Fakt ten niezwykle negatywnie odbił się na gospodarce Francji, jak również na relacjach z protestanckimi państwami Europy, czego przykładem może być odmowa krajów wchodzących w skład Rzeszy w kwestii popierania Francji w jej konfliktach z katolickimi Habsburgami.

Ludwik XIV Burbon vel Król-Słońce
(1638-1715)
Za czasów Ludwika XIV Burbona we Francji, a szczególnie w Paryżu aż roiło się od wszelkiego rodzaju czarownic, wiedźm i czarnej magii. Choć nie obowiązywał oficjalny zakaz korzystania z ich usług, to jednak pewne rzeczy dotyczące ich działalności były nie do przyjęcia i za ich praktykowanie groził proces nafaszerowany wymyślnymi torturami, a potem już tylko śmierć na stosie lub przez ścięcie. Chodziło głównie o odprawianie czarnych mszy, mordowanie niemowląt celem ofiarowania ich piekielnym demonom, aby uzyskać ich pomoc, bezczeszczenie zwłok poprzez wyjmowanie organów i wróżenie z nich, a także nielegalne spędzanie płodu, nawet wtedy, kiedy ciąża była już mocno zaawansowana. Taki rozwinięty płód również służył jako ofiara składana szatanowi. To właśnie wtedy w Paryżu swoją działalność prowadziła Catherine Deshayes Voisin, znana też jako Madame La Voisin lub po prostu Catherine Montvoisin. Uznawana była za francuską królową czarownic, a pomocy u niej szukały największe znakomitości ówczesnego paryskiego społeczeństwa i nie tylko. Szczególnie przychodziły do niej kobiety z wyższych sfer, bo i słono trzeba było płacić za jej usługi, a lud z nizin raczej nie dysponował bogactwem materialnym. Twierdziła, że nie ma dla niej nic niemożliwego. Była niezwykle pewna swoich magicznych zdolności, jednak jak to w życiu bywa, nadchodzi w końcu taki dzień, kiedy pewność siebie może zgubić. Upadek Madame La Voisin nastąpił w chwili, gdy uznano, że jej czarodziejska moc jest w stanie zaszkodzić samemu królowi.

Catherine Montvoisin była dość atrakcyjną kobietą, czego zupełnie nie widać na jej portretach, które możemy dziś oglądać.  Niektórzy twierdzą, że urodę odbierały jej niezwykle świdrujące oczy, którymi potrafiła przewiercić człowieka na wylot. Swoje niecodzienne umiejętności najprawdopodobniej odziedziczyła w genach bądź nauczyła się ich od matki, która swego czasu również znana była jako czarownica pierwszej klasy, a z jej usług korzystali nawet królowie. Jej wróżbiarski talent opierał się głównie na informacjach pozyskiwanych od swoich szpiegów poruszających się we francuskich wyższych sferach. Mówiono, iż była w stanie czytać z oczu, a także przepowiadać przyszłość z kart tarota, twarzy czy dłoni osoby zainteresowanej. Ale z drugiej strony, skoro posiadała szpiegów, którzy donosili jej o pewnych sprawach, to czy można uważać jej dar za nadprzyrodzony? A może była zwykłą oszustką żerującą na naiwności innych? Niemniej prawdą jest, że Madame La Voisin przygotowywała również wszelkiego rodzaju mikstury i proszki. Wiedziała też w jaki sposób pozbyć się u swoich klientek niechcianej ciąży, aby nie przypłaciły tego życiem, i aby nikt się nie zorientował, co takiego zaszło. Z kolei żeby nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń, starała się regularnie uczestniczyć w życiu Kościoła katolickiego, uczęszczając na wszelkiego rodzaju nabożeństwa.

Madame La Voisin specjalizowała się także w truciznach. Ich wytwarzanie powierzała dwóm zaufanym kobietom, które potrafiły zaopatrzyć ją w ponad pięćdziesiąt rodzajów rozmaitych trucizn. Zmieniając dawki, czarownica była pewna, że podczas każdorazowego ich użycia objawy otrucia będą inne, a tym samym powód zgonu ofiary trudny do rozpoznania. W jej domu bardzo często odprawiano czarne msze, a ona sama podczas tych obrzędów wdziewała albę z wyszytymi na niej czarnymi fallusami, zaś jako ołtarz służyła jej naga kobieta. Wszystko zaczęło się zmieniać w momencie, kiedy jej wróżby skierowały się w stronę polityki i królewskiego dworu. Lawinę aresztowań francuskich czarownic rozpoczęło zatrzymanie wiedźmy o imieniu Marie Bosse, która podejrzewana była przez policję o działalność trucicielską. Ta przyznała, iż uczestniczyła w obrzędach mających na celu czczenie szatana, a na ich czele stała sama Madame La Voisin. I właśnie to oskarżenie przesądziło o wszystkim. Podczas procesu Catherine Montvoisin przyznała się do swoich czarodziejskich praktyk, a żeby być bardziej wiarygodną (a może dumną z tego, co robi?) przyznała, iż w piecu znajdującym się w jej ogrodzie pozbywała się setek zwłok dzieci oraz embrionów, które wykorzystywała w trakcie czarnych mszy. Oczywiście miała wspólników. Niektórzy z ich podzielili jej los, zaś innym szczęśliwie udało się zachować głowę. Historyczne przekazy mówią, iż wiedźma La Voisin próbowała po jakimś czasie odwołać swoje zeznania, jednak było już na to za późno, natomiast dowody znalezione przez policję w jej mieszkaniu tak silnie obciążały jej osobę, że nie było już choćby najmniejszych szans na ujście z życiem.

Catherine Montvoisin vel Madame La Voisin
(1640-1680) 
Jedną z najczęstszych i najbardziej dochodowych klientek Madame La Voisin była markiza de Montespan – oficjalna i chyba najbardziej znana kochanka Ludwika XIV. Prawdę powiedziawszy, monarcha wciąż zmieniał swoje nałożnice. Jednym nadawał tytuły, podczas, gdy inne jedynie zadowalały go w łożu bez szans na awans społeczny. Franciszka-Atena de Rochechouart vel markiza de Montespan wciąż obawiała się konkurencji, co tłumaczyło jej częste wizyty w domu czarownicy. Markiza wręcz obsesyjnie bała się utracić swoje wpływy na dworze, a także miłość króla, któremu urodziła liczne potomstwo. Każde z siedmiorga dzieci zostało prawnie uznane przez Ludwika XIV, lecz mimo to, królewska metresa podejrzliwie spoglądała na swoje rywalki.

