piątek, 30 sierpnia 2013

Rozwój średniowiecznej kultury





Style romański i gotycki w kulturze średniowiecza


Wnętrze kościoła pw. Świętej Trójcy
i NMP w Strzelnie
Sztuka romańska powstała w XI wieku we Francji i trwała do końca XII wieku, natomiast w niektórych państwach nawet do XIII wieku. Związana była z zakonem benedyktynów i cystersów. Była to przede wszystkim sztuka sakralna. Klasztory i kościoły zbudowane zostały według zasad geometrii, czyli jako proste i masywne bryły. Cechą charakterystyczną budowli romańskich były grube mury, które w czasie wojen stawały się twierdzami obronnymi. Niewielka ilość okien zamkniętych łukiem półkolistym powodowała, że budowle te były niezwykle mroczne. Występowały dwa rodzaje sklepień: krzyżowe i kolebkowe. Przykładem budowli romańskich w Polsce jest kościół pod wezwaniem Świętej Trójcy i Najświętszej Marii Panny w Strzelnie. Wnętrza kościołów wypełniały płaskorzeźby, które spełniały rolę dekoracyjną i dydaktyczną.

Malarstwo romańskie to przede wszystkim freski znajdujące się na ścianach budowli sakralnych, a także zdobienia ksiąg liturgicznych.

Z kolei gotyk to styl w europejskiej sztuce średniowiecznej, który powstał we Francji około połowy XII wieku. W niektórych krajach trwał do początku XVI wieku. Gotyk związany był z kulturą rycerską, miejską oraz zakonną i wyrażał się głównie w architekturze jako system szkieletowy (sklepienia krzyżowo-żebrowe), przypory (łuki przyporowe, ostrołuk). Gotyk to również typowe strzeliste kościoły z wielkimi oknami witrażowymi, zamki i zespoły miejskie. W Polsce najbardziej znanymi przykładami stylu gotyckiego są zamek w Malborku oraz kościół Panny Marii w Gdańsku.


Panorama Malborka - Zamek


W sztukach plastycznych w tamtym okresie nastąpiła ewolucja od stylizacji ku realizmowi i ekspresji, co sprawiło, iż powstały wieloskrzydłowe malowane i rzeźbione ołtarze (ołtarz Wita Stwosza w kościele Panny Marii w Krakowie), oraz iluminacje. Zaczęło rozwijać się także rzemiosło artystyczne, jak złotnictwo, tkactwo czy meblarstwo.


Średniowieczny teatr

Oprócz poezji i prozy w średniowieczu rozwinął się także dramat. Tematyka sztuk powstawała w oparciu o Ewangelie lub apokryfy. Przedstawienia odbywały się w kościołach, a występowali w nich księża, zakonnicy, służba kościelna i uczniowie. Wśród średniowiecznych dramatów wymienia się:
  • misterium – średniowieczny dramat religijny o tematyce zaczerpniętej z Biblii lub „Żywotów Świętych”; najpopularniejsze misteria ukazywały Boże Narodzenie lub Mękę, Śmierć i Zmartwychwstanie Chrystusa;
  • moralitet – utwór sceniczny o charakterze moralizatorskim, w którym występowały alegoryczne postacie, takie jak: Grzech, Rozkosz, Pokora czy Cnota; głównym bohaterem moralitetu był tak zwany Każdy; moralitet w symboliczny sposób przedstawiał odwieczną walkę Dobra ze Złem;
  • intermedium – utwór sceniczny o charakterze komicznym, który grany był w przerwach między aktami widowiska religijnego.


Średniowieczne szkolnictwo

Średniowieczne szkolnictwo znajdowało się w rękach duchownych. Językiem wykładowym była łacina. Szkolnictwo początkowe dzieliło się na dwa wydziały, czyli:
  • trivium (trzy przedmioty);
  • quadrivium (cztery przedmioty).

W trivium wykładano:
  • retorykę (sztuka pięknego wysławiania się i głoszenia kazań);
  • gramatykę (nauka pisania i czytania oraz układania wierszy);
  • dialektykę (nauka logicznego rozumowania i prowadzenia dyskusji).

Z kolei w quadrivium nauczano:
  • arytmetyki;
  • astronomii (nauka o kalendarzu);
  • geometrii (opis Ziemi);
  • muzyki (chóralny śpiew kościelny).

Średniowieczne uniwersytety posiadały cztery wydziały, czyli teologiczny, medyczny, prawny i sztuk wyzwolonych (humanistyczny).


Najstarsze zabytki piśmiennictwa w języku polskim

Najstarsze zapisane polskie słowa pochodzą z pierwszej połowy XII wieku i znajdują się w łacińskim tekście, czyli tak zwanej złotej bulli gnieźnieńskiej*, wydanej przez papieża Innocentego II w 1136 roku. Są to nazwy miejscowości, jak: Gniezdno, Kiełbowo, Dębnica, oraz imiona właścicieli ziemskich, na przykład: Siedlewit, Dobroń, Czyż.

Pierwsze polskie zdanie pochodzi z roku 1270 i zostało zapisane w tak zwanej księdze henrykowskiej, opisującej dzieje klasztoru cystersów w Henrykowie pod Wrocławiem i brzmi następująco:

Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj.

Powyższe zdanie wypowiedział chłop imieniem Boguchwał do swojej żony, która mieliła na żarnach.

Z kolei z pierwszej połowy XIV wieku pochodzi zbiór sześciu kazań, które zostały odkryte w 1890 roku w bibliotece w Petersburgu. Kazania te spisane na pergaminie były pocięte na paski i służyły jako wzmocnienie oprawy starej księgi, która była własnością klasztoru na Świętym Krzyżu. Stąd właśnie pochodzi nazwa Kazania Świętokrzyskie.

Psałterz Floriański natomiast stanowi zabytek małopolski z końca XIV wieku. Najprawdopodobniej był on darem zakonników dla królowej Jadwigi, a został odnaleziony w bibliotece klasztoru świętego Floriana w Austrii.

Do zabytków polskiego piśmiennictwa zalicza się również Kazania Gnieźnieńskie pochodzące z początku XV wieku, prawdopodobnie z Wielkopolski. Jest to zbiór stu trzech kazań napisanych w języku łacińskim i dziesięciu w języku polskim.

Z kolei z połowy XV wieku pochodzi przekład Biblii przeznaczony dla żony Władysława Jagiełły – królowej Zofii, dlatego też zwana jest ona również Biblią królowej Zofii lub Biblią Szaroszpatacką. Ta druga nazwa pochodzi od klasztoru w Sarospatak na Węgrzech, gdzie Biblia została odnaleziona. 

Z przełomu XV i XVI wieku pochodzi utwór apokryficzny pod tytułem Rozmyślania przemyskie o Żywocie Pana Jezusa. Był on własnością kapituły greko-katolickiej w Przemyślu – Czcienie o tem, jako mały Jezus zawieszał dzban na promieniu słonecznym.


