środa, 31 sierpnia 2016

Stworzenie postaci, która przynajmniej w jakimś stopniu jest wiarygodna, wciąż uważam za zadanie karkołomne...








ROZMOWA Z AGNIESZKĄ WOJDOWICZ



Agnieszka Wojdowicz to autorka pochodząca z Otwocka. W swoim dorobku literackim posiada zarówno powieści dla młodzieży, jak i dla dorosłych. Z wykształcenia jest polonistką, a z zawodu nauczycielką. W 2012 roku zadebiutowała trzytomową sagą zatytułowaną „Strażnicy Nirgali”, której główną bohaterką jest Bree Whelan, dziewczyna pochodząca z rodu aniołów. Trylogia adresowana jest do młodego czytelnika. Z kolei w 2014 roku na polskim rynku wydawniczym ukazał się pierwszy tom kolejnej trylogii. Książki zostały wydane pod wspólnym tytułem „Niepokorne” i skierowane są do dorosłego czytelnika. Ich bohaterkami są trzy przyjaciółki: Eliza Pohorecka, Klara Stojnowska i Judyta Schraiber. Autorka od wielu lat zakochana jest w Krakowie, w jego architekturze oraz niezwykłym klimacie krakowskich kawiarenek, starych antykwariatów i Plant. Jest też wielbicielką dobrej literatury skandynawskiej, malarstwa prerafaelitów, jak również wszelkich form sztuki użytkowej oraz górskich wycieczek. W czerwcu tego roku nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia wydany został trzeci tom trylogii „Niepokorne”, który zamyka opowieść o losach młodych kobiet, które aby spełnić swoje marzenia nierzadko muszą stawić czoło wyrzeczeniom i trudnym kompromisom, tym samym płacąc wysoką cenę za swe szczęście.



Agnes A. Rose: Pani Agnieszko, dziękuję serdecznie, że zgodziła się Pani przyjąć moje zaproszenie do rozmowy. Niedawno na rynku wydawniczym ukazał się trzeci tom trylogii „Niepokorne”. Wszystkie trzy książki zostały bardzo entuzjastycznie przyjęte przez czytelników. Czy spodziewała się Pani, że Eliza, Klara i Judyta tak silnie zawładną sercami czytelników? I skąd pomysł na stworzenie tak fascynującej opowieści?

fot. Irena Skolmowska
Agnieszka Wojdowicz: Nie wiem, czy moje bohaterki zawładnęły sercami czytelników, ale słyszę niekiedy, że budzą emocje, a to dla autora rzecz bezcenna. Cieszy mnie, gdy czytam na blogach o sympatii dla Elizy, złości na Judytę, kibicowaniu Klarze. Dla mnie są postaciami literackimi, dla czytelnika kobietami z krwi i kości. Uważam, że to niesamowite. A na pomysł cyklu wpadłam przypadkiem. Szukając informacji o pierwszych studentkach Uniwersytetu Jagiellońskiego, trafiłam na wspomnienia i artykuły, dzięki którym kwestia typowo encyklopedyczna stała się pasjonującym i atrakcyjnym tematem na książkę, ale w beletrystyce raczej pomijanym.

AAR: Czytając „Klarę” nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że postać głównej bohaterki ma wiele wspólnego z Marceliną Kulikowską, która żyła na przełomie XIX i XX wieku, zapisując się w historii jako zagorzała socjalistka i feministka. Czy swoje bohaterki kreowała Pani na wzór postaci historycznych, czy może to tylko moje złudzenie?  

AW: To nie złudzenie. Zanim obmyśliłam wątki Elizy, Klary i Judyty, szukałam wśród biografii kobiet żyjących na przełomie XIX i XX wieku takich, które podpowiedziałyby mi, jaką miały hierarchię wartości, jakich dokonywały wyborów i do czego dążyły, więc powinowactwo moich bohaterek z Marceliną Kulikowską jest oczywiste. Ale nie tylko z nią. Skorzystałam z wielu źródeł traktujących o kobietach nieprzeciętnych, wyprzedzających swoją epokę, zbuntowanych i ponoszących konsekwencje nonkonformistycznych postaw. Choćby z serii książek „Krakowski Szlak Kobiet. Przewodniczka po Krakowie emancypantek” wydanych przez Fundację Przestrzeń Kobiet. Tu przeczytałam o buncie robotnic w krakowskiej fabryce cygar, o atelier fotograficznym Amalii Krieger, o Faustynie Morzyckiej i Kazimierze Bujwidowej. Nieco inne zbiory biografii znalazłam w książce Karoliny Grodziskiej „Krakowianki zapomniane…”, we wspomnieniach Aleksandry Szczerbińskiej, w przepięknej książce Joanny Olczak-Ronikier „W ogrodzie pamięci”, we wspomnieniach Jadwigi z Sikorskich Klemensiewiczowej – hospitantki w Studium Farmaceutycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wertowałam artykuły o życiu i twórczości Anny Bilińskiej-Bohdanowicz, Olgi Boznańskiej, Zofii Stryjeńskiej. Starałam się bohaterki „Niepokornych” obdzielić po równo cechami dziewiętnastowiecznych emancypantek, artystek i socjalistek.

AAR: Która z „niepokornych” bohaterek była dla Pani najtrudniejsza do wykreowania i dlaczego? O czym chciałaby Pani porozmawiać z Elizą, Klarą albo Judytą, gdyby miała Pani taką możliwość?

AW: Nie było mi łatwo z żadną. Stworzenie postaci, która przynajmniej w jakimś stopniu jest wiarygodna, wciąż uważam za zadanie karkołomne. W przypadku bohaterek „Niepokornych” trudność polegała na tym, że miały być różne, stąd przerysowanie buntu Klary i nadwrażliwości Judyty. O czym chciałabym z nimi pomówić? Zapytałabym, ale nie do końca poważnie, jak im ze mną było przez minione trzy lata, bo ja zżyłam się z nimi bardzo.





AAR: Chociaż to kobiety są głównymi bohaterkami „Niepokornych”, to jednak mężczyźni wcale nie funkcjonują w ich tle i nie są bez znaczenia. Podczas czytania chyba największą sympatię poczułam do Maxa Henneberga, i byłam nawet zła na Judytę, że traktuje go w tak oziębły sposób. Czy może nam Pani powiedzieć, jak wyglądał proces kreowania męskich postaci?

AW: Początkowo dla Maxa Henneberga zarezerwowałam miejsce tylko w drugim tomie, jednak tak zdominował akcję, że pozwoliłam, by został na dłużej. Jego obecność prowokowała konflikty i choć z konfrontacji ze szlachetnością i czystymi intencjami Henneberga Judyta wychodziła pokonana, obnażając przy okazji swoje wady i uprzedzenia, zależało mi na takiej relacji. Anton, Max, Maurycy, Szymon i inni mieli za zadanie, poprzez działanie i dialog, ujawnić nieoczywiste cechy kobiet i wzbogacić ich portrety.

AAR: W jaki sposób pracowała Pani nad tłem historycznym, które tak naprawdę wcale nie należy do najłatwiejszych?

AW: Mozolnie wypracowałam schemat postępowania. Sięgałam po mapy ziem pod zaborami i miast z roku, w którym je opisywałam, po plany tras kolei i kolejek podmiejskich. Przeglądałam książki o ówczesnej modzie, weryfikowałam kwestie paszportów, fałszowania dokumentów, przejść granicznych, przemytu broni, programu zajęć studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego i studentek Baraneum. Niemal wszystkie przywołane w cyklu wystawy malarstwa, wieczorki tańcujące, spektakle teatralne, pokazy kinematografu, wiece, manifestacje, zjazdy kobiet wydarzyły się naprawdę. Zbierałam nawet notki prasowe o pogodzie, więc na przykład pisząc o burzy sprzed powrotu Klary do Krakowa w sierpniu 1905 roku i spalonych w jej wyniku telefonach, korzystałam z artykułów w „Czasie” i „Nowej Reformie”. Wnętrza krakowskich i wiedeńskich kawiarni, muzeów, teatrów, dworców kolejowych, kościołów odtwarzałam na podstawie tekstów z epoki i późniejszych. Prześledziłam biografie Wyspiańskiego, Piłsudskiego, Klimta, Witkiewicza, Mosera, aby sytuacje, w których występują, były wiarygodne. W praktyce oznaczało to czytanie listów, monografii, przynajmniej fragmentów wspomnień, i poszukiwanie odpowiedzi na pytania o ich wygląd, miejsca zamieszkania, sytuację rodzinną, przeszłość, nawet stan zdrowia. Korzystałam z zasobów Austriackiej Biblioteki Narodowej, z tekstów niemieckojęzycznych, czytałam o kulturze żydowskiej, obrzędach i obyczajach. Mam wrażenie, że w „Niepokornych” prawda zdecydowanie góruje nad fikcją.