Postać Madame La Voisin zainspirowała Judith Merkle Riley do napisania doskonałej powieści traktującej o czasach niezwykle istotnych dla Francji, a zarazem niesamowicie ciekawych z historycznego punktu widzenia. Autorka oprócz bohaterów stricte historycznych wprowadziła także postacie czysto fikcyjne, do których zalicza się główna bohaterka powieści – Geneviève Pasquier oraz jej rodzina i niektórzy znajomi. Losy Geneviève przedstawiają się dość dramatycznie. Dziewczyna nie pochodzi z wyższych warstw społecznych. Jedynie jej matka może poszczycić się arystokratycznym pochodzeniem, lecz nie jest to brane pod uwagę, bo przecież szlachecki rodowód powinien mieć swoje źródło w przodkach ojca. Geneviève od najmłodszych lat jest bardzo zżyta właśnie z ojcem, który prowadzi z nią poważne dyskusje na temat filozofii. Z kolei matka to zwykła materialistka, która zdolna jest przyjmować pod swoim dachem na oczach męża licznych kochanków. Co tu dużo mówić, Geneviève nie urodziła się jako bogini piękności. Ma poważną wadę postawy, a do tego jeszcze zniekształconą stopę, co budzi obrzydzenie u niektórych osób. W domu jest traktowana jako zło konieczne, zaś na jakiekolwiek uczucie może liczyć jedynie ze strony babci i ojca, a także starszej siostry – pięknej Marie-Angélique. Natomiast matka, starszy brat oraz wuj tolerują ją tylko do momentu śmierci babci i ojca. Wtedy w życiu dziewczyny rozpoczyna się istny koszmar. A kiedy już udaje jej się wydostać z więzienia, jakie stworzyli jej najbliżsi, okazuje się, że ma tylko jedno wyjście – rzucić się w wody Sekwany i skończyć ze sobą raz na zawsze. I wtedy nie wiadomo skąd na jej drodze we własnej osobie staje osławiona królowa paryskich czarownic – Catherine Montvoisin. Wiedźma zabiera ją do swojego domu, lecz już wkrótce Geneviève będzie musiała zacząć spłacać swój dług wobec czarownicy. Madame La Voisin niczego nie robi za darmo. A już na pewno nie ratuje komuś życia za zwykłe „dziękuję”.

Bardzo szybko okazuje się, że piętnastoletnia wówczas Geneviève będzie musiała dołączyć do społeczności czarownic, choć tak naprawdę nie widzi siebie w tej roli. Lecz nie ma wyjścia. Teraz przypomina sobie, że jeszcze w dzieciństwie, kiedy wraz z matką odwiedziła Catherine Montvoisin, czarownica odkryła u niej niezwykły talent wróżbiarski. Otóż Geneviève potrafi doskonale odczytywać przyszłość z tafli wody, a niekiedy też rozmaite obrazy ukazują jej się w lustrze, co ją niesamowicie przeraża, jednak wie, że teraz będzie już musiała wykorzystać swój dar, bo inaczej czeka ją śmierć w rynsztoku albo w wodach Sekwany. Poza tym panna Pasquier ma też do spełnienia pewną misję. To zemsta na tych, którzy ją skrzywdzili. Chęć odpłacenia pięknym za nadobne popycha ją do rozpoczęcia życia zgoła innego niż było to w planie. W dodatku wiedźma trzyma ją w szachu, wiedząc, że Geneviève będzie dla niej doskonałym źródłem dochodu, co pomoże jej pomnożyć majątek i zyskać jeszcze większą sławę niż dotychczas. I tutaj pojawia się pytanie. Czy spotkanie uczennicy i nauczycielki naprawdę było przypadkowe? A może któraś z nich dokładnie je zaplanowała?

Niemniej jednak, sprytna czarownica doskonale wie, że jej nowa podopieczna nie może czuć się bezpiecznie w Paryżu. Jej rodzina, a szczególnie brat i okrutny wuj, będą deptać jej po piętach z uwagi na zapis w testamencie ojca. Madame La Voisin wymyśla Geneviève nową tożsamość. Od tej pory dziewczyna staje się stupięćdziesięcioletnią staruchą o nazwisku de Morville z tytułem markizy. Jej drzewo genealogiczne również ulega sfałszowaniu dla dobra sprawy, a sama Geneviève zmienia się nie do poznania. Teraz przyodziewa się w czerń adekwatną do jej wieku i stanu cywilnego (wdowa), zaś twarz smaruje jakimś paskudnym mazidłem, którego celem jest dodanie jej lat.

Madame de Brinvilliers (1630-1676) podczas tortur
polegających na wlewaniu litrów wody do gardła oskarżonej,
co skutkowało potężnym rozdęciem ciała;
Markiza de Brinvilliers została oskarżona o trucicielstwo.
Jak można się spodziewać, wieść o markizie de Morville – wróżbitce, która przepowiada przyszłość w tafli wody i zawsze mówi prawdę – bardzo szybko obiega Paryż i trafia aż na królewski dwór. Drzwi mieszkania markizy nie zamykają się. Klienci walą do niej drzwiami i oknami, mówiąc kolokwialnie, a co za tym idzie jej majątek powiększa się z dnia na dzień, zaś zadowolenia z tego faktu nie ukrywa jej protektorka i nauczycielka. Jak długo Geneviève Pasquier vel markiza de Morville będzie w stanie tkwić w świecie, do którego zupełnie nie pasuje? Czy Madame La Voisin pozwoli jej kiedyś odejść i ułożyć sobie życie, tak jak dziewczyna by tego chciała? A co stanie się, jeśli ktoś pomimo przebrania i tak ją rozpozna? Czy grozi jej śmierć?

Okultyzm, czarna magia, ofiary z ludzi, wróżbiarstwo i trucicielstwo – to wszystko obecne jest na kartach Czary wyroczni. Judith Merkle Riley stworzyła naprawdę świetną powieść, która doskonale oddaje klimat siedemnastowiecznego Paryża. Widać, że Autorka zadbała o najdrobniejszy szczegół, nakreślając środowisko czarownic. Mamy tutaj nie tylko przekrój przez rozmaite warstwy społeczne, ale przede wszystkim poznajemy cechy charakterystyczne dla tamtej epoki. Każda z przedstawionych postaci, czy to historycznych, czy fikcyjnych, jest niezwykle wyrazista i autentyczna. Temat, jaki obrała sobie Judith Merkle Riley nie należy do najłatwiejszych, zaś w pewnych kręgach może wywołać lawinę oburzenia, kontrowersji, a niekiedy nawet spowodować zakaz czytania powieści. Bo przecież skoro seria o Harrym Potterze swego czasu budziła tak wiele emocji z powodu magii, która w tym przypadku czarną nie jest, to cóż dopiero Czara wyroczni, gdzie kultywuje się wiarę w szatana, a Boga wręcz obraża się poprzez mieszanie go z księciem ciemności? Tam, gdzie odprawia się czarne msze, znajdują się również obrazy przedstawiające sceny biblijne. Tak więc zanim ktoś zacznie negatywnie wyrażać się na temat Czary wyroczni, musi uzmysłowić sobie, że jest to powieść historyczna oparta na faktach zmieszanych z fikcją. I tak należałoby to traktować.  Historii zmienić się nie da, zaś temat do napisania powieści jest dobry, jak każdy inny. Liczy się dystans, zaś nie emocjonalne podejście do sprawy.