Bogurodzica jako najstarszy polski tekst poetycki

Bogurodzica jest najstarszym ze znanych tekstów całkowicie polskich. Najstarszy odpis wraz z nutami pochodzi z roku 1407, jednakże pieśń powstała znacznie wcześniej, być może już w XII wieku, a najpóźniej na początku XIII wieku. O dawności tego utworu świadczy słownictwo nie spotykane w żadnym innym zabytku. W XV wieku Bogurodzica stała się polskim hymnem narodowym. Kronikarz Jan Długosz podaje, że śpiewało ją rycerstwo w bitwach pod Grunwaldem (1410 rok) i pod Warną (1444 rok).

Bogurodzica, Dziewica, Bogiem sławiena Maryja!
(przez Boga sławiona)
Bogurodzico, Dziewico przez Boga sławiona Mario!

U Twego Syna, Gospodzina matko zwolena, Maryja!
(gospodzin – pan; zwolena – wybrana)
Twego Syna, Pana, Matko wybrana Mario!

Zyszczy nam, spuści nam
Kyrieleison
(zyszczy – pozyskaj; spuści – ześlij)
Pozyskaj nam, ześlij nam
Panie zmiłuj się

Twego dziela Krzciciela Bożyce
(dziela – dla; Krzciciel – Jan Chrzciciel; Bożyc – Syn Boga)
Dla Twego Chrzciciela Synu Boży

Usłysz głosy, napełń myśli człowiecze
Usłuchaj głosów, spełnij myśli człowieka

Słysz modlitwę, jąż nosimy
Usłysz modlitwę, którą zanosimy

A dać raczy, jegoż prosimy
(raczy – racz; jegoż – o co)
Racz dać, o co prosimy

A na świecie zbożny pobyt
(zbożny – bogobojny)
A na świecie pobożne życie.

Po żywocie rajski przebyt
Kyrieleison
Po śmierci w raju przebywanie
Panie zmiłuj się
     
                                                                                                         
                                                                                                 (fragment Bogurodzicy)



Rękopis utworu pochodzący z 1407 roku
Bogurodzica ma charakter modlitwy-prośby skierowanej do Syna Bożego za pośrednictwem Matki Boskiej i Jana Chrzciciela o szczęśliwe życie i zbawienie duszy po śmierci. Pieśń odznacza się wysokim kunsztem artystycznym. Podzielona jest na strofy, z której każda zakończona jest refrenem w języku greckim – Kyrieleison. Fakt ten stanowi jak gdyby ramy kompozycyjne.

W pieśni występują rymy wewnętrzne (Bogurodzica – Dziewica; Syna – Gospodzina), oraz rymy zewnętrzne (sławiena – zwolena). Pierwsza strofa posiada charakter apostrofy, czyli zwrotu ku Matce Bożej. Utwór pisany jest wierszem asylabicznym – występują w nim różne ilości sylab w poszczególnych wersach.

Bogurodzica zawiera liczne archaizmy, czyli wyrazy przestarzałe, które wyszły już z użycia. Najstarsze archaizmy to: Bogurodzica, Bożyc, dziela. Wyrazy te nie są spotykane w żadnym innym zabytku polskiego piśmiennictwa.






* Bulla – oficjalny dokument papieski



czwartek, 29 sierpnia 2013

Danielle Steel – "Hotel Vendôme”










Wydawnictwo: DELL
New York 2011





Przyglądając się bliżej amerykańskiej literaturze kobiecej można dojść do przekonania, że bohaterowie tych książek to w głównej mierze osoby bogate, wywodzące się z tej wyższej warstwy społecznej, mające swoje wpływy w świecie biznesu z racji zarządzania wielkimi korporacjami. Przeważnie są to ludzie, którzy doszli na sam szczyt tylko i wyłącznie o własnych siłach, nikt im w tym nie pomógł, a swoją pozycję społeczną osiągnęli wbrew woli najbliższych, często wbrew oczekiwaniom swoich rodziców, którzy mieli wobec nich zgoła inne plany. Zdarzają się też postaci, które dziedziczą jakieś ogromne rodzinne imperium i teraz muszą zmagać się z trudnościami zarządzania nim. Właśnie tacy bohaterowie zazwyczaj pojawiają się na kartach powieści Nory Roberts, Barbary Taylor Bradford czy właśnie Danielle Steel, o której będzie dziś mowa. Czy są one autentyczne? Owszem, ale dla amerykańskiego społeczeństwa. I właśnie ten element różni polską literaturę kobiecą od tej zachodniej. Nasi rodzimi autorzy stawiają na postaci, które generalnie wywodzą się ze średniej warstwy społecznej. Nie są przesadnie bogate, a nawet jeśli zajmują jakieś wysokie stanowisko, to na miarę polskiej rzeczywistości. U nas raczej nie praktykuje się tak zwanej hiperbolizacji w powieściach.

Amerykanów chyba jednak pociąga tego rodzaju styl życia. To taka egzystencja trochę jak w bajce, pomimo że problemów nie brakuje. Ale zawsze wszystko kończy się dobrze i nawet gdy trafia się jakieś nieszczęście, to i tak bardzo szybko się o nim zapomina. Rzadko zdarza się, aby w powieściach amerykańskich pisarek specjalizujących się w literaturze kobiecej główni bohaterowie wywodzili się z biedoty. Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. Może się mylę. Może jeszcze nie trafiłam na taką książkę, w której autorka pokazałaby tę ciemną stronę amerykańskiej egzystencji.

Danielle Steel. Pisarka wyśmiewana, kojarzona z „tanimi romansidłami”, przodująca na liście autorów, których książki wstyd czytać. Czy słusznie? Uważam, że nie. Wśród polskich czytelników funkcjonuje ostatnio jakieś błędne i dziwaczne przekonanie, że jak literatura obyczajowa, to na pewno mało ambitna. A jeśli w grę wchodzi romans, to natychmiast trzeba tę książkę publicznie poniżyć, autora wyśmiać i pokazać jaki to dany czytelnik jest inteligentny i nie sięga po powieści przeznaczone dla mało rozgarniętych mas społecznych. Idąc tym tokiem rozumowania można stwierdzić, że tak naprawdę na całym świecie żyją miliony czytelników nie grzeszących inteligencją, skoro pisarki typu Danielle Steel odniosły tak ogromny sukces, a ich książki są pochłaniane w tomach. Te autorki wciąż utrzymują się w czołówce światowych list bestsellerów. No cóż, wygląda na to, że zdaniem niektórych osób, pod względem globalnym czytelnicy są po prostu głupi, skoro tak nagminnie sięgają po tego rodzaju literaturę. A może to tylko w Polsce istnieje takie przekonanie? Być może to Polacy są tak zadufani w sobie i zakłamani, że piętnują literaturę kobiecą, gdzie się tylko da?

Dla mnie Danielle Steel jest już swego rodzaju legendą, jeśli chodzi o tworzenie powieści dla kobiet. Początki jej kariery nie były łatwe. Jej pierwsze powieści były przez wydawców odrzucane. Zanim zadebiutowała upłynęło naprawdę sporo czasu. Życie prywatne Autorki również nie było usłane różami. Wystarczy wspomnieć o nieudanych małżeństwach czy śmierci ukochanego syna – Nicka. Jednak nie zrezygnowała z pisania i nie zamknęła się w czterech ścianach, pogrążając się w rozpaczy. Do twórczości Danielle Steel czuję swego rodzaju sentyment. Pierwszą książką przeznaczoną dla dorosłych była powieść Kalejdoskop, którą do dziś bardzo miło wspominam. Pamiętam, że przeczytałam ją jednym tchem. Potem czytałam już hurtowo książki tej Autorki. Napisała naprawdę wiele wzruszających powieści. Wspomnę chociażby o tych, których akcja dzieje się w czasie II wojny światowej. Na pewno o Danielle Steel nie można powiedzieć, że tworzy „tanie romansidła”. Jej powieści to historie obyczajowe, w których romans musi się pojawić. Takie jest prawo tego rodzaju literatury. Do klasycznych romansów bardziej przyzwyczaiła nas Nora Roberts, a jednak nie jest tak wyśmiewana jak rzeczona Danielle Steel.