AAR: Kiedyś przeczytałam, że niektórych czytelników nie interesują szczegóły dotyczące opisów przyrody, krajobrazu czy jakiegoś konkretnego budynku albo co takiego bohater jadł na śniadanie. Dla nich najważniejsza jest akcja. W Pani powieściach dokładnie widać, że przywiązuje Pani ogromną wagę do szczegółów, co według mnie sprawia, że cała historia staje się jeszcze bardziej autentyczna. Czy może nam Pani zdradzić, w jaki sposób pracuje Pani nad detalami odnośnie do opisów? Przecież odtwarza Pani historię i obecnie większości z tego, co niegdyś istniało już nie ma.

AW: Możliwe, że niektórych czytelników rozprasza albo nawet nudzi szczegółowo nakreślone tło. Staram się zachować równowagę między akcją a opisem, z wielu informacji rezygnuję, ale nie jestem autorką powieści przygodowych ani scenariuszy ograniczonych do dialogów i didaskaliów. Zakładam, że po moje książki sięgnie czytelnik, który oprócz rozrywki spodziewa się rzetelności, wyrazistego nastroju i starannej polszczyzny. Nie odmówię sobie przyjemności oglądania dawnych fotografii, grafik, obrazów ukazujących uliczki Krakowa lub Wiednia sprzed wieku, a potem frajdy z opisywania świata, który w ten sposób poznałam, bo piszę też dla mojej satysfakcji. Chcę mieć poczucie, że zrobiłam dla książki wszystko, co mogłam.

Wyd. NASZA KSIĘGARNIA
Warszawa 2012
Tom I
AAR: Wróćmy na chwilę do Pani debiutu. To było w 2012 roku. Wtedy ukazał się pierwszy tom trylogii dla młodzieży. Dlaczego zaczęła Pani właśnie od literatury młodzieżowej?

AW: Pierwszy tom „Strażników Nirgali” pisałam, zwłaszcza na początku, nie planując publikacji, bo nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógłby to wydać. Nic tam jeszcze nie budowałam świadomie, ale już prześladowało mnie przeświadczenie, że brakuje mi doświadczenia i swobody w operowaniu słowem, abym doprowadziła pracę do końca, mimo że stworzenie książki dla młodzieży wydawało mi się zadaniem łatwiejszym od pisania dla dorosłych. Dziś wiem, że to równie trudne. Ale lubię ten cykl i widzę, jak dużo dała mi żmudna praca nad redakcją kolejnych tomów.

AAR: Czy od początku miała Pani zamiar napisać trylogię o losach Bree Whelan, czy może ta kwestia wyszła już w trakcie pracy nad wydaniem pierwszego tomu?

AW: Właściwie już nie pamiętam. Chyba planowałam dylogię, bo kiedy tekstem zainteresowała się Nasza Księgarnia, miałam zamknięty pierwszy tom i powstawał drugi. Wydaje mi się, że ustaliliśmy to z wydawcą.

AAR: Czy już w tamtym momencie wiedziała Pani, że zostanie Pani pisarką/autorką? Czy może ta myśl przyszła znacznie później?

AW: Tak długo wykonywałam inny zawód, że mimo dwóch cykli literackich nie czuję się nawet autorką. Tym bardziej nie uważam się za pisarkę, bo to określenie nobilitujące i bywa nadużywane. Moim zdaniem do elitarnego grona pisarzy należą głównie ci twórcy, których książki wytrzymały próbę czasu i są pod każdym względem doskonałe. Mam na myśli Prusa, Tołstoja, Dostojewskiego, Flauberta, Dickensa, twórców tej rangi.

AAR: Co sprawiło, że po wydaniu „Strażników Nirgali” zdecydowała się Pani porzucić literaturę młodzieżową i napisać powieść dla dorosłych czytelników? Czy wyklucza Pani powrót do literatury młodzieżowej, która teraz zaczyna być coraz bardziej pożądana na rynku? Mam oczywiście na myśli książki z gatunku Young Adult/New Adult.

AW: Zrezygnowałam z pisania dla młodzieży dzięki mojej redaktor prowadzącej z Wydawnictwa Nasza Księgarnia. Namawiała mnie usilnie, abym zmierzyła się z literaturą dla dorosłego czytelnika, za co jestem ogromnie wdzięczna. I nie planuję powrotu do literatury młodzieżowej.

Polska malarka
Anna Bilińska-Bohdanowiczowa
herbu Sas (1857-1893)

Autoportret z 1887 roku.
Obraz obecnie znajduje się
w Muzeum Narodowym w Krakowie
AAR: W jednym z wywiadów przeczytałam, że zanim książka trafi na dysk komputera, pisze ją Pani ręcznie. Czym taki proces jest spowodowany? Łatwiej i kreatywnej myśli się Pani nad kartką papieru, niż przy komputerze?

AW: Tak, korzystam z gumki i ołówków. Wiele lat temu amatorsko zajmowałam się grafiką, brałam udział w wystawach, przeglądach sztuki nieprofesjonalnej, i choć dawno porzuciłam rysowanie, mam sentyment do takiego sposobu pracy. Komputer jest niezbędny, ale tylko podczas korekty tekstu.

AAR: Wyżej wspomniałam, że lubi Pani literaturę skandynawską. Zapytam zatem o autorów, których książki czyta Pani najchętniej? Dlaczego akurat tych pisarzy ceni sobie Pani najbardziej?

AW: W literaturze skandynawskiej zakochałam się już w liceum, kiedy przeczytałam „Głód” Knuta Hamsuna. Potem było jego „Błogosławieństwo ziemi”, odpowiednik naszych „Chłopów” Reymonta, „A lasy wiecznie śpiewają” Trygve Gulbranssena, proza wydana w serii Pisarze Dzieł Skandynawskich. Bardzo lubię Sigrid Undset, Karen Blixen, Finna Alnæsa, Johannesa Vilhelma Jensena, Hermana Banga, a ostatnio zachwyciła mnie Herbjørg Wassmo. Za co ich cenię? Za bliski panteizmowi stosunek do świata i natury. Za umiejętność pisania o sprawach w gruncie rzeczy trywialnych i dar uszlachetniania codzienności. Za patos, kiedy sięgają do odległej historii, i wierność realiom epoki, bez chodzenia na skróty i przypochlebiania się czytelnikowi.

AAR: Co daje Pani pisanie? Jakie korzyści dla siebie wynosi Pani z tworzenia literatury?

AW: Pisanie łączę z czytaniem. Im częściej piszę, tym więcej muszę najpierw przeczytać, a to zawsze przynosi korzyść. Nieustannie się uczę. Czasem interesują mnie zagadnienia tak zdumiewające, że dawniej nie poświęciłabym im chwili uwagi. Zadaję sobie najdziwniejsze pytania. Kiedy wynaleziono guziki? Czy w 1895 roku w Krakowie słyszano już o batiku? Jak wówczas wyglądała pracownia Stanisława Wyspiańskiego? Poza tym poznaję moich czytelników. Odzywają się po lekturze powieści, opisują wrażenia, dzielą się uwagami o tekstach, a ja zyskuję pewność, że moja praca ma sens.

AAR: Uwielbia Pani również sztukę, szczególnie malarstwo. Bardzo wyraźnie widać to na kartach trylogii „Niepokorne”, gdzie sporo miejsca poświęca Pani malarzom zarówno tym fikcyjnym, jak Maurycy Stojnowski, jak i tym, którzy pozostawili trwały ślad w naszej historii, jak Stanisław Wyspiański. Czym zatem jest dla Pani sztuka? Których malarzy ceni sobie Pani najbardziej i dlaczego?

AW: Interesuję się malarstwem właściwie od zawsze i sądzę, że ta pasja pomaga mi w pisaniu. Kogo cenię najbardziej? To trudne pytanie, bo mogłabym wymienić wielu malarzy i żadnemu nie umiałabym przyznać palmy pierwszeństwa. Byłby to Rafał Malczewski, ale też Marc Chagall, Franz Marc, Amadeo Modigliani, Albrecht Dürer… W sztuce szukam odmiennych od mojego sposobów postrzegania świata, obrazów wymagających wysiłku w dekodowaniu artystycznego komunikatu. Dlatego bardzo lubię groteskę, oniryzm, karykaturę, baśniowość – jak u Witolda Wojtkiewicza albo Jerzego Dudy-Gracza.


Rozstanie
Obraz został namalowany w 1908 roku. Obecnie znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie.
autor: Witold Wojtkiewicz (1879-1909)

 AAR: Wiem, że pracuje Pani nad kolejną książką. Czy może nam Pani powiedzieć coś więcej na jej temat? Jaką tematykę tym razem poruszy Pani na kartach powieści?