Franciszka-Atena de Rochechouart vel
markiza de Montespan (1641-1707); 
metresa Króla-Słońce i jedna z głównych
 i znaczących bohaterek powieści
Wydarzenia zachodzące na kartach powieści czytelnik obserwuje z punktu widzenia głównej bohaterki. To ona jest narratorem i to ona opowiada nam o swoim życiu pod skrzydłami królowej francuskich czarownic. Praktycznie przez całą powieść widzimy, jak dziewczyna-starucha męczy się, prowadząc życie wróżbitki. Do swojej profesji podchodzi z dystansem, choć niektóre wizje naprawdę ją przerażają. Jej starość to tylko otoczka, która chroni ją przed działaniem wrogów. Tak naprawdę jest młoda i chciałaby żyć, jak na młodego człowieka przystało. Chce też kochać i być kochaną, pomimo że los poskąpił jej urody. Wydawałoby się, że szuka miłości za wszelką cenę, lecz zanim ją odnajdzie przyjdzie jej przeżyć również głębokie rozczarowanie. Poza tym jest jeszcze policja, która wciąż węszy, aby tylko znaleźć dowody przemawiające na niekorzyść paryskich czarownic. Z drugiej strony jednak Geneviève Pasquier vel markiza de Morville to naprawdę silna kobieta. Kiedy uznaje, że jej działania zaszły już za daleko i z tego tytułu grozi jej niebezpieczeństwo, robi wszystko, aby nie podzielić losu pozostałych czarownic. Wyraźnie widać, że jest niezwykle zdeterminowana, aby wyrwać się ze środowiska, w którym nigdy nie czuła się dobrze, a które, oprócz bogactwa,  przyniosło jej też lęk o własne życie. Po drodze odkrywa też szereg tajemnic, które otwierają jej oczy na pewne sprawy.

Na kartach Czary wyroczni doskonale widać walkę Dobra ze Złem. Czytelnik ma tutaj do czynienia z ludźmi, którzy pomimo że parają się czarną magią, to jednak nie są źli i zepsuci do szpiku kości. W każdej z tych osób tkwią zarówno dobre, jak i złe cechy. Odniosłam wrażenie, że ci wróżbici i truciciele, bo są wśród nich również mężczyźni, jak chociażby Primi Visconti – nadworny wróżbita Ludwika XIV – swoją profesję traktują przede wszystkim jako źródło dochodu, zaś klientów jak głupców, którzy uwierzą we wszystko, co się im powie. Pomyślałam sobie zatem, że pomimo iż minęły wieki, a czasy diametralnie się zmieniły, współcześni wróżbici niekiedy również są w ten sposób nastawieni do swojej pracy, a przynajmniej ja tak ich odbieram. Wiem, że dziś jest wiele osób, które wierzą w sens przepowiedni, wróżb i magii, ale tak naprawdę jedyne, co wnosi ona do naszego życia, to stratę pieniędzy i czasu. Może przemawia przeze mnie wrodzona realistka, ale uważam, że żaden śmiertelnik nie jest w stanie poznać przyszłości, a wszelkiego rodzaju zabobony i wróżby traktuję z przymrużeniem oka i podchodzę do nich z wielkim dystansem.

To jest moje pierwsze spotkanie z twórczością Judith Merkle Riley i mam nadzieję, że nie ostatnie. Pisarka nie żyje już od trzech lat i w związku z tym nie napisze już żadnej książki. Szkoda, bo po przeczytaniu Czary wyroczni jestem skłonna stwierdzić, że posiadała nietuzinkowy talent. Książkę polecam głównie ze względu na jej walory historyczne i literackie. Myślę, że powinny ją przeczytać osoby, które nie podchodzą do tego rodzaju tematyki zbyt emocjonalnie i nie widzą działania szatana w czytaniu tego typu powieści. Tak jak napisałam powyżej: temat dobry, jak każdy inny. Poza tym tak zwana Sprawa trucizn w tamtych czasach odbiła się naprawdę głośnym echem i pociągnęła za sobą szereg ofiar, zarówno wśród czarownic, jak i osób, którym owe trucizny podano, aby móc się ich pozbyć. Byli wśród nich niewierni mężowie, kobiety walczące między sobą o względy tego samego mężczyzny, a nawet przedstawiciele bogatych rodów, których przedwczesne zejście z tego świata gwarantowało pozyskanie ogromnego majątku przez tych, którzy zostali. Tak więc szkoda byłoby, gdyby taki temat nie znalazł swojego odzwierciedlenia w literaturze, zważywszy że magia i wszelkiego rodzaju przesądy towarzyszą człowiekowi praktycznie od zarania dziejów.



Za książkę serdecznie dziękuję Wydawnictwu










niedziela, 24 listopada 2013

Utalentowany malarz z Antwerpii





Czy wiecie, że Anton van Dyck (Antoon van Dyck) pierwszy autoportret namalował, będąc w wieku 15-16 lat? Tak, to prawda. Z jego wizerunku przebija niezwykła pewność siebie, co może świadczyć o tym, iż nastoletni artysta już wtedy znał swoją wartość. Na pewno w talent zuchwałego młodzieńca nie wątpili goście, którzy tłumnie odwiedzali dom Franchoisa van Dycka. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Anton – siódme z kolei dziecko bławatnego kupca z Antwerpii – bez wątpienia posiadł niezwykle cenny talent. Trzeba wiedzieć, że we flamandzkim porcie malarstwo rozwijało się nie tylko jako sztuka, lecz także jako czysty biznes, a najlepsi malarze egzystowali niczym książęta.


Genialne dziecko - najwcześniejszy autoportret Antona van Dycka z około 1613 roku;     
ukazuje pewnego siebie nastolatka


Antona czekała świetlana przyszłość. Mając zaledwie 19 lat został mistrzem w Bractwie św. Łukasza. Już wcześniej malował samodzielnie, choć było to wbrew przepisom, jak dziś prowadzenie samochodu bez prawa jazdy. Do współpracy zaprosił go sam Rubens. Anton van Dyck tworzył przede wszystkim kompozycje przeznaczone dla kościołów oraz obrazy mitologiczne i portrety. Zdaniem XVII-wiecznego biografa, Belloriego, Rubens cenił dobre maniery młodzieńca, jak i jego kunszt rysunku.