Hotel Vendôme to jedna z najnowszych powieści Autorki. Jak zdążyłam zauważyć, ta książka już doczekała się polskiego tłumaczenia. Mnie przypadła wersja oryginalna, z czego niezmiernie się cieszę, ponieważ uwielbiam czytać w oryginale. Jak sam tytuł wskazuje, centralne miejsce zajmuje pewien niewielki hotel, którego właścicielem jest Hugues Martin. Kiedy go poznajemy mężczyzna jest tuż po rozwodzie, wychowuje czteroletnią córkę o imieniu Heloise i na Manhattanie w Nowym Jorku otwiera hotel o nazwie Vendôme. Zarządzanie tego rodzaju hotelem było jego marzeniem od bardzo dawna. Wbrew woli swoich rodziców ukończył prestiżową szkołę hotelarstwa w Szwajcarii, a potem przez jakiś czas pracował w bardzo podobnym miejscu we Francji. Pewnego dnia postanowił urzeczywistnić swoje marzenia i wrócić do Stanów Zjednoczonych. Oczywiście w międzyczasie ożenił się z kobietą, która zupełnie nie była dla niego odpowiednia. Małżeństwo nie trwało długo, gdyż Miriam wolała prowadzić życie rozrywkowe i gdy tylko nadarzyła się okazja ku temu, aby stabilną egzystencję u boku męża zamienić na bardziej „światową”, natychmiast z tej sposobności skorzystała. Wyszła za mąż za muzyka rockowego, a swojemu byłemu mężowi zostawiła na wychowanie ich wspólną córkę.

Wydawnictwo: AMBER
Warszawa 2011
Tytuł oryginału: Hotel Vendôme 
Przekład: Marta Czub
Pogodzenie się z zaistniałą sytuacją i życiową porażką zabrało mężczyźnie sporo czasu. Jednak rekompensatą poniesionych strat stała się mała dziewczynka i hotel, któremu poświęcił się bez reszty. O stałym związku z kobietą Hugues raczej nie myśli, pomimo że od czasu do czasu nawiązuje jakieś chwilowe romanse. Robi to jednak w tajemnicy przed córką, ponieważ obawia się, że mogłaby poczuć się zagrożona. Nie chce, aby Heloise pomyślała, że jakaś obca kobieta chce jej odebrać ojca. Więź, która ich łączy jest może trochę niezdrowa, bo przecież ogranicza mężczyźnie swobodę, ale dziecko jest dla niego wszystkim i ostatnią rzeczą jakiej pragnie jest zranienie dziewczynki.

Mijają lata. Hotel rozwija się. Odwiedzają go największe znakomitości świata rozrywki i polityki. Heloise również dorasta, a Hugues starzeje się. Pomimo że gdzieś w podświadomości Hugues od lat pragnął pozostawić hotel Vendôme swojej córce, to jednak nie jest zadowolony z tego, że jego jedyne dziecko chce pójść w ślady ojca. Podobnie jak niegdyś jego rodzice, tak i teraz on sam sprzeciwia się decyzji swojej córki o kontynuowaniu nauki w szwajcarskiej szkole hotelarskiej. Jednak Heloise jest równie uparta jak jej ubóstwiany ojciec i ostatecznie stawia na swoim. Aby zapewnić ojcu zajęcie na czas jej nieobecności w hotelu, który tak naprawdę jest ich domem, wymusza na nim dokonanie remontu niektórych apartamentów. W tym celu Hugues umawia się z dwiema dekoratorkami wnętrz. Jedną z nich jest Natalie Peterson. Kobieta od pierwszej chwili wywiera na starzejącym się mężczyźnie ogromne wrażenie. Jak można spodziewać się, pomiędzy tymi dwojga już wkrótce wybuchnie gorące i namiętne uczucie. Nawet fakt, że Natalie jest sporo młodsza od swojego pracodawcy nie zmienia tego faktu. Jak zatem zareaguje Heloise, kiedy dowie się, że w życiu jej ojca pojawiła się nowa kobieta? Czy tym razem Hugues Martin również będzie ukrywał swój związek, który dla żadnej ze stron nie jest błahostką? Czy córka pozwoli swojemu ojcu na bycie szczęśliwym? A może kategorycznie zażąda zakończenia znajomości z Natalie Peterson? 

Hotel Vendôme to powieść typowo współczesna. W porównaniu z poprzednimi książkami Danielle Steel, które czytałam, znacznie różni się od nich. Powiedziałabym, że z jednej strony nie wyróżnia się niczym szczególnym, natomiast z drugiej można dopatrzyć się w niej pewnych bardzo istotnych kwestii, jakie funkcjonują na co dzień w relacjach międzyludzkich. Jeśli wziąć pod uwagę samą fabułę, to na pewno można nazwać ją przeciętną. Odniosłam wrażenie, że Autorka kręci się w kółko i wciąż pisze o tym samym. Takie trochę masło maślane. Przypomniał mi się mój licealny kolega, który tak właśnie odpowiadał na lekcjach historii. Wciąż o tym samym, tylko za każdym razem obierał inny punkt wyjścia dla zmylenia nauczycielki. W przypadku tej książki jest podobnie. Stale czytamy jaka to Heloise jest ważna dla swojego ojca; jak bardzo obydwoje kochają hotel, który od lat jest ich domem; jak ogromnym uczuciem Hugues i Natalie darzą się wzajemnie. Wygląda na to, że Danielle Steel na prawie czterystu stronach powieści nie zapisała niczego, co mogłoby w jakiś szczególny sposób wzbudzić w czytelniku emocje. Oczywiście gdzieś pomiędzy tymi uczuciami bohaterów poznajemy ich życie, obserwujemy, jakie działania podejmują, aby osiągnąć swój cel, jednak bezustanny opis ich uczuć przytłacza to wszystko. Owszem, te uczucia z biegiem czasu ulegają zmianie. Bohaterowie w pewnym momencie dochodzą do przekonania, że trzeba postępować inaczej, ale zamiast kolejnych wydarzeń, znów mamy opisy ich wewnętrznych emocji.

Przyjrzyjmy się zatem relacji na linii ojciec-córka. Heloise przez prawie siedemnaście lat wychowywana była przez Hugh. Poza ojcem nie miała innej rodziny. Więź z matką straciła jeszcze w dzieciństwie, podobnie jak z przyrodnim rodzeństwem. Styl życia rodzicielki zupełnie jej nie odpowiadał. Natomiast ojciec zapewniał jej bezpieczeństwo i z biegiem lat stał się dla niej wzorem do naśladowania. Tylko czy ta miłość z jej strony nie jest przypadkiem egoizmem? Posiadanie ojca na wyłączność staje się dla niej w pewnym momencie obsesją. Heloise wychowywana „pod kloszem” i okrzyknięta w dzieciństwie „królową hotelu Vendôme” miała prawo stać się samolubna i myśleć jedynie o swoich potrzebach.