AW: „Niepokornym” zawdzięczam zainteresowanie kulturą żydowską. Poznawałam ją właściwie od podstaw, aby móc pisać o Judycie Schraiber, i z tym tematem wiążę plany. Niewątpliwie będzie to cykl dla kobiet i o kobietach, z wielką i małą historią w tle, ale w dość odległych czasach. Wolałabym jednak nie zdradzać szczegółów.

AAR: Pani Agnieszko, dziękuję za rozmowę i za poświęcony czas. Życzę kolejnych fantastycznych książek i z niecierpliwością czekam na nową powieść. Czy jest coś, co chciałaby Pani dodać na koniec, a o co nie zapytałam?

AW: Było mi bardzo miło. Mogę jedynie podziękować za wyjątkowo ciekawą rozmowę.



Rozmowa i redakcja
Agnes A. Rose







poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Karol Bunsch – „Trylogia o Aleksandrze Wielkim. Aleksander # 3












Wydawnictwo: WYDAWNICTWO LITERACKIE
Kraków 1976





Aleksander III Wielki, którego zwano także Macedońskim (356-323 p.n.e.) pochodził z dynastii Argeadów, która panowała również w Egipcie. Choć jego życie było krótkie, to jednak naznaczone wieloma wspaniałymi zwycięstwami. Fakt ten sprawił, że Aleksander ostatecznie uzyskał miano jednego z największych zdobywców w historii ludzkiej cywilizacji. Swoją wojskową karierę Aleksander Macedoński rozpoczął mając osiemnaście lat. Było to w roku 338 przed naszą erą, kiedy w bitwie pod Cheroneą stał na czele wojsk walczących przeciwko Świętemu Zastępowi (Świętemu Oddziałowi), który był oddziałem armii tebańskiej. Zastęp składał się z trzystu dobrze wyszkolonych hoplitów, czyli ciężkozbrojnych piechurów walczących w zwartym szyku (falandze). W skład Świętego Zastępu wchodzili mężczyźni i młodzieńcy, których łączyły związki homoseksualne. Podczas walk Aleksander Wielki zaprezentował się jako doskonały strateg oraz wódz, dzięki czemu zyskał sobie ogromny szacunek żołnierzy.

Dwa lata później, czyli w 336 roku przed naszą erą, Aleksander przejął tron po swoim ojcu Filipie II Macedońskim (382-336 p.n.e.) który zmarł tragicznie, a o jego zamordowanie początkowo podejrzewano między innymi również samego Aleksandra, ponieważ jego relacje z ojcem nie należały do najlepszych. Bardzo często pomiędzy mężczyznami dochodziło do sprzeczek na tle politycznym. W dodatku matka Aleksandra – królowa Olimpias (ok. 375-316 p.n.e.) – będąc wręcz zakochaną we własnym synu, niemalże każdego dnia buntowała go przeciwko ojcu, co oczywiście spowodowane było wielką nienawiścią jaką żywiła do Filipa. Miała mu bowiem za złe, że zdecydował się ją porzucić, aby poślubić kolejną kobietę. Od samego początku swojego panowania Aleksander III Macedoński nie tolerował choćby najmniejszego niezdyscyplinowania. Gdy w 335 roku przed naszą erą przeciwko Macedończykom zbuntowały się Teby, wówczas Aleksander stłumił bunt niezwykle szybko i brutalnie, zdobywając miasto i mordując sporą część jego mieszkańców. Szacuje się, że ofiar było około sześciu tysięcy, zaś ci, którym udało się uratować życie, zostali wzięci do niewoli. Młody król nie oszczędził również samego miasta, które zniszczył doszczętnie, chcąc w ten sposób pokazać innym, co stanie się, jeśli przyjdzie im do głowy sprzeciwić się macedońskim rządom.

Rok później – po uprzednim uporządkowaniu spraw wewnętrznych kraju – Aleksander zgromadził grupę około czterdziestu siedmiu tysięcy żołnierzy i wyruszył z nimi na podbój sąsiedniej Persji. Z zaskakującą łatwością zdobywał kolejne – niegdyś greckie – miasta, szczególnie brutalnie obchodząc się z tymi Grekami, którzy zawarli sojusz z wrogami Aleksandra. Mieszkańców zdobytych miast traktował dość łagodnie, nakładając na nich nieznaczne daniny i pozostawiając bez zmian ich dotychczasowy system administracyjny. Tego rodzaju postępowanie miało w przyszłości zapewnić mu poprawne stosunki ze zdobytymi polis oraz ich oddanie dla rosnącego w siłę imperium.


Aleksander III Wielki na koniu o imieniu Bucefał podczas bitwy pod Issos
w 333 roku przed naszą erą

Fragment tak zwanej Mozaiki Aleksandra z Domu Fauna w Pompejach. 


Aby udaremnić Persom inwazję morską na Grecję, Aleksander Macedoński skierował się na tereny Fenicji, gdzie znajdowało się wiele dobrze zorganizowanych portów śródziemnomorskich. W 333 roku przed naszą erą macedońskiego króla usiłował powstrzymać ostatni król perski z dynastii Achemenidów – Dariusz III (?-330 p.n.e.). Zebrał on zatem potężną armię, w której służyło między innymi trzydzieści tysięcy doświadczonych w walce najemników greckich. Dariusz III starł się z Aleksandrem Wielkim pod Issos. Była to jedna z najsłynniejszych bitew tamtego okresu, gdzie brawurowa szarża jazdy dowodzonej przez samego Aleksandra, zapewniła mu wspaniałe zwycięstwo. Z kolei Dariuszowi III udało się uniknąć niewoli, lecz w ręce Macedończyków trafiły jego żona oraz dwie córki. Na szczęście Aleksander Wielki traktował kobiety dość dobrze, dzięki czemu zyskał sobie przychylną opinię w oczach ówczesnych kronikarzy.

Po Issos przyszła kolej na port śródziemnomorski znajdujący się w Tyrze. Tam wojska Aleksandra stawiły zacięty opór. Oblężenie trwało osiem miesięcy i dopiero przejście fenickich oraz cypryjskich okrętów na stronę macedońskiego władcy przechyliło szalę zwycięstwa na jego korzyść. Aleksander niezwykle brutalnie obszedł się z pokonanymi. Rozkazał bowiem bezlitośnie zamordować około ośmiu tysięcy mieszkańców, zaś pozostałe trzydzieści tysięcy sprzedał w niewolę. Król usatysfakcjonowany doskonałymi zwycięstwami kontynuował swoje podboje. Już wkrótce zdobył Gazę, co otworzyło mu drogę na Egipt. Wtedy też ruszył w kierunku Memfis, które poddało się po niedługich negocjacjach, nie stawiając nawet najmniejszego oporu. Wkrótce Aleksandra Wielkiego obwieszczono nowym faraonem Egiptu. W zamian postanowił założyć na jego terenie nowe, wspaniałe państwo, które swoją nazwę miało wziąć od jego imienia. Później Aleksandria wielokrotnie miała pełnić funkcję stolicy egipskiego państwa.

Po zdobyciu Egiptu, Aleksander Macedoński ponownie skierował się ku Persji, która nadal stanowiła ogromne zagrożenie dla Królestwa Macedonii. Do starcia wojsk doszło w 331 roku przed naszą erą pod Gaugamelą. Po stronie Aleksandra stanęło czterdzieści tysięcy piechoty oraz siedem tysięcy jazdy, podczas gdy Dariusz III posiadał tylko samych konnych aż czterdzieści tysięcy, zaś liczba ciężkozbrojnych piechurów wynosiła szesnaście tysięcy. Do tego doliczyć trzeba jeszcze lekką piechotę, rydwany i słonie. Przypuszcza się, że perska armia ogółem liczyła dwieście tysięcy żołnierzy. Pomimo tak ogromnej przewagi wroga, zwycięski okazał się w tym wypadku talent dowódczy Aleksandra, natomiast rozproszona przez niego armia perska stała się dość łatwym łupem dla macedońskich wojsk. Sytuacja ta otworzyła drogę armii Aleksandra Macedońskiego ku Babilonowi, który w dość krótkim czasie zajął. Król skierował się także ku Persepolis, gdzie miała miejsce kolejna bitwa przegrana przez Persów. Po jej zakończeniu stolica perskiego imperium została splądrowana i podpalona.