Krążyły też pogłoski o dość rozwiązłym trybie życia van Dycka, czego owocem była nieślubna córka. Zazwyczaj bywał też trudny w obejściu, kapryśny, drażliwy, wyniosły, natomiast pod względem emocjonalnym chyba do końca życia pozostał już dzieckiem. Ale jakże genialne to było dziecko! Jego fascynacja dworskim życiem sprawiła, że stworzył reprezentacyjne portrety arystokratów europejskich, jak również nieszczęsnych sojuszników Karola I Stuarta. Anton van Dyck w niezwykle mistrzowski sposób akcentował dostojeństwo postaci, oddając jednocześnie ich niepowtarzalne rysy.

Król Jakub I Stuart, będąc pełnym podziwu dla talentu malarza, ofiarował mu hojną sumę stu funtów w momencie, gdy artysta przybył do Londynu w 1620 roku. Jednak niebawem van Dyck opuścił Londyn, a po krótkim pobycie w Antwerpii udał się do Genui, gdzie malował wielmożów, którzy w tym czasie na potęgę zamawiali pałace i portrety, aby w ten sposób zademonstrować swój wysoki status społeczny. Malarz potrafił nadać swoim modelom elegancję oraz dystynkcję, których nie można kupić za żadne pieniądze.

W 1632 roku Anton van Dyck powrócił do Anglii jako nadworny malarz Karola I – syna Jakuba I. Od króla otrzymał tytuł szlachecki oraz roczną pensję w wysokości dwustu funtów. Monarcha za portrety członków królewskiego rodu płacił dodatkowo. Malarz otrzymał własną pracownię w Blackfriars znajdującą się tuż przy nabrzeżu, aby król mógł składać mu prywatne wizyty, przypływając łodzią. Ponadto van Dyckowi przydzielono letni apartament w Pałacu Eltham.

Anton van Dyck z wielką swobodą obracał się w kręgach dworskich. Wspomniany Bellori podaje, że chętnie podejmował gości i wydawał dla nich wystawne przyjęcia. Malarz trzymał służbę, powozy, konie, a także zatrudniał śpiewaków i klownów, których zadanie polegało na zabawianiu wytwornego towarzystwa przybywającego każdego dnia, aby pozować artyście.

Wielu dworzan traktowało van Dycka jak równego sobie. Z relacji tego samego biografa wynika, że wysoka pozycja szlachetnie urodzonych klientów nie robiła na artyście szczególnego wrażenia. Zazwyczaj malował bez przerwy, zaś gdy tworzył portrety, pracę rozpoczynał skoro świt, by zyskać na czasie. Posilał się w trakcie pracy, natomiast pozujące mu osobistości dotrzymywały mu towarzystwa. Choć wśród jego klientów byli dygnitarze lub wielkie damy, to jednak wszyscy oni uwielbiali przebywać w pracowni malarza. Po skończonym posiłku van Dyck wracał do sztalug. Zdarzało się, że artysta tworzył dwa obrazy dziennie, a końcowych korekt dokonywał później.

Król Karol I był niski, jąkał się, czyli ogólnie rzecz ujmując wyglądał niepozornie. Jednak portret van Dycka zatytułowany Król na polowaniu, na którym widnieje monarcha, który właśnie zsiadł z konia po skończonych łowach, ukazuje potomka Stuartów takim, jakim pragnął być zapamiętany. Zdaniem historyka sztuki, E.H. Gombricha, Karol I chciał, aby pamiętano go jako władcę o niezrównanej elegancji, niepodważalnym autorytecie oraz jako człowieka głębokiej kultury, mecenasa sztuk i włodarza królewskiej władzy z boskiego nadania.


Dla potomnych - dostojny król polowania; Karol I na łowach (ok. 1635 roku)


Jednak trzeba wiedzieć, że Anton van Dyck nie był zwykłym pochlebcą. Gdy hrabina Sussex ujrzała swój portret, uznała go za „nadzwyczaj szpetny”. Rzekomo rzekła wówczas: „Obrzydził mi samą siebie. Twarz jest wielka i pyzata. Wcale mi się nie podoba. Wygląda, jakbym grała na jakimś instrumencie dętym”. Nie dziwi więc, że ów portret zaginął.

Chyba najbardziej znanym portretem autorstwa van Dycka jest niezwykły potrójny portret Karola I, który miał zostać wysłany do Rzymu, aby tam na jego podstawie wyrzeźbiono popiersie monarchy. Król, wówczas trzydziestopięcioletni, pokazany jest na nim z profilu, en face oraz w trzech czwartych profilu. Widać na nim prosty nos, półprzymknięte oczy i zmysłowe usta. We wszystkich trzech ujęciach władca spogląda prosto przed siebie zamyślonym wzrokiem, niemniej każdy z tych wizerunków oddaje inne cechy psychologiczne. W jednym artysta podkreślił zapadnięte policzki – to szczupły i wygłodniały król, któremu lepiej się nie sprzeciwiać. W środkowym uwydatnił wysokie czoło, wskazując tym samym na mądrość króla, zaś w ostatnim monarcha stanowi wzór męskiej urody.


Niezwykły portret - Karol I w trzech ujęciach (1635 rok)

Anton van Dyck namalował także wiele oficjalnych portretów muzyków, poetów, dyplomatów oraz dworzan, z którymi się przyjaźnił. Natomiast zasypywany zamówieniami ostatecznie założył własną pracownię. Jego pomocnicy malowali zazwyczaj strój modela znajdujący się na manekinie, a sam mistrz osobiście domalowywał głowę i dłonie.

W 1639 roku van Dyck poślubił Mary Ruthven, damę dworu królowej, zaś rok później wyjechał do Paryża, mając nadzieję, że przypadnie mu w udziale ozdobienie głównych galerii Luwru. Malarz czuł też w powietrzu rychły wybuch wojny domowej. Jednak oczekiwanego zamówienia nie otrzymał i wrócił do Londynu, gdzie zmarł w 1641 roku, pozostawiając po sobie pięćset portretów.