Hotel Vendôme to także książka o przyjaźni, o poszukiwaniu swojego miejsca w życiu, pomimo że wydawałoby się ono oczywiste. W życiu bohaterów nie brak również osobistych tragedii i dramatów. Na pewno wielbiciele twórczości Danielle Steel oraz miłośnicy powieści obyczajowych odnajdą w tej książce szereg pozytywnych cech. Mnie jednak znacznie bardziej przypadły do gustu wcześniejsze powieści Autorki, jak wspomniany już Kalejdoskop, Album rodzinny, Klejnoty, czy Dom Thurstonów. I te powieści szczególnie Wam polecam. 




niedziela, 25 sierpnia 2013

Victoria Holt – „W kręgu księżycowego blasku”











Wydawnictwo: PRÓSZYŃSKI I S-KA
Warszawa 1999
Tytuł oryginału: The Time of the Hunter’s Moon
Przekład: Maja Wiechowicz-Majer





Legendy i wszelkiego rodzaju ludowe podania chyba od zawsze wzbudzały w ludziach zainteresowanie. Był taki czas, kiedy gromadzono się w domach i z rumieńcami na twarzy słuchano opowiadań tych, którzy rzekomo na własnej skórze doświadczyli czegoś, czego nie potrafi ogarnąć ludzki rozum. Wtedy technika nie była tak bardzo rozwinięta, jak obecnie. Nie było telewizorów, komputerów, a do prasy dostęp też był nieco ograniczony. Wówczas ludzie musieli jakoś zabijać nudę, szczególnie w długie zimowe wieczory. Pamiętam jeszcze z lat swojego dzieciństwa, jak w domu moich dziadków, zwłaszcza wieczorami, debatowano na rozmaite tematy, opowiadano różne historie, z których nie wszystkie były prawdziwe. Czasami dotyczyły nawet tego pozaziemskiego świata. Po takich dyskusjach, kiedy trzeba było wracać do domu późno w nocy, niejeden miał duszę na ramieniu, a najdrobniejszy szelest liści budził strach, że oto nadchodzi ten, którego kilka godzin wcześniej wywołano z grobu. W tych opowieściach zazwyczaj więcej było fikcji niż prawdy, ale ludzie właśnie w taki sposób spędzali niegdyś swój wolny czas. Jedni traktowali opowiadane historie z przymrużeniem oka, ale byli i tacy, którzy w nie mocno wierzyli. Czasami podczas takich spotkań rodziła się nawet fabuła jakiejś książki, która po pewnym czasie stawała się bestsellerem. Oczywiście pod warunkiem, że w gronie tychże osób przebywał ktoś, kto potrafił sprawnie i lekko posługiwać się słowem pisanym. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ fabuła książki, o której dziś piszę ma związek z pewną legendą.

Jest XIX wiek. W Anglii panuje królowa Wiktoria Hanowerska. Panny z dobrych domów najpierw mają guwernantki, a potem niektóre z nich odsyłane są do prestiżowych szkół dla dziewcząt, gdzie zdobywają wiedzę z rozmaitych dziedzin nauki i uczą się towarzyskiego obycia. Jedną z takich właśnie panien jest Cordelia Grant. O, jakże Anne Shirley byłaby szczęśliwa, mogąc poznać tę dziewiętnastoletnią dziewczynę, choćby tylko przez wzgląd na imię, które tak pragnęła nosić w dzieciństwie! Ale to przecież nie ta książka i nie ta epoka, a co najważniejsze nie ta Autorka.

Cordelia Grant była córką pary misjonarzy. Dziewczynka w wieku siedmiu lat została odesłana z Afryki do domu swojej ciotki – Patty Grant. Rodzice pragnęli całkowicie poświęcić się swojej misji, a dziecko by im tylko w tym przeszkadzało. Po latach Cordelia będzie zastanawiać się „jak w ogóle w życiu tak zapełnionym dobrymi uczynkami znaleźli czas i chęć spłodzenia jej.” Pewnego dnia obydwoje zgodnie stwierdzili, że afrykańska dżungla nie jest odpowiednim miejscem dla dziecka. Tak więc z wielką ulgą odesłali dziewczynkę do siostry jej ojca. Z kolei sama Cordelia przyjmuje takie rozwiązanie z radością. Choć nie zna jeszcze swojej ciotki, to jednak czuje, że będzie jej u niej dobrze i że to właśnie tutaj, w Grantley Manor, odnajdzie prawdziwy dom. I nie myli się. Ciotka Patty, która „od niemowlęcia była materiałem na starą pannę” jest niezwykle szczęśliwa, że może zająć się dzieckiem, którego nigdy nie miała. Zapewnia dziewczynce wykształcenie i wspaniałe dzieciństwo. Po jakimś czasie Cordelia dowiaduje się, że jej rodzice oddali życie w służbie Bożej. Jej żałoba nie trwa zbyt długo. Bardziej niż z rodzicami, zżyła się z ciotką Patty i gdyby któregoś dnia jej zabrakło, z pewnością ta strata byłaby znacznie większa.

Patty Grant w swoim domu zbudowanym w stylu elżbietańskim prowadzi szkołę dla dziewcząt, która nazywana jest Akademią Patience Grant. Jednak nie jest ona tak ekskluzywna jak ta mieszcząca się w Szwajcarii. To właśnie do Schaffenbrucken wyjeżdża nastoletnia Cordelia Grant, aby tam zdobyć prestiżowe wykształcenie, które w przyszłości zapewni jej dobrą pracę. W nowej szkole dziewczyna zaprzyjaźnia się z innymi uczennicami. Jest lubiana, uczy się pilnie i generalnie nie sprawia żadnych problemów. Niemniej w Schaffenbrucken pracuje pewna służąca o imieniu Elsa. Pewnego dnia kobieta opowiada dziewczynom legendę. A może to nie legenda? Może tak jest w istocie, tylko trzeba w to wierzyć? Otóż zdaniem Elsy w pobliskim lesie w czasie pełni księżyca młodym kobietom ukazuje się przystojny młodzieniec, który po jakimś czasie na pewno zostanie ich mężem. Jednak najlepiej spotkać go pierwszego dnia maja. A zatem zaintrygowane dziewczyny w oznaczonym dniu wyruszają na górę Pilcher, która znajduje się w lesie, i tam oczekują swojego księcia z bajki. Oczywiście nasza Cordelia jest dziewczyną rozsądną i nie daje wiary opowieściom służącej. Jej przyjaciółkom rodzina już dawno zaaranżowała małżeństwa, więc praktycznie tylko ona zostaje bez potencjalnego męża. Mimo to nie traktuje poważnie słów Elsy, choć jej koleżanki nie przestają o tym trajkotać. I nagle dzieje się coś niezwykłego:

[…] Zamilkłyśmy i właśnie wtedy on ukazał się pomiędzy drzewami.
Był wysoki i od razu zwróciłam uwagę na jego oczy. Bardzo niebieskie i było w nich coś niezwykłego. Wydawało się, że patrzy ponad nami, dostrzega miejsca, których my nie możemy zobaczyć… a może tylko wymyśliłam to sobie później. Nosił ciemne ubranie, co podkreślało jego jasną karnację. Odznaczało się ono eleganckim krojem, ale nie było uszyte według najnowszych kanonów mody. Jego płaszcz miał aksamitny kołnierz i złote guziki. Do tego kapelusz czarny, wysoki i lśniący.
Kiedy się zbliżał, milczałyśmy wszystkie, zdumione, wykazując absolutny brak ogłady właściwej Schaffenbrucken […]*

Czyżby opowiedziana przez służącą legenda nie była jedynie wytworem jej wyobraźni? Kim jest ten przystojny mężczyzna, który od razu zwraca uwagę na Cordelię, choć na leśnej górze Pilcher nie jest sama? Czy naprawdę ten przystojny młody człowiek to jej przyszły mąż?