Aleksander i Porus
Porus (?-ok. 320 p.n.e.) był indyjskim władcą, który podjął próbę powstrzymania
armii Aleksandra III Wielkiego.
Obraz został namalowany około 1673 roku.
autor: Charles Le Brun (1619-1690)

Niedługo po wojnie Aleksander Macedoński wkroczył na tereny dzisiejszego Uzbekistanu i Afganistanu. Miejscowa ludność stawiała mu dość silny opór oraz wywoływała bezustanne bunty. Dopiero małżeństwo z miejscową księżniczką Roksaną (przed 347-310 p.n.e.) w pewnym stopniu załagodziło sytuację panującą na tej dalekiej prowincji. Po opanowaniu niekorzystnych warunków na odległych wschodnich granicach imperium, Aleksander III Wielki ruszył na podbój Indii, a było to w roku 327 przed naszą erą. Dysponował wówczas naprawdę olbrzymią armią, bo aż stu dwudziestoma tysiącami żołnierzy. Z kolei indyjscy wojownicy okazali się zaciekłymi obrońcami oraz wspaniałymi żołnierzami, zaś Macedończycy zupełnie nie pomyśleli o warunkach pogodowych, jakie tam panowały. Z powodu stale padającego deszczu warunki bitewne były niezwykle trudne. Pomimo że Aleksander odnosił pewne sukcesy, to jednak bardzo szybko został zmuszony do podjęcia decyzji o wycofaniu się. Te nieznaczne sukcesy były też ostatnimi, jakie Aleksander Macedoński odniósł na polu walki. Co ważne, nie pociągały one za sobą podbojów terytorialnych, bądź też podporządkowania jakichś nowych ziem.

Aleksander Wielki i jego żona
książniczka Roksana

Obraz został namalowany w 1756 roku.
autor: Pietro Antonio Rotari (1707-1762)
Śmierć przyszła do Aleksandra III Wielkiego nagle, czego nikt się nie spodziewał. Było to w Babilonie w 323 roku przed naszą erą. Miał wtedy zaledwie trzydzieści trzy lata. Był wspaniałym zdobywcą i strategiem, jak również władcą imperium o rozciągłości pięciu tysięcy kilometrów. Wielkość i potęgę Aleksandra Macedońskiego potwierdzają nie tylko imperium, które zbudował, lecz także fakt, iż Hindusi przez pewien czas oddawali mu hołd jako jednemu z bogów. 

Pod koniec życia Aleksander również samego siebie uznał za boga, a stało się tak najprawdopodobniej pod wpływem egipskiej wyroczni, która w 333 roku przed naszą erą powiedziała, że Aleksander jest synem samego Zeusa, w co przecież nigdy nie wątpiła jego matka. Ona od chwili narodzin syna twierdziła, że spłodził go sam władca Olimpu. Możliwe, że właśnie to sprawiło, iż wierząc zarówno w swoją ziemską wielkość, jak również boskość, przed śmiercią Aleksander wysłał list do podległych mu greckich miast-państw, aby te rozpoczęły jego kult jako boga. Prośbę króla spełniono wyłącznie ze względu na siłę militarną armii Aleksandra III Macedońskiego, którego historia nazwała Wielkim.

Tak w skrócie wyglądało życie głównego bohatera trylogii Karola Bunscha (1898-1987). Aleksander Macedoński praktycznie całe dorosłe życie spędził na koniu, walcząc i zdobywając coraz to nowe terytoria. Tak naprawdę nie było dla niego rzeczy niemożliwych. Porażka nigdy nie wchodziła w grę. Jego umiejętności przywódcze stały na tak wysokim poziomie, że w zasadzie nie było mowy o tym, aby poniósł klęskę. Dodatkowo miał wokół siebie oddanych żołnierzy, którzy poszliby za swoim wodzem w ogień i z radością oddaliby za niego życie. Choć był młody, to jednak potrafił budzić posłuch u swojego wojska. Oczywiście – jak to bywa w beletrystyce historycznej – Karol Bunsch niektóre fakty przedstawił nieco inaczej, aniżeli podają nam to źródła historyczne. Dla potrzeb powieści pewne wydarzenia są albo omijane, albo też przekształcane tak, aby można było je lepiej zrozumieć, bądź też celem podkolorowania fabuły. Nie oznacza to jednak, że książka traci na wartości. Gdyby Autor chciał dokładnie opisać życie Aleksandra Wielkiego, to obawiam się, że nie zmieściłoby się ono w trzech tomach o niezbyt obszernych rozmiarach.

Akcja trzeciej części trylogii rozpoczyna się już po śmierci Parmeniona (400-330 p.n.e.), który – jak pamiętamy – był wielkim wodzem i służył jeszcze u boku Filipa II Macedońskiego. Nie żyją już także synowie Parmeniona. Prawdę powiedziawszy, Aleksander bardzo długo zwlekał z wydaniem wyroku śmierci na starego i zasłużonego żołnierza. Z jednej strony nie chciał się go pozbywać z uwagi na liczne walki i podboje, zaś z drugiej, w obronie wojaka wciąż stawali jego sprzymierzeńcy. W końcu jednak przyszedł moment, kiedy nie było innego wyjścia. Zawiązał się bowiem spisek przeciwko życiu Aleksandra Macedońskiego, w którym miał rzekomo uczestniczyć sam Parmenion. A skoro za zdradę grozi kara śmierci, macedoński król nie mógł inaczej postąpić, co oczywiście było mu bardzo na rękę. W miarę upływu akcji czytelnik dostrzeże, że nie tylko stary żołnierz jest dla Aleksandra przeszkodą we wprowadzaniu własnych zamiarów w czyn. Tak naprawdę powoli zaczynają wykruszać się także inni przeciwnicy Aleksandra. Przychodzi czas nawet na Demostenesa (384-322 p.n.e.), który wcale nie krył swojej niechęci ani wobec Filipa II Macedońskiego, ani też względem jego następcy.


Wesele w Suzie 
Aleksander Macedoński poślubił wówczas Statejrę II, natomiast jego przyjaciel Hefajstion (?-324 p.n.e.)
ożenił się z Drypetis (?-323 p.n.e.), która była młodszą siostrą Statejry. Niedługo po ślubie Hefajstion zmarł.
Przyjęcie weselne trwało pięć dni i odbyło się w 324 roku przed naszą erą.
Obraz powstał pod koniec XIX wieku.
autor nieznany

Karol Bunsch nie ominął również wątku dotyczącego oficjalnego uznania Aleksandra Macedońskiego za boga. Toczą się bowiem na ten temat liczne debaty, podczas których dochodzi do wymiany rozmaitych poglądów. Jedni są za przyjęciem uchwały, zaś inni stanowczo się temu sprzeciwiają. Z kolei poruszony w poprzednich częściach wątek rzekomego homoseksualizmu Aleksandra, w ostatniej części trylogii zostaje, jak gdyby nieco złagodzony, ponieważ król Macedonii staje na ślubnym kobiercu ze wspomnianą wyżej księżniczką Roksaną i w dodatku oczekuje upragnionego syna. Gdzieś w tle przewijają się również dwie inne żony Aleksandra. Pierwszą z nich była Statejra II (?), która była córką Statejry I (?) i jej brata Dariusza III, z którym władca Macedonii swego czasu toczył zacięte walki. Natomiast drugą żoną Aleksandra była Parysatis II (?) – najmłodsza córka perskiego króla z dynastii Achemenidów Artakserksesa III Ochosa (?). Mówi się również o kochance Aleksandra Wielkiego o imieniu Barsine (ok. 363-309 p.n.e.), która z kolei była córką arystokraty perskiego Artabazosa (?). Tak więc może nasuwać się tylko jeden wniosek. Bardzo prawdopodobne, że Aleksander Wielki mógł być biseksualistą.

Trzeci tom trylogii podzielony jest na dwie części. Książka nie kończy się wraz ze śmiercią Aleksandra Wielkiego, lecz jej fabuła prowadzona jest dalej, aby czytelnik mógł zrozumieć, co tak naprawdę działo się po niespodziewanym odejściu młodego wodza. Czy zatem jego następcy zdołali utrzymać stan rzeczy, który pozostawił po sobie król Macedonii? A może nagle stali się niczym dzieci we mgle i zupełnie nie potrafili poradzić sobie z nową rzeczywistością? Na pewno był to bardzo trudny okres zarówno dla kraju, jak i dla tych, którzy nie wyobrażali sobie Macedonii bez Aleksandra. Podejmowane są zatem różne decyzje, które nie zawsze są dobre i trafne. Czasami są to działania podejmowane na oślep, byle tylko coś robić. Tutaj ogromne pole do popisu mają wrogowie Aleksandra, którzy po jego śmierci mogą wreszcie sfinalizować swoje zamierzenia. Za życia Macedończyka było to przecież niemożliwe. Teraz mogą natomiast zemścić się na tych, którzy jeszcze tak niedawno blokowali im osiąganie zamierzonych celów.