Melancholijny charakter płócien Antona van Dycka okazał się w końcu proroczy. W rok po śmierci malarza wybuchła krwawa wojna domowa, a w 1649 roku jego mecenas, Karol I, został ścięty. 



piątek, 22 listopada 2013

Renata Czarnecka – „Signora Fiorella. Kapeluszniczka królowej Bony”












Wydawnictwo: SKRZAT/STANISŁAW PORĘBSKI
Kraków 2010





Śmierć Zygmunta II Augusta w dniu 7 lipca 1572 roku ostatecznie zakończyła panowanie dynastii Jagiellonów w Polsce. Król nie doczekał się męskiego potomka, a i owoc związku z córką warszawskiego kupca – Barbarą Giżanką – również podawany jest w wątpliwość. Najprawdopodobniej dziewczynka, która narodziła się w wyniku królewskiego romansu nie była biologicznym dzieckiem Zygmunta II Augusta. Tak więc nadszedł czas, kiedy to zaczęto rozglądać się za kolejnym monarchą, który byłby godzien zasiąść na polskim tronie. Tym razem miał to być monarcha wybrany na drodze elekcji. Jeszcze za życia ostatniego z Jagiellonów polską koroną poważnie zainteresowała się Francja, a dokładnie dynastia Walezjuszy, która w tamtym czasie zasiadała na francuskim tronie. W tym celu do Polski do umierającego króla wyruszył niejaki Jean de Bologny, prosząc o wyrażenie zgody przez króla na zawarcie małżeństwa pomiędzy siostrą Zygmunta – Anną – a młodszym synem Katarzyny Medycejskiej i Henryka II de Valois. Niestety, francuski poseł nie został dopuszczony do łoża śmierci polskiego władcy. Jednakże Francuzi nie dali za wygraną i już wkrótce po śmierci Zygmunta II Augusta do Polski przybył biskup Walencji – Jean de Monluc, będący najprawdopodobniej ojcem Jeana de Bologny i stronnikiem hugenotów (protestantów).

Należy pamiętać, że w tym czasie Francją wstrząsnęła rzeź dokonana na hugenotach, zwana Nocą św. Bartłomieja. Masakra miała miejsce w nocy z 23 na 24 sierpnia 1572 roku, a wieści o tym wydarzeniu wyszły poza granice kraju i dotarły również do Polski. Tak więc biskup Walencji miał przed sobą dość trudne zadanie, gdyż musiał w jakiś sposób załagodzić sytuację, w związku z czym Jean de Monluc i jego poplecznicy rozpoczęli akcję propagandową, która miała na celu przywrócenie dobrego imienia osobie Henryka III de Valois. W ich opinii ówczesny książę andegaweński pragnął za wszelką cenę zapobiec owej rzezi, natomiast kiedy już do niej doszło, stanowczo był jej przeciwny i robił wszystko, aby ją przerwać, jednocześnie dając schronienie prześladowanym protestantom. Niemniej jednak Polacy nie byli głupi i nie dali tak łatwo się przekonać, czego dowodem były słowa podskarbiego koronnego Hieronima Bużeńskiego, który już po wyborze Henryka III de Valois na króla Polski skomentował propagandę głoszoną przez biskupa Walencji mniej więcej w takich oto słowach: „nie brał udziału w rzezi i nie jest wcale okrutnym tyranem, albowiem rządząc w Polsce, będzie musiał raczej on się bać poddanych, a nie poddani jego.”

Elekcja nowego władcy miała miejsce po okresie bezkrólewia i odbyła się w kwietniu i maju 1573 roku na prawym brzegu Wisły, naprzeciw Warszawy, pod wsią Kamień*. Kilka dni po wyborze Henryka III de Valois, który w Polsce przybrał imię Henryka I Walezego, emisariusze przyszłego władcy złożyli w jego imieniu przysięgę i w ten sposób zatwierdzili uchwalone przed elekcją postanowienia ogólne, które nazwano artykułami henrykowskimi. Oprócz tego, przyjęto też personalne zobowiązania Henryka, czyli tak zwane pacta conventa. Wybrano również poselstwo, które miało wyruszyć do Paryża, aby na drodze oficjalnej powiadomić o decyzji najbardziej zainteresowanego w sprawie, oraz odebrać od niego przysięgę, która potwierdzałaby przyjęcie wspomnianych uchwał elekcyjnych. Chciano również jak najszybciej sprowadzić nowego króla do Polski.

Negocjacje zarówno z Henrykiem, jak i z jego bratem – Karolem IX, który wówczas zasiadał na tronie Francji, trwały dość długo, a spór toczył się w głównej mierze o artykuły dotyczące swobody wyznaniowej oraz sposobności wypowiedzenia posłuszeństwa królowi. Ostatecznie obydwie strony doszły do porozumienia i 22 sierpnia 1573 roku dokonano zaprzysiężenia dawnych i nowych praw. Fakt ten sprawił, iż posłowie doręczyli w końcu Henrykowi dokument elekcyjny i tym sposobem Henryk III de Valois został Henrykiem I Walezym.


Zabójstwo kasztelana przemyskiego - Andrzeja Wapowskiego - podczas koronacji 
Henryka Walezego
Autor: Jan Matejko (1838-1893)


Nowy monarcha granice Polski przekroczył dopiero po dwumiesięcznej podróży i dotarł do naszego kraju pod koniec stycznia 1574 roku. Orszak, który ciągnął za zaledwie dwudziestotrzyletnim władcą był niezwykle zróżnicowany. Liczył tysiąc dwieście koni, wozy obładowane przeróżnymi bagażami, a także karety z damami dworu, jak i zwykłymi prostytutkami. Francuzi ciągnęli do Polski przez Heidelberg, Fuldę, Torgau oraz Frankfurt. Króla oczekiwano na Łużycach, skąd doprowadzono go do granicy polskiej, a tam uroczyście powitała go delegacja senatu na czele z biskupem kujawskim oraz wojewodowie i kasztelanowie. Potem jadąc przez Poznań i Częstochowę udano się w kierunku Krakowa, a tam nastąpiło oficjalne powitanie i przekazanie polskiego berła młodemu Francuzowi. 

I tak oto w dniu 21 lutego 1574 roku w katedrze na Wawelu arcybiskup gnieźnieński i prymas Polski – Jakub Uchański – nałożył na skronie Henryka (I) III Walezego polską koronę. Ceremonię koronacyjną zakłóciło jednak nieprzyjemne wydarzenie. Było to wystąpienie marszałka koronnego Jana Firleja, który głośno domagał się, aby król zaprzysiągł akty, które gwarantowały protestantom ich prawa. 