Po jakimś czasie Cordelia Grant wraca do Grantley Manor, a tam dowiaduje się, że ciotka Patty zmuszona jest sprzedać dom i osiedlić się w innym miejscu. Niestety kłopoty finansowe zmuszają kobietę do zaprzestania nauki dziewcząt i diametralnej zmiany swojego życia. Jednak nie chce pociągać za sobą bratanicy. Przecież nie po to ją wykształciła, żeby teraz została zwykłą guwernantką albo jakąś wiejską nauczycielką. Na to Patty Grant nie może pozwolić i robi wszystko, żeby tak się nie stało. Jej wysiłki przynoszą w końcu pozytywny skutek. Otóż Cordelia wyjeżdża do Akademii Colby Abbey, której właścicielką jest przyjaciółka ciotki – Daisy Hetherington. Szkoła mieści się w wiekowym opactwie, gdzie niegdyś przebywali mnisi. Tam młoda nauczycielka ma sprawdzić się jako wychowawczyni panien pochodzących z dobrych i bogatych rodzin. Czy poradzi sobie z tym wyzwaniem, skoro sama nie jest dużo starsza od swoich uczennic? Co ją czeka w nowym miejscu? Jaką rolę w jej życiu odegra Sir Jason Verringer uznawany powszechnie za wcielenie diabła?

No cóż… Moje postanowienie, żeby nieco przyhamować z czytaniem powieści Eleonor Hibbert właśnie legło w gruzach. To jest chyba troszeczkę tak, jak z przestrzeganiem diety. Wystarczy, że jakiś smakołyk mamy na wyciągnięcie ręki i natychmiast zapominamy o naszej niedawnej deklaracji. Przyznam, że sama się sobie dziwię, iż jeszcze nie mam dosyć tych wiktoriańskich klimatów. Pamiętam jak wiosną przeczytałam kilka z rzędu thrillerów Sandry Brown i powiedziałam: STOP! W tym przypadku nie mam takiego problemu i czytam te powieści hurtowo. Nie przeszkadza mi nawet to, że one są do siebie bardzo podobne. Niedawno pisałam o Pani na Mellyn vel Guwernantce i Królu na zamku. Podałam wówczas kilka cech, które łączą te dwie powieści. W kręgu księżycowego blasku, co prawda, znacznie różni się pod względem fabuły od tych poprzednich, jednak mimo tego jest jeden szczegół, który można uznać za wspólny, jeśli chodzi o te trzy tytuły. Podobnie jak w Pani na Mellyn i Królu na zamku, tutaj również mamy do czynienia z mrocznym mężczyzną, którego otacza aura tajemniczości, a ludzkie domysły i plotki czynią z niego wcielenie zła.  

Jak niemalże w każdej powieści Eleonor Hibbert, tak i tutaj czytelnik ma do czynienia z wątkiem kryminalnym. Nie jest on jakoś szczególnie skomplikowany. Widać, że Autorka ściśle trzymała się kanonów obowiązujących w literaturze dziewiętnastowiecznej, choć jeśli przyjrzeć się bliżej kwestii romansu, to Eleonor Hibbert wykazała znacznie więcej odwagi niż zrobiłaby to zapewne Jane Austen. Nie wyobrażam sobie, aby bohaterowie, chociażby Dumy i uprzedzenia posunęli się do czegoś znacznie poważniejszego niż tylko wyrażania uczuć przy pomocy słów.

Na podstawie powieści, które już przeczytałam mogę śmiało rzec, iż kobiece postaci Eleonor Hibbert są znacznie bardziej samodzielne niż te, wykreowane przez pannę Austen. Charakteryzują się silnym charakterem. Nie pozwalają zdominować się mężczyznom. Jasno dają do zrozumienia czego oczekują od życia. Co je łączy? Na pewno pochodzenie i brak rodziców. Kiedy czytelnik je poznaje są albo półsierotami albo sierotami. Nawet jeżeli jedno z rodziców jeszcze żyje, to kwestią czasu jest jego śmierć. Tak też dzieje się w przypadku Cordeli Grant. Już w pierwszym rozdziale dowiadujemy się, że rodzice osierocili ją w dzieciństwie.

Generalnie taka schematyczność w powieściach bardzo mnie drażni i zupełnie nie rozumiem, dlaczego w tym przypadku wcale mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Wciąż ciągnie mnie do książek tej Autorki i chcę przeczytać ich jak najwięcej, bez względu na powszechnie panującą negatywną opinię na temat literatury kobiecej i tego rodzaju powieści. Kiedy przeglądam blogi anglojęzyczne, to widzę, że Eleonor Hibbert nadal jest bardzo popularna na przykład w Stanach Zjednoczonych. Amerykanki wciąż zaczytują się w jej książkach. Za Oceanem bardziej znana jest jako Jean Plaidy. Niestety, w Polsce powieści wydanych pod tym pseudonimem jest niewiele.

Czy powieść tę polecam? Tak, jak najbardziej. Jednak zdaję sobie sprawę, że grupa czytelniczek, która sięgnie po nią, jak i po inne książki tej Autorki, będzie niewielka. Obym się myliła.





* V. Holt, W kręgu księżycowego blasku, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, s. 20. 



czwartek, 22 sierpnia 2013

Lucy Maud Montgomery – „Wymarzony dom Ani”











Wydawnictwo: NASZA KSIĘGARNIA
Warszawa 1986
Tytuł oryginału: Anne’s House of Dreams
Przekład: Stefan Fedyński
Ilustracje: Bogdan Zieleniec




Sierpień wielkimi krokami zbliża się do końca, a w więc najwyższa pora opowiedzieć o piątej części przygód niesfornej Anne Shirley. Tylko czy na tym etapie można jeszcze nazwać naszą rudowłosą bohaterkę „niesforną”? O, nie! Tamta rozgadana dziewczynka z nadmiernie rozwiniętą wyobraźnią już praktycznie nie istnieje. Tym razem nasza Anne Shirley jest już panią doktorową Blythe. Skończyła studia, wyszła za mąż za ukochanego Gilberta, co – jak pamiętamy – nie było łatwe, bo przecież dużo czasu musiało upłynąć zanim Anne zdała sobie sprawę ze swoich uczuć do chłopaka, który świata poza nią nie widział. Dopiero ciężka choroba Blythe’a uświadomiła jej, ile tak naprawdę Gilbert dla niej znaczy. Widocznie ten wstrząs był jej bardzo potrzebny.