Orszak pogrzebowy Aleksandra III Wielkiego
Obraz powstał w XIX wieku na podstawie opisu greckiego historyka
Diodora Sycylijskiego (ok. 80-ok. 20), który twierdził też, że Aleksander został otruty.
autor nieznany


Przyznam, że ta trylogia nie należy do najłatwiejszych. Trzeba sporo skupienia i cierpliwości, aby móc ją w pełni zrozumieć. Generalnie historia starożytna nie jest prosta w odbiorze, dlatego zawsze podziwiam autorów, którzy decydują się na jej opisanie czy to w literaturze faktu, czy w beletrystyce historycznej. Czasami można odnieść wrażenie, że Karol Bunsch nieco chaotycznie opisuje poszczególne wydarzenia mające miejsce w życiu Aleksandra Macedońskiego. Nie podejmuje się wyjaśnienia kim są poszczególni bohaterowie pojawiający się na kartach każdej z książek. Nie ma też wyraźnego podziału ma okresy czasowe dotyczące występowania poszczególnych wydarzeń. W związku z tym, bez choćby podstawowej znajomości historii obejmującej tamten okres w dziejach ludzkości, trudno będzie przeciętnemu czytelnikowi zaprzyjaźnić się z tą trylogią. Pisałam już o tym wielokrotnie i powtórzę raz jeszcze. Proza Karola Bunscha nie jest w żadnym razie literaturą, do której przyzwyczaili nas pisarze obecnie żyjący. Tak więc sięgając po książki Autora trzeba liczyć się z tym, że łatwo nie będzie i wiele kwestii zostanie niedopowiedzianych. Karol Bunsch tak naprawdę niczego czytelnikowi nie ułatwia. Czasami można wręcz odnieść wrażenie, że Autor pisał swoje powieści dla tych czytelników, którzy byli i są z historią za pan brat.











sobota, 27 sierpnia 2016

Judith Lennox – „Tajemne lata”
















Wydawnictwo: PRÓSZYŃSKI I S-KA
Warszawa 2000
Tytuł oryginału: The Secret Years
Przekład: Ewa & Ryszard Rudolfowie




Przyjaźnie zawierane w dzieciństwie zazwyczaj wpływają na całe nasze życie. Ważne jest zatem, aby wybierać sobie takich przyjaciół, którzy nie przysporzą rozczarowań i nawet po latach nie odwrócą się do nas plecami. Tylko jak to zrobić, skoro w miarę dorastania u człowieka zmieniają się i charakter, i priorytety? To, co było ważne w dzieciństwie, po latach przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Z drugiej strony jednak bywa też tak, że ludzie krzywdzą bez względu na wiek. Negatywne uczucia, które przecież nikomu nie są obce, mogą nierzadko doprowadzić do poważnych rozłamów w przyjacielskich relacjach. Pewnego dnia może bowiem pojawić się zazdrość, która w miarę upływu czasu przerodzi się w zawiść, a wtedy stoimy już tylko o krok od nienawiści, która z kolei może doprowadzić do tragedii.

Od chwili urodzenia człowiek z każdym dniem coraz bardziej poznaje świat i odkrywa jego dobre i złe strony. Wtedy to od nas samych zależy, ile dobrego, a ile złego będziemy czerpać z otaczającej nas rzeczywistości. Przy kreowaniu własnego świata nie wolno zapominać, że bardzo trudno będzie namalować go bez obecności w nim drugiego człowieka. Nasze relacje z przyjaciółmi uzależnione są również od tego, w jakich realiach żyjemy, z jakiego środowiska pochodzimy, czy też w jaki sposób – jako dzieci – byliśmy wychowywani przez rodziców czy innych dorosłych. Często przeszkodą w nawiązywaniu dobrych relacji z rówieśnikami mogą okazać się różnice klasowe, które nie pozwalają na przyjaźń bogatych z biednymi, ponieważ ci pierwsi zawsze będą czuć się lepszymi i na każdym kroku będą starać się epatować swoją wysoką pozycją społeczną.

Thomasine Thorne to młoda kobieta, która bardzo szybko musiała zdać sobie sprawę z tego, że musi liczyć tylko na własne siły. Jako mała dziewczynka została osierocona przez rodziców. Ojca zabiła jakaś tajemnicza choroba, zaś matka zmarła w połogu, wydając na świat maleńką Hildę. Dziecko również zmarło, zaś Thomasine została zabrana do Anglii, gdzie wychowywały ją konserwatywne ciotki surowo przestrzegające obowiązujących konwenansów. Nie dziwi więc fakt, iż nasza bohaterka wkraczając w dorosły świat nie miała pojęcia nawet o podstawowych zasadach, jakie tym światem rządzą. Bardzo długo myślała, że kobieta może zajść w ciążę tylko ze swoim mężem, a małżeństwo nie oznacza bynajmniej fizycznych zbliżeń, a jedynie obrączkę na palcu. Jakież było jej zdziwienie, kiedy okazało się, że dziecko może spłodzić pierwszy lepszy kochanek, natomiast droga do małżeństwa może być naprawdę długa i wyboista.

Tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej Thomasine Thorne wraz z dwiema ciotkami mieszkała w pewnej ubogiej angielskiej wiosce o nazwie Drakesden, w której wszystko tak naprawdę zależało od bogatej rodziny rezydującej w posiadłości Drakesden Abbey. Jak przystało na arystokrację, Blythe’owie również uważali samych siebie za lepszych od pozostałych mieszkańców wioski i żądali, aby każdy bez słowa skargi wykonywał ich polecenia. Pieniądz był bowiem środkiem, który potrafił załatwić wszystko. Wystarczyło zagrozić, że gotówka przestanie płynąć z Drakesden Abbey, a wówczas nawet pastor zmieniał zdanie i przestawał postępować „po chrześcijańsku” wobec bliźnich. Nastoletnia Thamasine z tęsknotą spogląda więc w stronę rezydencji Blythe’ów. Dziewczyna marzy o tym, aby móc zaprzyjaźnić się z ich dziećmi, lecz nie jest to takie łatwe, ponieważ pochodzi z nizin społecznych, a tacy ludzie mogą co najwyżej pracować na utrzymanie Blythe’ów.


Tak wyobrażam sobie mroczną posiadłość Drakesden Abbey.


Sytuacja zmienia się jednak latem 1914 roku. Wówczas w ogrodach Drakesden Abbey spędza wspólnie czas czworo młodych ludzi: wspomniana już Thomasine Thorne, ubogi syn kowala Daniel Gillory oraz dwoje dzieci Blythe’ów – Nicholas i Lally. Nicholas – jako najstarszy z całej czwórki – jest zauroczony Thomasine, która odznacza się nieprzeciętną urodą, pomimo że jest dopiero nastolatką. Chłopak zaprasza ją zatem do rezydencji i oprowadza po pokojach. Pokazuje jej też cenny rodzinny klejnot, który nagle znika w tajemniczych okolicznościach. Tak naprawdę nikt nie wie, co takiego się z nim stało. Czyżby ukradła go Thomasine po tym, jak Nicholas otworzył sejf i pozwolił podziwiać Firedrake’a? Szybko okaże się, że ten nieprzyjemny incydent odciśnie swoje piętno na życiu całej czwórki. Już nigdy nic nie będzie wyglądać tak samo. Matka Nicholasa i Lally Blythe’ów na pewno się o to postara.

Po tajemniczym zniknięciu klejnotu, Thomasine Thorne zmuszona jest opuścić dom ciotek i udać się do Londynu, gdzie będzie uczyć się tańca w szkole prowadzonej przez trzecią z ciotek o imieniu Antonia. Tam po jakimś czasie podejmuje pracę jako tancerka. Niemniej życie artystyczne wcale nie należy do najłatwiejszych. Dziewczyna musi zaakceptować jego specyficzność. Wtedy też wdaje się w płomienny romans z jednym z najbardziej pożądanych aktorów. Niemalże każda kobieta zazdrości jej, iż ta ma u boku przystojnego Clive’a Currana, nie wiedząc tak naprawdę jak w rzeczywistości wygląda związek z aktorem. Niedoświadczona Thomasine również nie zdaje sobie sprawy z wielu rzeczy. Nie ma pojęcia, jak należy postępować z mężczyzną i na czym tak naprawdę polega związek z przedstawicielem płci brzydkiej. Jej naiwność i wiara w prawdziwą miłość doprowadza do tego, że pewnego dnia Clive wylewa na Thomasine przysłowiowy kubeł zimnej wody i od tej chwili zrozpaczona dziewczyna musi radzić sobie sama. Wygląda jednak na to, że dobry los tak do końca jej nie opuścił, ponieważ w najbardziej dramatycznym momencie na drodze Thomasine staje Nicholas Blythe, którego uczucie – pomimo upływu lat – wcale się nie zmieniło. Czy zatem panna Thorne może mu zaufać? Czy może znów zaryzykować i związać się z mężczyzną, nawet takim, którego zna od dzieciństwa? Czy może liczyć na prawdziwe szczęście u boku Nicholasa? Co stanie się, kiedy jego zaborcza matka dowie się, iż jej ukochany syn właśnie poślubił dziewczynę, której ta z całego serca nienawidzi? Czy Thomasine będzie w stanie poradzić sobie z negatywnymi uczuciami wobec swojej osoby, które skieruje do niej jej własna teściowa?