Tak mniej więcej przedstawia się sytuacja tuż przed rozpoczęciem akcji jednej z powieści Renaty Czarneckiej pod tytułem Signora Fiorella. Kapeluszniczka królowej Bony. Powyższy wstęp można potraktować jako kulisy zdarzeń, które miały miejsce później, a na których skupia się Autorka w swojej książce. Niemniej jednak w centrum powieściowych wydarzeń nie znajduje się jedynie nowy monarcha i jego dwór, ale także mieszczaństwo. Mamy tutaj doskonały przekrój poprzez poszczególne warstwy ówczesnego krakowskiego społeczeństwa, rozpoczynając od tych, żyjących w rynsztoku, jak prostytutki i biedota, poprzez studentów (żaków), żydowskich kupców, rzemieślników, a skończywszy na wpływowej szlachcie i królewskim dworze. Autorka po mistrzowsku prowadzi czytelnika niebezpiecznymi uliczkami ówczesnego Krakowa, perfekcyjnie ukazując codzienne życie mieszkańców miasta. Prawdę powiedziawszy w powieści nie ma głównych bohaterów. Każda z postaci egzystujących na kartach książki ma do wykonania swoje zadanie, i każda z tych osób jest jednakowo ważna.

Tytułowa Signora Fiorella (Cecilia) Carpaccio to nikt inny jak tylko kapeluszniczka niezapomnianej królowej Bony Sforzy. Dziś jest już podstarzałą kobietą, ale wciąż pamięta czasy swojej świetności, kiedy była jeszcze przy królowej. Czasami nawet żałuje, że nie wróciła z nią do Włoch. Teraz prowadzi zakład, w którym wraz z wynajętymi do tego celu dziewczętami, szyje kapelusze dla tej żeńskiej części krakowskiego społeczeństwa. Niemniej szwalnia pani Carpaccio to nie tylko zakład krawiecki. To także zwykły burdel, a ona sama znana jest powszechnie ze stręczycielstwa, za które przyjmuje hojne wynagrodzenie. Nie dziwi więc, że Fiorella ma też swoich wrogów, z którymi musi sobie radzić mniej lub bardziej skutecznie. Przychodzi w końcu taki moment, że jej życiowa droga krzyżuje się z samym Henrykiem (I) III Walezym.

Jakże inna jest kobieta, która również stara się o przychylność nowego króla. To Anna Jagiellonka – siostra Zygmunta II Augusta, a później żona króla Stefana Batorego. Królewna nie jest już pierwszej młodości, lecz pomimo tego, nie traci nadziei na prawdziwą i szczerą miłość ze strony nowego władcy. Widać, że bardzo pragnie go poślubić, co oczywiście było w planie jeszcze przed przybyciem Henryka do Polski. Jednak młody Walezy nie jest skory do ożenku z podstarzałą infantką. Prawdę powiedziawszy zachowuje się jak rozpustny i rozkapryszony dzieciak, który jedynie bawi się w króla. Władanie państwem zupełnie mu nie wychodzi. Tęskni za Francją i wciąż myśli o powrocie. Ulubieniec swojej matki – Katarzyny Medycejskiej – dusi się w Polsce i dlatego umila sobie czas, jak tylko może. Nie bez powodu jeszcze we Francji otrzymał przydomek „księcia Sodomy”. Do Polski sprowadził dziwaczną modę i obyczaje. Tak przynajmniej twierdzą Polacy, którym pewne kwestie są obce. Praktycznie jedyne, co nie przyprawia Henryka o zmęczenie, to seks. Może go uprawiać z każdym i wszędzie. Z kobietami i z mężczyznami. Z dziwkami i z damami dworu. W zaciszu swojej komnaty, jak i na oczach poddanych. Jak widać, rozpustnik z niego pełną gębą. Uwielbia również polowania, bez których nie wyobraża sobie życia.



Ucieczka Henryka Walezego z Polski w nocy z 18 na 19 czerwca 1574 roku
Autor: Artur Grottger (1837-1867)


Jak w każdej swojej powieści, tak i tutaj, Renata Czarnecka doskonale zadbała o szczegóły, dzięki czemu na nowo przywróciła do życia osoby, które zmarły wieki temu. Dla przykładu, opisując krakowski jarmark, Pisarka swoim talentem sprawiła, że jesteśmy w stanie wręcz usłyszeć ten gwar dochodzący z placu, na którym odbywa się handel, a szelest sukni dam dworu, to nie tylko puste słowa. Autorka przenosi czytelnika również do Kazimierza, gdzie w tamtym okresie rej wodziła ludność żydowska. Możemy nawet „posłuchać” specyficznej żydowskiej mowy, ich lamentu nad brakiem utargu czy wręcz nachalnego zachwalania swoich towarów, aby tylko móc je sprzedać.

W tej powieści jest dosłownie wszystko. Jesteśmy świadkami egzekucji, uprawiania magii, obłąkania jednej z bohaterek, a także walk toczących się na ulicach Krakowa. A w tym wszystkim znajduje się nasza tytułowa bohaterka – Fiorella Carpaccio, której stare oczy podejrzanie błyszczą na widok dźwięczących monet. Widzimy też w jaki sposób żyją krakowscy żacy, a kat Hubert (Umberto) pokazuje też ludzkie uczucia.

Dla mnie doskonałym uzupełnieniem tej powieści jest Królowa Margot autorstwa Alexandre Dumas. Książkę Renaty Czarneckiej i powieść jednego z najwybitniejszych klasyków literatury francuskiej łączy naprawdę wiele. Dla kogoś, kto interesuje się historią jest to niezwykle ważne, ponieważ akcja tych dwóch powieści biegnie niemalże równolegle, a wydarzenia mające miejsce na francuskim dworze, o jakich wspomina Autorka, Alexandre Dumas opisał bardzo dokładnie. I tak, kiedy widziałam jak Henryk (I) III Walezy męczy się w Polsce, natychmiast przypomniało mi się, że przecież zdaniem Alexandre Dumas, on za nic nie chciał do nas przyjeżdżać. Praktycznie zapierał się rękami i nogami, żeby tego nie zrobić. Henryk pragnął korony Francji, a nie jakiejś tam Polski. Ta niechęć do naszego kraju w końcu znalazła swój niechlubny finał, gdy monarcha dowiedział się o śmierci brata – Karola IX.