Na ubóstwianym przez Anne Zielonym Wzgórzu w blasku wrześniowego słońca i przy śpiewie jednego ptaka, który najprawdopodobniej przybył w to miejsce specjalnie na tę uroczystą okazję, odbywa się ślub Anne i Gilberta. W kilka godzin później szczęśliwi państwo Blythe wyjeżdżają do swojego nowego domu, który oddalony jest o jakieś sto kilometrów od Zielonego Wzgórza. Anne jest z tego powodu bardzo szczęśliwa, ale jej najlepsza przyjaciółka – Diana Wright, niegdyś Barry – raczej nie podziela jej entuzjazmu, bo przecież znów będzie musiała rozstać się z towarzyszką dziecięcych zabaw. Nowy dom Anne znajduje się gdzieś w połowie drogi pomiędzy Glen St Mary a Przylądkiem Czterech Wiatrów. Jest niezbyt duży, biały, stoi nad brzegiem morza w przepięknej okolicy w pobliżu portu. Przodem zwrócony jest na zachód, a w dole rozciąga się wielki i błękitny port. Oczywiście dom nie należy do najnowszych, a więc ma już swoją historię, która w Anne budzi ogromną ciekawość.

[…] Pierwsze spojrzenie na nowy dom było rozkoszą dla oczu i duszy. Wyglądał jak długa kremowa muszla wyrzucona na brzeg. Wzdłuż alei dojazdowej rósł szpaler wysokich topoli, purpurowych na tle nieba. Za domem ciemniała chmurka świerkowego lasu, osłaniającego ogród od zimowych, morskich wiatrów, które wydobywały z drzew dziwną muzykę. Tak jak każdy las również i ten wydawał się kryć w sobie jakąś tajemnicę, którą można poznać, tylko wchodząc między drzewa i cierpliwie szukając. Wychylone poza zieloną ścianę lasu ramiona drzew chroniły dom przed wzrokiem ciekawskim bądź obojętnym na tajemnice […][1]

Młodzi państwo Blythe czują, że w tym niewielkim domku będą bardzo szczęśliwi. Jednak los lubi być przekorny, dlatego i w tym przypadku nie obywa się bez tragedii. Anne swój osobisty dramat znosi bardzo dzielnie, mając u boku ukochanego Gilberta, który okazuje się być niezwykle odpowiedzialny. Wie, że właśnie został głową rodziny, a przecież ta nowa życiowa funkcja do czegoś zobowiązuje każdego mężczyznę.

Megan Follows & Jonathan Crombie

Jak w każdej części opowieści o losach naszej bohaterki, tak i tutaj, pojawiają się nowe postaci. Osoby te to sąsiedzi państwa Blythe, którzy nie ukrywają swojej ciekawości względem mieszkańców białego domku w Czterech Wiatrach. A zatem czytelnik poznaje między innymi kapitana Jima (James Boyd), pannę Cornelię Bryant, piękną Leslie Moore oraz młodego pisarza Owena Forda. Każda z tych postaci niesie na barkach swoje własne życiowe doświadczenia. Kapitan Jim to były marynarz, który obecnie pracuje w latarni morskiej. Z kolei panna Cornelia to zagorzała przeciwniczka zmiany stanu cywilnego. O mężczyznach ma jak najgorsze zdanie i przypisuje im wszystko to, co złe, nie wiedząc, że los już szykuje dla niej sporą niespodziankę. Leslie Moore (w starszych tłumaczeniach – Ewa Moore) to najbliższa sąsiadka młodych Blythe’ów, która od wielu lat opiekuje się chorym psychicznie mężem i nie widzi już przed sobą żadnej przyszłości. Uważa bowiem, że tak będzie zawsze i nic dobrego już ją w życiu nie spotka.

Życie w Czterech Wiatrach płynie swoim własnym rytmem. Przyjaciele odwiedzają się wzajemnie, pomagają sobie, przekazują zasłyszane plotki, udzielają sobie nawzajem wsparcia, kiedy życie przynosi cierpienie i ból. Młody doktor Gilbert Blythe jest niezwykle szanowany w tamtejszej społeczności, szczególnie od chwili, gdy udało mu się uratować życie jednej z mieszkanek Glen St Mary. Anne ma również do pomocy gosposię, która od czasu do czasu ubolewa nad swoim stanem panieńskim. Nasza rudowłosa bohaterka zaprzyjaźnia się także z Leslie Moore, która choć początkowo bardzo skryta i nieufna, nie potrafi zbyt długo trzymać na wodzy swoich uczuć wobec pani doktorowej. Z kolei kapitan Jim uracza wszystkich wokół swoimi opowieściami o czasach, kiedy jeszcze pływał na morzu. Słuchacze są niezwykle zafascynowani, poznając owe opowieści, co w konsekwencji skutkuje napisaniem książki. Trzeba też dodać, że Anne tak do końca nie zarzuciła swojego marzenia o pisaniu, lecz skupia się raczej na literaturze dla dzieci. Ale to nie ona będzie autorką Księgi życia kapitana Jima. Na krótko spotykamy również nasze stare znajome, jak Marillę Cuthbert i panią Rachel Lynde (z pol. Małgorzata Linde).

wydanie z 1999 roku
Wymarzony dom Ani podobał mi się znacznie bardziej niż tom poprzedni: Ania z Szumiących Topoli. Smutne tylko, że Anne dorosła (co oczywiście kiedyś musiało nastąpić) i te cechy charakteru, które tak bardzo uwielbialiśmy w nastoletniej bohaterce już nigdy nie powrócą. Tym razem widzimy Anne jako zatroskaną i rozpaczającą matkę, ale też nie pozbawioną radości i szczęścia żonę. Oczywiście Anne nie byłaby sobą, gdyby nie wtrącała się w życie innych. W tej części również bierze sprawy w swoje ręce i doprowadza do tego, że ktoś może być dzięki niej szczęśliwy. Jest też niezwykle uparta, choć nie ma racji, przez co dochodzi do sprzeczki z Gilbertem.

No właśnie. A jaki jest Gilbert Blythe? Jak już wspomniałam na pewno jest odpowiedzialny. Jest też bardzo oddany swoim pacjentom. Widać, że praca jest dla niego bardzo ważna i lekarzem nie został z przypadku, lecz z powołania. Kocha swoją żonę ponad wszystko i wyraża swoje uczucia „nie tylko słowami”, czego potem są efekty w postaci bociana lecącego tuż nad białym domkiem i zrzucającego państwu Blythe prezent. Nie wierzycie? To sami przeczytajcie:

Pewnego ranka, kiedy nad falami zatoki pienił się wietrzny wschód słońca, pewien wyraźnie zmęczony bocian przeleciał nad plażą w Czterech Wiatrach, przybywając z Ziemi Gwiazd Zachodu. Pod jednym ze skrzydeł niósł śpiącą istotkę o lśniących oczkach. Bocian był zmęczony, toteż rozglądał się ze znużeniem. Wiedział, że jest blisko celu, chociaż go jeszcze nie widział. Duża, biała latarnia stojąca na skale z czerwonego piaskowca miała swoje zalety, ale żaden bocian posiadający odrobinę oleju w głowie nie zostawiłby tam maleńkiego, pulchniutkiego bobaska. Stary, szary dom otoczony wierzbami wyglądał bardziej obiecująco, ale też nie był doskonały. Jaskrawozielony budynek widoczny nieco dalej absolutnie się nie nadawał. Nagle bocian rozpogodził się. Dostrzegł odpowiednie miejsce – mały, biały domek, z którego komina unosił się dym, przytulony do dużego, szepcącego coś lasu świerkowego; ten dom wydawał się stworzony specjalnie dla dzieci. Bocian westchnął z zadowoleniem i łagodnie sfrunął na parkan […][2]

Ogromny sentyment mam do wydań pochodzących z lat 80. XX wieku, stąd okładka, którą widzicie u samej góry. Niemniej egzemplarz, który przeczytałam jest sporo młodszy i to właśnie z niego pochodzą powyższe cytaty. Pomimo iż uważam, że jak dotąd Ania z Szumiących Topoli jest najsłabszą częścią serii, jeśli chodzi o te pięć tomów, które już za mną, to jednak całość ma w sobie niepowtarzalną magię. Ta magia jest tak wielka, że czytelnik naprawdę skłonny jest uwierzyć w… bociany. 









[1] L. M. Montgomery, Wymarzony dom Ani, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, tłum. J. Bartosik, il.: K.K. Chmiel, s. 39.
[2] Ibidem, s. 247. 



 

wtorek, 20 sierpnia 2013

Iny Lorentz – „Płomienna narzeczona”












Wydawnictwo: SONIA DRAGA
Katowice 2009
Tytuł oryginału: Die Feuerbraut
Przekład: Joanna Diduszko-Kuśmirska




Po bardzo dobrym cyklu opowiadającym o dramatycznych losach nierządnicy Marii Adler wiedziałam, że na tej jednej serii się nie skończy. Niemiecka para Autorów pisząca pod pseudonimem Iny Lorentz wywarła na mnie na tyle pozytywne wrażenie, że w niedługim czasie sięgnęłam po ich kolejną książkę. Tym razem mój wybór padł na Płomienną narzeczoną. Zanim jednak przystąpiłam do lektury, przeczytałam kilka recenzji tej powieści. Niektórzy książkę zachwalali, natomiast inni ostrzegali przed wiejącą z niej nudą. Zdumiewa mnie jak opinie czytelników mogą różnić się od siebie. Niemniej jeszcze bardziej zadziwia mnie błędny przekaz niektórych recenzentów. Dziś, kiedy jestem na świeżo po lekturze, zastanawiam się czy czytałam tę samą książkę, którą przede mną omawiali inni.

Może najpierw kilka słów o tle historycznym. Otóż tym razem Autorzy przenoszą czytelnika do XVII wieku. Na terenie ówczesnej Rzeszy postrach sieją Szwedzi, którzy gwałcą, grabią, mordują i maszerują dalej, jakby nic się nie stało. Trwa wojna trzydziestoletnia. Ten konflikt zbrojny mający miejsce w latach 1618-1648 wybuchł pomiędzy protestanckimi państwami Rzeszy niemieckiej wspieranymi przez inne kraje europejskie (Szwecja, Dania, Republika Zjednoczonych Prowincji vel Republika Siedmiu Zjednoczonych Prowincji Niderlandzkich oraz Francja) a katolicką dynastią Habsburgów. Generalnie wojna wybuchła na tle religijnym, ale wśród jej przyczyn znalazło się również silne dążenie europejskich mocarstw do osłabienia potęgi Habsburgów. Fakt ten wyjaśnia długotrwałość konfliktu.

Aby Was nie zanudzić, tym razem zrezygnuję z dokładniejszej analizy tła historycznego, ponieważ należałoby skupić się w tym momencie na kwestii politycznej, a to akurat nie jest temat zbyt ciekawy. Generalnie lata wojny zostały podzielone na cztery okresy[1]. Akcja powieści obejmuje tak zwany okres szwedzki, czyli lata 1630-1635, a takim punktem kulminacyjnym jest bitwa pod Lützen, która rozegrała się w roku 1632.  


Bitwa pod Lützen w 1632 roku; Autor: Carl Wahlbom (1810-1858)


Książka stanowi mieszankę fikcji i rzeczywistych wydarzeń, które miały miejsce podczas tego konfliktu. Dlatego też oprócz postaci czysto fikcyjnych czytelnik na kartach powieści spotka również bohaterów, którzy w mniejszym lub większym stopniu w tej historii naprawdę zaistnieli. Tak więc poznamy szwedzkiego króla Gustawa II Adolfa czy Albrechta von Wallensteina – naczelnego wodza armii cesarskiej. Autorzy wspominają także o hrabim Jahannie Tilly[2], hrabim Axelu Oxenstierna[3], hrabim Matthiasie Gallasie[4], czy znanym wszystkim francuskim kardynale Richelieu.

Każda wojna ma to do siebie, że nie brak spiskowców, którzy tylko czekają, aby przypuścić atak na swoją ofiarę. Tak też jest i w tym przypadku. Armia cesarska liczy tysiące rozmaitych żołnierzy czujących do siebie mniejszą lub większą sympatię. Niekiedy aby zachować honor pojedynkują się, co tak naprawdę nie ma najmniejszego sensu, bo przecież trwa wojna i potrzeba zdrowych i sprawnych żołnierzy, zamiast rannych w dziecinnych i bezmyślnych potyczkach. Niektórzy pałają żądzą zemsty i tylko czekają odpowiedniej chwili, aby swój zamysł przekuć w czyn. W takiej armii zawiązują się też prawdziwe męskie przyjaźnie. Gdzieś po drodze strudzeni żołnierze zakochują się i robią wszystko, aby zapewnić bezpieczeństwo damom swojego serca.

Gustaw II Adolf król Szwecji (1594-1632)
Lecz nie to jest najważniejsze. Wojna to tylko tło. Na pierwszy plan wysuwa się… czarna magia i czarownice. Główną bohaterką jest hrabianka Irmela von Hochberg Kiedy ją poznajemy dziewczyna ma siedemnaście lat i nie jest zbyt urodziwa. Wraz z rodziną i grupą najbliższych sąsiadów opuszcza swój dom i w panice ucieka przed zbliżającymi się Szwedami. Niemniej Irmela nie jest taką zwyczajną młodą panienką. Ona posiada szczególny dar. Jej zmysły są nad wyraz dobrze rozwinięte, a więc słyszy i czuje otaczającą ją rzeczywistość na długo zanim dotrze ona do świadomości innych. Można wręcz rzec, że hrabianka „słyszy jak trawa rośnie”. Najprawdopodobniej ten niecodzienny dar odziedziczyła po swojej zmarłej już matce, którą swego czasu pewien zawistny dominikanin usiłował oskarżyć o uprawianie czarów. Jednakże poniósł w tej kwestii porażkę, ponieważ kobieta miała swoich wpływowych protektorów, którzy skutecznie się za nią wstawili.