Najnowsze wydanie brytyjskie (2015)
Tajemne lata to przede wszystkim powieść z pierwszą wojną światową w tle. Jak wiadomo, Brytyjczycy – podobnie jak przedstawiciele innych europejskich krajów – niezwykle aktywnie uczestniczyli w bitwach rozgrywanych podczas Wielkiej Wojny. Stres, którego tam doświadczali bardzo źle, a wręcz tragicznie, odbił się na ich psychice. Po powrocie do domu już nigdy nie byli w stanie funkcjonować normalnie. Przed ich oczami wciąż przewijały się drastyczne obrazy z frontu, a krzyki rannych i umierających kolegów nigdy tak naprawdę nie zniknęły z ich świadomości. Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze niewyobrażalna agresja wobec najbliższych. Nikt nie mógł czuć się bezpieczny w pobliżu weterana wojennego. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Nie dość, że Nicholas stracił na wojnie starszego brata, który miał zostać spadkobiercą majątku, to jeszcze w dodatku nie może poradzić sobie z własną traumą. Aby zabić w sobie negatywne emocje, mężczyzna prowadzi niezwykle rozrywkowe życie. Spotyka się z przyjaciółmi, którzy – podobnie jak on – nie wyobrażają sobie, że mogliby nie odwiedzić tego czy innego miejsca, tylko po to, aby podnieść sobie poziom adrenaliny. Czy takie życie jest dobre dla Thomasine Thorne? Czy młoda kobieta będzie mieć na tyle siły, aby sprostać oczekiwaniom męża? Czy będzie umiała mu pomóc w zapomnieniu o koszmarze wojny?

Z drugiej strony są jeszcze Daniel Gillory i Lally Blythe. Pomimo że prowadzą oddzielne życie, a Daniel raczej nie utrzymuje kontaktów z Nicholasem i Thomasine, to jednak żadne z nich nigdy nie uwolni się od tej przyjaźni. Daniel Gillory również jest weteranem wojennym, lecz wygląda na to, że z traumą radzi sobie znacznie lepiej, aniżeli Nicholas. Na tyle, na ile to możliwe próbuje ułożyć sobie życie, choć nie jest łatwo. Nie zapominajmy, że Daniel pochodzi z bardzo biednej rodziny i to ubóstwo wciąż się za nim ciągnie. W miłości też jakoś nie za dobrze mu się wiedzie, pomimo że robi wszystko, aby było inaczej. Czy zatem jest szansa na to, aby kiedyś coś zmieniło się w jego życiu? Czy przyjaźń z Thomasine stanie się pewnego dnia czymś poważniejszym niż tylko zwykłą sympatią z dzieciństwa? Czy Thomasine Thorne-Blythe nie będzie przypadkiem od tej chwili wywyższać się i traktować Daniela jak zwykłego robotnika? Jak jednego z tych, którzy pracują na polu należącym do rodziny jej męża? A Daniel? Jak on będzie odbierał Thomasine, wobec której od lat żywi ciepłe uczucia? Może fakt, że przyjaciółka związała się ze znienawidzoną przez niego rodziną sprawi, że i do niej będzie czuł nienawiść?

Okładka pierwszego wydania (1995)
Książka Judith Lennox nie jest nowością. Na rynku wydawniczym obecna jest już wiele lat, lecz mimo to budzi w czytelniku szereg różnych emocji. Linia fabularna jest tak poprowadzona, iż czytelnik wyraźnie dostrzega, jak zderzają się tutaj dwa różne światy. Z jednej strony jest bogactwo i chęć załatwiania wszystkiego przy pomocy pieniądza, zaś z drugiej widzimy ogromną biedę, z powodu której umierają przede wszystkim dzieci. Widać też, że bogacze nie potrafią wyciągać wniosków z sytuacji, które przyszykował dla nich los. Nawet jeśli jest naprawdę źle, to i tak chodzą z głową w chmurach i nie dostrzegają tych, którzy mogliby pomóc. Nie dostrzegają ich z bardzo prostego powodu. Otóż ci ludzie wywodzą się z niższej warstwy społecznej, więc nie godzi się nawet podać im ręki na powitanie. Za tak wielką pychę kiedyś przyjdzie im jednak zapłacić.

Jak wynika z powyższego, główną bohaterką jest właśnie Thomasine Thorne i to wokół niej zbudowana jest fabuła. Czytelnik podąża zatem jej śladem i widzi jak bardzo ta postać się zmienia i jak bardzo dojrzewa w miarę upływu lat. Praktycznie od samego początku jest niezwykle silna, ponieważ los jej nie oszczędza, a ciotki też nie kwapią się za bardzo do tego, aby roztoczyć nad nią parasol ochronny. Pomimo że czasami stają w jej obronie, to jednak często jest tak, że Thomasine musi płynąć przez życie sama, pokonując wzburzone fale, aby ostatecznie dostać się na drugi brzeg. Jej siła i stanowczość w pokonywaniu życiowych trudności jest godna podziwu. To nie jest bohaterka, która roztkliwia się nad własnymi problemami. Ona twardo stąpa po ziemi i nawet, jeśli na pozór wydaje się, że przegrała, to jednak podejmuje wyzwanie i walczy dalej, aż w końcu zwycięża. Thomasine posiada również swoje tajemnice, które w momencie wyjścia na jaw mogą sprawić, że jej życie legnie w gruzach. Ona zdaje sobie z tego sprawę, ponieważ wie, że wokół niej jest wiele osób, które życzą jej jak najgorzej i chętnie widziałyby ją w rynsztoku zamiast w Drakesden Abbey jako przyszłą właścicielkę majątku.

Myślę, że książka będzie całkiem dobrą lekturą dla tych, którzy lubią sagi rodzinne z historią w tle i sekretami, których ujawnienie może zniszczyć wszystko, co najcenniejsze. Judith Lennox wie, jak zainteresować czytelnika, dlatego też powieść napisana jest tak, aby nie można było odłożyć jej na półkę przed przeczytaniem ostatniej strony.











czwartek, 25 sierpnia 2016

„Słodka bomba Silly” jest moim prywatnym wołaniem o pokój na świecie...









ROZMOWA Z MARCINEM BRZOSTOWSKIM



Marcin Brzostowski zadebiutował w 2002 roku jako autor powieści „Pozytywnie nieobliczalni”. Na swoim koncie ma również takie tytuły, jak: „Zemsta kobiet”, „Słodka bomba Silly”, „Złote spinki Jeffreya Banksa” czy „Szach-Mat!, czyli Szafa wychodzi, ja zostaję”. Jest także autorem kilku opowiadań, z których najbardziej znane to: „Wirujący sztylet hiszpańskiej kusicielki” i „Mroczna tajemnica sgt. Adeli White”. Niektóre z jego książek zostały przetłumaczone na język angielski. Swoje utwory Marcin Brzostowski wydaje przede wszystkim w formie e-booków, lecz ostatnio można je nabyć również w wersji papierowej. Autor jest też laureatem konkursów literackich. Niedawno na rynku wydawniczym pojawiło się wznowienie powieści zatytułowanej „Podpalę wasze serca!”. Historie, które tworzy cechuje przede wszystkim absurd, groteska i surrealizm.



Agnes A. Rose: Witam Cię serdecznie na moim blogu i cieszę się, że wreszcie mamy okazję porozmawiać o Twojej twórczości. Niedawno wydałeś książkę, w której w dość oryginalny sposób poruszasz kwestię pracy w korporacji. Nie jest to pierwsza powieść dotycząca tego problemu, ponieważ już Twój debiut „Pozytywnie nieobliczalni” odnosił się do – delikatnie mówiąc – złego traktowania ludzi pracujących w korporacjach. Dlaczego tak bardzo nie lubisz korporacji? Czy te dwie powieści to forma protestu przeciwko wyzyskowi pracowników?