Powieść Renaty Czarneckiej jest również niezwykle odważna, co doskonale widać w języku, jakiego Autorka używa. Nie boi się słów, które niekiedy padają tylko w rynsztoku, a to sprawia, że fabuła nabiera jeszcze więcej autentyczności, choć nie jest wulgarna. Trzeba ogromnego talentu, żeby umieć napisać powieść tak, aby nie zniechęcić do niej czytelnika z uwagi na użyty język, a jednocześnie oddać realia panujące w danym środowisku czy okresie historycznym. Przyznam szczerze, że po przeczytaniu wszystkich książek Renaty Czarneckiej mogę śmiało stwierdzić, że wciągają mnie one znacznie bardziej niż powieści Philippy Gregory. Dlaczego? Chodzi głównie o styl. Philippa Gregory niekiedy nuży, co potwierdzą niektórzy czytelnicy podczas rozmaitych dyskusji. Oczywiście mam tutaj na myśli powieści historyczne, bo Philippa Gregory próbuje też swoich sił w innych gatunkach. Natomiast w przypadku Renaty Czarneckiej na nudę nie ma co liczyć. Autorka pisze niezwykle dynamicznie. Pisze tak, że nie sposób oderwać się od jej książek. Przy każdej miałam problem z odłożeniem jej na półkę, aby móc zająć się też innymi sprawami dnia codziennego. A zatem cóż mogę dodać na koniec? Wszystkim miłośnikom historii polecam nie tylko Signorę Fiorellę. Kapeluszniczkę królowej Bony, ale także pozostałe powieści Renaty Czarneckiej, zaś mnie pozostaje jedynie cierpliwie czekać na kolejne książki Autorki, bo wiem, że ten czas oczekiwania naprawdę mi się opłaci.






* Ówczesna wieś Kamień to dzisiejszy Kamionek stanowiący część dzielnicy Praga Południe. 



środa, 20 listopada 2013

Renata L. Górska – „Historia kotem się toczy”





Premiera książki 10 grudnia 2013 roku!








Wydawnictwo: REPLIKA
Zakrzewo 2013





Gdzieś na Śląsku w okolicach Gliwic leży małe miasteczko o nazwie Kasztelowo. Jak to zazwyczaj bywa w tego typu miejscowościach, ludzie wiedzą tutaj wszystko o sobie nawzajem, a jeśli jakimś sposobem jest inaczej, to przecież zawsze można zapytać sąsiadki albo przeprowadzić własne śledztwo, chociażby podglądając innych zza firanki. Mieszkańcy Kasztelowa to z jednej strony społeczność niezwykle ze sobą zżyta, lecz z drugiej nieufnie spoglądająca w stronę przyjezdnych. Na ich zaufanie trzeba sobie solidnie zapracować. Jeśli w miasteczku dzieje się coś niepokojącego to oczywiście pierwsze podejrzenia zawsze padają na tych „nowych”. W Kasztelowie panuje pewna specyficzna mentalność dotycząca w głównej mierze moralności i wiary w Boga. Można by pomyśleć, że ludzie wsiąknęli tutaj niezwykle mocno w pewne stereotypy i za nic w świecie nie potrafią przyjąć do wiadomości, iż można żyć inaczej i mieć swoje własne poglądy, co nie zawsze oznacza, że są one gorsze.

W Kasztelowie mieszka pewna stateczna wdowa – Janina Gawron. Kobieta ma już swoje lata i niejedno za sobą. Straciła męża i ukochanego syna. Pomimo że i jednemu, i drugiemu daleko było do ideału, to Janina myśli o nich bardzo ciepło. Wie, że mężczyźni jej życia mieli swoje na sumieniu, ale trudno jest jej przyznać to nawet samej przed sobą, a co dopiero przed obcymi, szczególnie w kwestii syna. Łatwiej winą obciążyć innych. A kto nadaje się do tego lepiej, jak nie jej synowa – Ada? Skoro już mowa o synowej, to trzeba wiedzieć, że kobieta mieszka teraz w Krakowie, gdzie prowadzi w miarę ustabilizowane życie, choć nie pozbawione problemów dnia codziennego. W stolicy Małopolski Ada ma przyjaciół, na których może liczyć. Posiada też satysfakcjonujące ją zatrudnienie, które nie każdemu kojarzy się z pracą, bo przecież wykonuje rękodzieła, a to nie wymaga wychodzenia z domu i przebywania w miejscu pracy standardowych ośmiu godzin. Ada Gawron wykonuje wolny zawód i czas pracy może ustalać sobie według własnego uznania.

Owocem związku Ady z Henrykiem Gawronem są dwie dorosłe córki, które prowadzą już samodzielne życie z dala od mamy. Pracują w Warszawie, więc siłą rzeczy Ada nie ma z nimi tak częstego kontaktu, jak by tego chciała. Niemniej jednak, pomimo odległości ich wzajemne uczucie wcale nie jest słabsze niż byłoby to w przypadku, gdyby bliźniaczki mieszkały pod jednym dachem z matką. Wiktoria i Maja to naprawdę rozsądne dziewczyny, które wiedzą jak radzić sobie w życiu, a niekiedy nawet wykazują więcej rozwagi niż ich rodzicielka. Śmierć ojca przeżyły dość mocno, zaś z babcią Gawronową są w jak najlepszych stosunkach. To tylko Ada nie jest mile widziana w Kasztelowie. Można się łatwo domyślić dlaczego. Otóż, jeszcze przed śmiercią Henryka ich związek się rozpadł i pozostał jedynie żal, tak z jednej, jak i z drugiej strony. Konserwatywna Janina Gawron jakoś nie może wybaczyć synowej tego rozstania i jeszcze wielu innych kwestii z przeszłości, pomijając w tym wszystkim winę swojego syna. Natomiast Ada nie czuje się komfortowo w towarzystwie teściowej właśnie z tego powodu. Jedynym łącznikiem pomiędzy teściową a synową są bliźniaczki.

Jest zima, a jak wiadomo o tej porze roku o wypadek nietrudno. Aura nie sprzyja wychodzeniu z domu bez ryzyka ulegnięcia wypadkowi, szczególnie w przypadku osób starszych i zniedołężniałych. Pewnego dnia pech dotyka również Janinę Gawron. Kobieta ulega bardzo poważnej kontuzji na schodkach prowadzących do jej domu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby jej upadek wydarzył się gdzieś na kasztelowej drodze, ale tuż przed drzwiami jej domu? Na schodkach, o które dbała każdego dnia, aby nie były śliskie? Wgląda to bardzo podejrzanie. Jednak co się stało, to się nie odstanie. Janina musi najbliższe tygodnie spędzić w szpitalu. I w tym momencie pojawia się problem. Kto zaopiekuje się nią po powrocie do domu? Przecież starsza pani nie będzie w stanie funkcjonować bez pomocy drugiej osoby. Owszem jest sąsiadka, ale ona pracuje i raczej nie będzie mogła przebywać z Gawronową dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ukochane wnuczki też nie wchodzą w grę, ponieważ mają swoje życie, robią karierę w stolicy i za nic nie przyjadą do Kasztelowa, aby zaopiekować się chorą babcią. Kto zatem pozostaje? Oczywiście Ada. Przecież zdaniem niektórych osób kobieta nie pracuje, więc i czasu ma pod dostatkiem. W dodatku Wiktoria i Maja nie przestają wiercić matce dziury w brzuchu i wzbudzać w niej wyrzutów sumienia. Niechęć do opieki nad teściową, która pojawia się u Ady jest jak najbardziej zrozumiała, bo kto przy zdrowych zmysłach podjąłby się tego w sytuacji, gdy wzajemne stosunki pomiędzy kobietami do najcieplejszych nie należą? Co jednak dziwne, ten opór występuje chyba tylko po stronie Ady, ponieważ Janina godzi się na taką ewentualność. A może jedynie wybiera mniejsze zło? Kto ją tam wie. Niemniej faktem jest, że Ada Gawron w końcu przeprowadza się do Kasztelowa do domu teściowej, lecz nie robi tego bynajmniej z miłości do starszej kobiety. W grę wchodzi coś jeszcze, ale o tym już w powieści.