Marcin Brzostowski: Przede wszystkim jest mi bardzo miło, że zaprosiłaś mnie do rozmowy i postaram się jak najbardziej szczerze odpowiedzieć na Twoje pytania. Odnośnie do pracy w korporacji, to co nieco wiem na ten temat. Chociaż nie pracowałem w klasycznej korporacji, to z racji wykonywanego zawodu (prawnik) udało mi się wiele rzeczy podpatrzeć lub pośrednio albo bezpośrednio brać w nich udział. Trwało to dobrych parę lat, dlatego posiadam na ten temat jakąś tam wiedzę. Z tego, co widziałem i słyszałem praca w tak zwanej korporacji przypomina ściśle strzeżony obóz pracy, a stosunki w nim panujące ciężko nazwać w parlamentarny sposób. Znam jednak ludzi, którzy kochają pracę w korporacji i doskonale się w niej odnajdują, chociaż dla mnie jest to sytuacja nie do przyjęcia. Jeśli ktoś chce poczuć, jak wygląda praca w korporacji i co może ona uczynić z człowiekiem w niej pracującym, niech koniecznie zobaczy film „Podziemny krąg”. Szczerze polecam.

AAR: Jak już wspomniałam wyżej, Twoją twórczość charakteryzuje przede wszystkim absurd, groteska i surrealizm. Dlaczego? Czy uważasz, że w ten sposób łatwiej jest dotrzeć do czytelnika i pokazać mu prawdziwy obraz problemu?

MB: Od wielu lat jestem jedynym reprezentantem grupy artystycznej GAS, co oznacza – groteska, absurd, surrealizm. Do tej pory nikt nie chciał dołączyć do grupy, co oznacza, że ludzie wolą konfrontować rzeczywistość w wymiarze 1:1. Mnie taki ogląd świata nie odpowiada, gdyż to, co widzę na co dzień nazwałbym zwyczajną deformacją. Nie wierzę w literaturę, gdzie ona kocha jego, a on jej jeszcze nie bardzo, czy też w zombie, które atakują polskie społeczeństwo zgromadzone nad weekendowym grillem. Świat, który widzę jest właśnie przez ludzi i społeczeństwo deformowany. Brak w nim jasnych zasad postępowania oraz reguł, które rządziłyby tym światem. Dzisiaj zwycięża cwaniactwo, chodzenie na łatwiznę, wykorzystywanie człowieka przez człowieka, a nade wszystko mamy do czynienia z zanikiem tak zwanych wartości niematerialnych. Świat, w którym żyjemy jest kompletnie zdeformowany, chociaż wszystkim dookoła wydaje się, że jest dokładnie na odwrót. Niestety, nie łapię się na ten lep i nie będę udawał, że wszystko jest OK, a ludzie są piękni i mądrzy. Może właśnie stąd moje zamiłowanie do groteski, absurdu i surrealizmu, które tak naprawdę są jedynym sensownym kluczem do odczytywania polskiej rzeczywistości. Natomiast moje pisanie dzielę na dwa nurty: ten weselszy („Zemsta kobiet”, „Złote spinki Jeffreya Banksa”) oraz ten bardziej dosadny, surowszy („Podpalę wasze serca!”).

O książce
AAR: Twoi bohaterowie to naprawdę oryginalne postacie. Czy są one czysto fikcyjne, czy może wzorujesz się na kimś, kogo spotkałeś w życiu?  Bo pomysły na fabułę chyba jednak czerpiesz z życia. Mam rację?

MB: I tak, i nie. Tak, bo żyję i obserwuję co się dzieje wokół mnie, a zdecydowanie nie, ponieważ nie opisuję tego, co widzę, tylko wymyślam zapisywane przeze mnie historie. Nie jestem dziennikarzem. To niestety wytwory mojego umysłu.

AAR: Niektóre z Twoich książek zostały przetłumaczone na język angielski. Czy widzisz różnicę w ich odbiorze przez czytelników polskich i anglojęzycznych?

MB: Szczerze mówiąc, niewiele mogę powiedzieć na ten temat, gdyż znam dosłownie kilka reakcji osób, które nie są Polakami. Jednak generalnie odbiór jest bardzo podobny w Polsce, jak i za granicą. Czyli są zwolennicy, ale są także osoby, które wysłałyby mnie na zieloną trawkę.

AAR: Co tak naprawdę chciałbyś przekazać czytelnikom poprzez swoje książki?

MB: To wszystko zależy od tematu książki. Na przykład w „Pozytywnie nieobliczalnych”, czy w „Podpalę wasze serca!” chcę pokazać, że praca w korporacji nie musi być jedynym sposobem na życie. No chyba, że ktoś lubi wyścig szczurów – to niech wtedy się ściga ze wszystkimi i o wszystko. Z kolei „Słodka bomba Silly” jest moim prywatnym wołaniem o pokój na świecie. Chciałem w tej książce przekazać, że od ludzkiej głupoty i małości jest tylko krok do wywołania kolejnego konfliktu zbrojnego, w którym zginą tak zwani zwykli, szarzy ludzie, a nie ich przywódcy. Przecież to jest horror i dzieje się to każdego dnia!

AAR: Tak sobie myślę, że chyba największą popularnością cieszyła się i nadal cieszy właśnie „Słodka bomba Silly”. Czytelnicy wciąż pamiętają o tej książce i praktycznie przy okazji każdego wywiadu jesteś o nią pytany. Nie będę więc oryginalna i zapytam skąd pomysł na stworzenie tak nietypowej bohaterki i fabuły, która daje naprawdę sporo do myślenia?

O książce
MB: Dziękuję za miłe słowa o „Bombie”, która rzeczywiście zapadła niektórym w pamięć. A skąd się wzięła? Po prostu ją wymyśliłem. Chciałem napisać książkę o największej głupocie świata jaką jest wywoływanie oraz prowadzenie wojny. Wiem, że to mało oryginalny pomysł, ale z nami jest coś ostro nie tak. Powstało przecież wiele książek, filmów czy obrazów, które piętnują wojnę jako sposób rozwiązywania sytuacji konfliktowych, a jednocześnie te wojny wciąż wybuchają. To jest dopiero absurd! A dzieje się to dokładnie każdego dnia. Kiedy pomyślę, że zaczynam jeść zupę, czekam na schabowego z kapustą i w końcu go zjadam, a w tym samym czasie bombarduje się bezbronne miasta i wsie na całym świecie, to naprawdę odechciewa się jakiejkolwiek konsumpcji. I to na bardzo długo. A słowo „człowiek” naprawdę nie brzmi dumnie.

AAR: „Złote spinki Jeffreya Banksa” to lekka powieść sensacyjna z wątkiem gangsterskim, przy której czytelnik ma szansę na dobrą zabawę. Nie myślałeś nigdy, aby zmienić nieco swój styl pisania i stworzyć tak zwaną „poważną” powieść sensacyjną albo „poważny” kryminał?

MB: Zdecydowanie nie. Przecież jest tylu w Polsce i na świecie pisarzy, którzy tworzą powieści kryminalne. Nie mam ochoty dołączać do tego peletonu i tworzyć „kolejnych konstrukcji” pod hasłem – kto zabił albo kto ukradł. Mam wrażenie, że takich książek na rynku są tysiące. Jeśli myślę o kryminałach, to już bardziej o historiach gangsterskich, niż o „kolejnych odcinkach” Agaty Christie. Myślę, że w literaturze trzeba dodawać coś od siebie, a nie wpisywać się w trendy ogólnie obowiązujące. Wiem, że kryminały są modne, ale ta moda też kiedyś przeminie.

AAR: Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś sobie: „Tak, będę wydawał e-booki!”, i co takiego zadecydowało o tym, że podjąłeś właśnie taką decyzję?

MB: Pierwszego e-booka wydałem w 2008 roku dzięki wyjątkowej uprzejmości Piotra Kowalczyka, który stał wówczas na czele wydawnictwa Indigo. Co ciekawe, Piotr Kowalczyk jest jedną z pierwszych w Polsce osób, które zwróciły się ku literaturze wydawanej w formie elektronicznej, czyli w formie e-booków (epub, mobi). Miałem dużo szczęścia, że trafiłem na Piotra i jego wydawnictwo. Dzięki temu odkryłem, że książka to także e-book i że przyszłość literatury jest bezpośrednio związana z rozwojem technicznym. Myślę, że za dwadzieścia, trzydzieści lat większość książek w Polsce to będą e-booki. W USA czy w Wielkiej Brytanii dużą część rynku książki stanowią już dziś publikacje wydawane w formie elektronicznej. Natomiast z badań rynku wynika, że w krajach wysoko rozwiniętych udział e-booków w ogólnym rynku książki już za kilka lat może stanowić nawet pięćdziesiąt procent tego rynku.

O książce
AAR: Chociaż jesteś zwolennikiem wydawania e-booków, to jednak Twoje dwie ostatnie książki ukazały się także w formie tradycyjnej. Co takiego się zmieniło? Postanowiłeś dać wreszcie szansę również książkom papierowym?

MB: Od zawsze daję szansę książkom papierowym, ale od kilku lat wydaję swoje utwory w wydawnictwie internetowym, które jest nastawione głównie na wydawanie e-booków. Skoro jednak pojawiła się szansa, aby oprócz e-booków wydać również książki na papierze, to rzecz jasna, skorzystałem z tej okazji.