Już w pierwszym dniu swojego pobytu w Kasztelowie Ada poznaje kogoś bardzo wyjątkowego. Piszę „kogoś”, bo tegoż osobnika jak najbardziej możemy potraktować na równi z człowiekiem. To piękny rasowy kot, który od tej pory będzie jej towarzyszył i wywrze na jej życie ogromny wpływ. Jak zakończy się ta historia? Czy kobiety będą w stanie przebywać pod jednym dachem, nie skacząc sobie do oczu? Czy pobyt w Kaszelowie sprawi, że życie Ady Gawron już nigdy nie będzie takie samo? A w jaki sposób odbije się to na Janinie Gawron? Czy uda się zapomnieć o przeszłości i uleczyć rany, które do tej pory nie potrafiły się zabliźnić?

Już kilkakrotnie pisałam, że Renata Górska znana jest z tworzenia przepięknych powieści obyczajowych, które zawierają w sobie swego rodzaju magię. Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić czym jest to spowodowane. Prawdę powiedziawszy powieści Autorki nie posiadają jakieś szczególnie wyjątkowej fabuły. To historie z życia wzięte, które mogą przytrafić się każdemu/każdej z nas. A jednak jest w nich coś, co sprawia, że człowiek czuje jakieś niewypowiedziane ciepło, kiedy je czyta. Te powieści dają nadzieję na to, iż dopóki żyjemy wszystko jest możliwe, a mówienie, że nic dobrego nas już nie czeka, jest błędem.

Historia kotem się toczy to powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym. Spokój panujący w Kasztelowie pewnego dnia zostaje zburzony w wyniku zaistnienia szeregu dziwnych sytuacji. A to ktoś obleje farbą nagrobki na cmentarzu. A to znowu zabije jakieś zwierzę – tutaj szczególnie koty muszą mieć się na baczności. Lecz kiedy złoczyńca uderza w ludzi, robi się naprawdę niebezpiecznie. Ten kryminalny wątek znacząco podnosi walor powieści. Nie należy też zapominać o języku powieści, a dokładnie o śląskiej gwarze, z którą Autorka poradziła sobie wyśmienicie. Dzięki temu zabiegowi fabuła nabiera autentyczności. Na pewno jest to ogromna zachęta dla czytelników pochodzących ze Śląska, dla których ten specyficzny język jest codziennością. Nie obywa się również bez zabawnych sytuacji, kiedy to gorole nie potrafią zrozumieć tego, co rodowity Ślązak ma na myśli. W dodatku mamy też do czynienia z bardzo mądrym kotem, który widzi wszystko zupełnie inaczej niż ludzie i nie waha się o tym opowiadać.

Jak każda powieść Renaty Górskiej, tak i ta zawiera w sobie szereg życiowych przesłań. Wygląda na to, że czasami nic nieznaczące gesty czy słowa w perspektywie czasu mogą zaważyć na całym naszym dalszym życiu. Nieprawdą jest, że liczy się tylko to, co tu i teraz, ponieważ tu i teraz może przynieść skutki, z którymi nie będziemy mogli sobie poradzić na dłuższą metę. Ale z drugiej strony działanie pod wpływem impulsu może też mieć dobre strony, czego początkowo zupełnie nie dostrzegamy.

Historia kotem się toczy to przede wszystkim powieść rodzinna. Jej fabuła dokładnie pokazuje, ile tak naprawdę znaczą dla nas bliscy, nawet jeśli jesteśmy z nimi skłóceni. Wspólne przebywanie pod jednym dachem nie zawsze może grozić awanturą. Może to być też sposób na zażegnanie dotychczasowych waśni i spojrzenie na te same sprawy pod zupełnie innym kątem. Ten, kogo traktowaliśmy jak wroga, może nagle stać się dla nas przyjacielem. Możemy zobaczyć tę osobę w zupełnie innym świetle.

Renata Górska w swojej najnowszej powieści pokazuje również, że nigdy nie jest za późno na miłość. Ludzie bardzo często mówią, że gorące uczucie to domena młodych, a osoby w średnim wieku powinny o tym zapomnieć. Nic bardziej mylnego. Jedyną różnicą jest to, że w miarę jak przybywa nam lat, nasza miłość również się zmienia. Mamy wobec niej zgoła inne oczekiwania niż miałoby to miejsce w młodszym wieku. Już nie pierwszy raz Autorka ukazała miłość dojrzałą i świadomą. Przy okazji pisania recenzji powieści Renaty Górskiej bardzo często powtarzam, że Pisarka nie tworzy cukierkowych romansów, gdzie największą wagę przywiązuje się do strony erotycznej, lecz pokazuje miłość dojrzałą, bez narzucania się. Jest to miłość, która znajdzie swoje spełnienie, jeśli tylko bohaterowie dadzą jej czas i pozwolą biec własnym torem.

Przyznam, że bardzo lubię takie małomiasteczkowe klimaty w literaturze. Jak wspomniałam na wstępie, w tym przypadku czytelnik ma do czynienia właśnie z taką atmosferą. Ten klimat naprawdę wciąga. Już nie po raz pierwszy odniosłam wrażenie, że Renata Górska potrafi pisać w taki sposób, iż czytelnik w pewnym momencie chce przenieść się do miejsca, które Autorka opisuje i spotkać się z ludźmi, którzy tam żyją, choć wiadomo, że są to tylko postacie fikcyjne. I chyba właśnie w ten oto sposób odkryłam tę niezwykłą magię powieści Renaty Górskiej, oraz odnalazłam odpowiedź na pytanie, dlaczego książki Pisarki są tak wyjątkowe.




Za książkę serdecznie dziękuję Wydawnictwu