AAR: Piszesz bardzo krótkie powieści, które z reguły nie przekraczają stu pięćdziesięciu stron. Kiedyś ktoś powiedział mi, że jeśli autor nie ma niczego ciekawego do powiedzenia na stu stronach, to i na pięciuset tego nie zrobi. Czy zgadzasz się z takim stwierdzeniem? Przecież na rynku wydawniczym dominują powieści o sporej objętości, a niektórzy wydawcy wręcz wymagają, aby książka była słusznych rozmiarów.

MB: Zgadzam się w stu procentach z postawioną powyżej tezą. O jakości książki nie może świadczyć ilość stron. To prawda, że nie piszę długich powieści, ale przyświeca mi idea, aby pisać treściwie i żeby przypadkiem „nie lać niepotrzebnej wody”. Nie znoszę książek, które są co prawda „fajne”, ale rozkręcają się dopiero około dwusetnej strony. Takie książki należałoby spalić, a ich piewców solidnie wyedukować. Jestem zdania, że o wartości książki nie świadczy ilość jej stron, tylko zawarte w niej treści. W dzisiejszych czasach dochodzi do absurdalnych sytuacji polegających na tym, że tak zwanych „krótkich książek” w ogóle się nie wydaje. Gdyby powyższe założenie było powszechnie stosowane, to nigdy w życiu nie mielibyśmy okazji przeczytać „Obcego” Alberta Camusa albo „Pociągów pod specjalnym nadzorem” Bohumila Hrabala. Dlatego warto przemyśleć raz jeszcze obowiązujące dziś trendy.

AAR: W Stanach Zjednoczonych e-booki są bardzo popularne zarówno wśród autorów, jak i czytelników. W ostatnim czasie w Polsce chyba też coś zaczyna się zmieniać w tej kwestii, ponieważ coraz częściej słyszy się, że ktoś kupił i przeczytał e-booka. Poza tym wydawcy obok książek papierowych publikują również ich wersje elektroniczne. Nawet niektóre biblioteki wprowadziły możliwość wypożyczania książek elektronicznych. Czy myślisz, że era e-booków zbliża się do nas wielkimi krokami? Przecież jeszcze nie tak dawno można było przeczytać w Internecie niekorzystne opinie na temat e-booków, szczególnie tych wydawanych na własny koszt, a ich autorzy byli wręcz uważani za grafomanów, których nikt nie chce wydawać, więc dla własnej satysfakcji publikują wersje elektroniczne swoich książek.

O książce
MB: Porównując rynek e-booków z 2008 roku ze stanem obecnym można odnieść wrażenie, że doszło do prawdziwej eksplozji. E-booków jest coraz więcej i są one coraz lepiej wydawane. Biorąc jednak pod uwagę stan czytelnictwa w Polsce, nie jest już tak wesoło. Niestety, znam mnóstwo ludzi, którzy wręcz gardzą e-bookami i twierdzą, że to rozrywka dla grafomanów, a prawdziwe książki są wydawane wyłącznie na papierze. Oczywiście, współczuję tym ludziom zaściankowego myślenia, ale takie są fakty. Dzięki takim postawom w niezwykle ciężkiej sytuacji znajdują się self-publisherzy, czyli osoby, które wydają na przykład e-booki we własnym zakresie, czyli nie w tradycyjnym wydawnictwie. O polskich self-publisherach mówi się niemal wyłącznie źle, chociaż w USA stanowią oni całkiem znaczącą część rynku e-booków. Mam jednak nadzieję, że w przyszłości ludzie dadzą szansę e-bookom oraz ich twórcom (w tym także self-publisherom) i zrozumieją, że literatura może istnieć również w formie elektronicznej.

AAR: Czy uważasz, że powieść wydana w formie e-booka ma szansę stać się bestsellerem na równi z książką opublikowaną w wersji tradycyjnej?

MB: Myślę, że tak, ale na pewno nie w Polsce. W naszym kraju czyta się niewiele książek, a jeśli już, to książki szeroko reklamowane. Nie spotkałem się jeszcze z „widoczną” reklamą e-booków.

AAR: Jakich rad mógłbyś udzielić osobom, które chcą wydawać e-booki? W jaki sposób powinni je promować?

MB: Strasznie nie lubię udzielać rad, ponieważ każdy powinien znaleźć swoje rozwiązanie sam, które będzie mu najbardziej odpowiadało. Jeśli jednak miałbym komukolwiek doradzać, to poleciłbym w szczególności nawiązanie kontaktów z blogerami. Istnieją na szczęście ludzie, którzy czytają książki i dzielą się swoimi wrażeniami o nich w tak zwanej blogosferze. Z moich doświadczeń wynika, że warto z takimi osobami nawiązać kontakt i zwyczajnie poprosić ich o przeczytanie e-booka oraz wyrażenie opinii na jego temat na blogu. Trzeba być przygotowanym na odpowiedź odmowną (na przykład: „nie czytam e-booków”), ale myślę, że w zdecydowanej większości taka prośba spotka się z przychylnym odbiorem.

AAR: Odnoszę wrażenie, że w ostatnim czasie rynek wydawniczy zalewają książki, które – delikatnie mówiąc – nie są zbyt ambitne. I wiem, że w tym momencie narażę się wielu czytelnikom, ale mam na myśli wulgarne powieści erotyczne i źle napisane romanse. Niestety, zarówno wydawcy, jak i czytelnicy inwestują w tego rodzaju literaturę, zapominając, że książka powinna zostawiać w świadomości człowieka trwały ślad, zamiast być tylko zwykłym czytadłem, o którym za kilka dni nie będzie już pamiętał. Czy, Twoim zdaniem, jest szansa na to, aby coś w tej kwestii zmienić? Czy „piękna książka”, którą od tego roku zaczął promować Festiwal Pięknej Książki w Rzeszowie, odrodzi się jeszcze niczym Feniks z popiołów?

MB: Niestety, muszę się z Tobą zgodzić, że od wielu lat rynek wydawniczy jest zalany wręcz przez literaturę, której głównym adresatem są panie. Mam na myśli romanse, literaturę erotyczną, i tym podobne. Tych książek jest mnóstwo i mnożą się w zastraszającym tempie. A jak mówi słynne twierdzenie – „zły pieniądz wypiera dobry pieniądz”, dlatego coraz częściej można się spotkać z książkami, które stanowią kalkę książek wydanych już wcześniej. Bo przecież, ile może powstać książek, których fabuła oparta jest na schemacie, że on kocha ją, a ona jego nie bardzo, albo na odwrót. Poza tym istnieją tak zwane mody literackie, których przykładem w Polsce jest ogólnie panujący trend pisania powieści kryminalnych. I tu też się zastanawiam nad tym, ile może powstać książek, których fabuła sprowadza się do odpowiedzi na pytanie, kto zabił lub ukradł. Nie oszukujmy się, ale ta moda na kryminały przypomina fabrykę, a jeśli mamy do czynienia z przemysłem, to trudno tu będzie mówić o oryginalności. Wiem, że powstają książki oryginalne, ale gdy nie wpisują się w ogólnie obowiązującą modę czytelniczą, to nikt o nich nie usłyszy. Bo albo ich nikt nie wyda, albo nie będą posiadały żadnej promocji. Wydawcy nie chcą ryzykować i nie inwestują w nieznanych autorów lub w dziwne tematy ich książek. Mam jednak nadzieję, że „piękna książka” będzie zwiastować pozytywną zmianę na rynku oraz w świadomości czytelników.





AAR: Wiem, że oprócz literatury, Twoją pasją jest również muzyka. Był taki czas, kiedy sam tworzyłeś muzykę. Nie tęsknisz za tym?

MB: Czasami tęsknię, ale to już zamknięty okres w moim życiu. Na szczęście pozostało kilka nagrań oraz pamięć o wielu koncertach i spotkanych dzięki nim ludziach. To było bardzo cenne i wartościowe doświadczenie.

AAR: A teraz tradycyjne pytanie, które zawsze zadaję pisarzom na koniec: pracujesz już nad nową książką czy może odpoczywasz i czekasz cierpliwie, aż wena twórcza zapuka do Twoich drzwi?

MB: Obecnie jestem na etapie oglądania zmagań naszych sportowców na Olimpiadzie w Rio, ale zaraz po jej zakończeniu zabieram się do pracy nad nową książką. Na razie nie chcę jednak zdradzać szczegółów.

AAR: Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę Ci, abyś nadal z sukcesem realizował swoje pasje.

MB: Ja również dziękuję za wspaniałą rozmowę i życzę Ci spełnienia wszystkich Twoich literackich marzeń. Oby wszystko ułożyło się po Twojej myśli. Pozdrawiam.




Rozmowa i redakcja
Agnes A. Rose