Uciekający przed nieprzyjacielem w pewnej chwili docierają do lasu, na skraju którego nagle zatrzymują się. Dlaczego? Otóż Irmela słyszy tętent kopyt koni wroga. Podnosi przeraźliwy alarm, twierdząc, że z naprzeciwka nadjeżdżają znienawidzeni Szwedzi. Praktycznie nikt nie chce dać wiary jej słowom. Wśród uciekinierów są też tacy, którzy jawnie okazują jej niechęć, nazywając po prostu czarownicą. To członkowie jej rodziny. Nawet ojciec Irmeli nie chce jej uwierzyć, uznając, że dziewczynie tylko wydaje się, że coś słyszy. Jednak ona nie daje za wygraną i ucieka do lasu, a wraz z nią kilka innych kobiet. W ślad za Irmelą podąża również jej przyjaciel z dzieciństwa – Fabian von Birkenfels. Chłopak chce, aby dziewczyna wreszcie się opanowała i przestała histeryzować, bo w ten sposób opóźnia dalszą podróż. Próbuje skłonić ją do powrotu, lecz jest już za późno. Gdzieś w oddali słychać odgłosy walki i krzyki gwałconych kobiet. Fabianowi honor nie pozwala pozostać z kobietami w lesie. Chce wracać, ale Irmela siłą go powstrzymuje. Wie, że na leśnym trakcie prawdopodobnie nie ma już żywych ludzi. Pozostali tylko znienawidzeni Szwedzi, którzy jej zdaniem nie kwalifikują się, aby nazywać ich ludźmi. Dopiero, gdy jest pewna, że nie grozi im już żadne niebezpieczeństwo ze strony wroga, wraz z ocalałymi wraca na miejsce zbrodni, gdzie zastaje makabryczny widok. Tylko dwóm kobietom udaje się przeżyć całą tę masakrę. Jedna z nich jest niewyobrażalnie pokaleczona. To krewna przeora zakonu dominikanów – Ksawerego von Lexenthala. Dawna uroda dziewczyny zniknęła bezpowrotnie. Jej rozpacz jest niewyobrażalna. Za swoją krzywdę obwinia właśnie Irmelę, której wypomina czary. Wtóruje jej uratowana z masakry Joanna von Hochberg – przybrana ciotka Irmeli. Młoda kobieta nigdy nie żyła w przyjaźni z hrabianką. Teraz ma okazję do uzewnętrznienia swoich uczuć. Rzuca w stronę Irmeli nienawistne komentarze i posądza ją o stosowanie czarnej magii. Czy ma rację? Czy hrabianka von Hochberg naprawdę jest czarownicą, którą należy spalić na stosie?

Ostatecznie ocaleni uchodźcy docierają do Neuburga, a potem do Pasawy, gdzie swoje wpływy posiada przeor von Lexenthal. Wszystko wskazuje na to, że zakonnik nie zapomniał o swojej porażce sprzed wielu lat. Wtedy nie udało mu się doprowadzić matki Irmeli na stos, ale tym razem nie zamierza przegrać. Mówią, że zemsta jest słodka, a dominikanin pragnie zakosztować tej słodyczy najbardziej na świecie. Swoją nienawiść kieruje względem młodziutkiej hrabianki von Hochberg. W tym celu wykorzystuje swoją okaleczoną bratanicę – Ehrentraud von Lexenthal. Czy tym razem uda mu się sprawę doprowadzić do końca? Czy może liczyć na wsparcie ze strony Ehrentraud von Lexenthal buntowanej przez Joannę von Hochberg? Jak wielkie niebezpieczeństwo grozi niepozornej Irmeli i czy dziewczyna znajdzie kogoś, kto ją obroni, skoro na rodzinę już liczyć nie może?

Albrecht von Wallenstein (1583-1634)
Płomienna narzeczona to powieść z gatunku przygodowych. Tytuł wyraźnie wskazuje, że możemy mieć do czynienia z historycznym romansem z wojną w tle. Nic bardziej mylnego. Owszem, na kartach powieści pojawia się miłość, ale znacznie większą uwagę Autorzy skupili na ukazaniu problemu czarnej magii, która w XVII wieku naprawdę dość mocno rozprzestrzeniała się na terenach Rzeszy. Na stos trafiały nie tylko osoby, które przyłapano na gorącym uczynku. Praktycznie nikt nie mógł czuć się bezpieczny. Trzeba było uważać na każde wypowiedziane słowo czy gest. Ludzie w tamtym okresie byli niesamowicie przewrażliwieni, a wręcz obsesyjnie podchodzili do kwestii czarów. Każdy mógł być podejrzany. Najbardziej wyczulone na ten problem było duchowieństwo. Można powiedzieć, że ówczesny Kościół Katolicki opętany był przez swego rodzaju fanatyzm.

Przy Płomiennej narzeczonej nie sposób się nudzić. Akcja gna do przodu, wciąż coś się dzieje. Niemniej jeśli ktoś oczekuje, że znajdzie tutaj jakieś krwawe i brutalne opisy gwałtów na kobietach, to muszę rozczarować. Kiedy czytelnik wraz z którymś z bohaterów udaje się na miejsce zbrodni, jest już po wszystkim i oczami wyobraźni widzi tylko skutki tego, co się stało. Myślę, że Autorzy chcieli oszczędzić czytelnikowi tej brutalności. A może to kwestia przekładu? Może w wersji oryginalnej tego rodzaju opisy są znacznie bardziej wyraziste?

Tym, co najbardziej przyprawiło mnie o dreszcz przerażenia, był opis rytualnego uprawiania czarów. Pomyślałam sobie wtedy, że chyba właśnie od tego swój początek wziął satanizm. W mojej ocenie ta powieść stoi na naprawdę wysokim poziomie. Nie mogę jej niczego zarzucić. Tło historyczne opracowane fantastycznie. Bohaterowie realni i zróżnicowani pod względem psychologicznym, świetnie wpasowujący się w swoją epokę. Język prosty, co nie oznacza, że prymitywny. Czyta się naprawdę dobrze i szybko, pomimo że książka do najcieńszych nie należy. Polecam nie tylko miłośnikom historii, ale każdemu, kto lubi powieści przygodowe.

Na końcu książki Iny Lorentz pisze tak:

„Pewnego razu, podczas dość długiej podróży kolejką miejską, czytałam książkę popularnonaukową na temat kultu i pogromu czarownic. Była ona dla mnie źródłem wiedzy potrzebnej do napisania powieści. Nagle jedna z pasażerek zaatakowała mnie, krzycząc, jak śmiem zajmować się takimi diabelskimi sprawami. Kobieta radziła mi, żebym zamiast tego zajęła się chrześcijańską lekturą, co pomoże mi ocalić duszę.”[5]

No cóż… Gdyby Iny Lorentz posłuchała owej pasażerki, na pewno dziś czytelnicy nie mogliby cieszyć się lekturą naprawdę świetnej powieści o czasach, kiedy czarna magia była czymś powszechnym. Smutne tylko, że niektórym ludziom fanatyzm odbiera zdolność logicznego myślenia. 






[1] okres czesko-palatyński (1618-1624)
    okres duński (1625-1629)
    okres szwedzki (1630-1635)
    okres francusko-szwedzki (1635-1648)
[2] Johann t'Serclaes, hrabia Tilly (1559-1632) – generał w służbie bawarskiej, a następnie w habsburskiej.
[3] Axel Gustafsson Oxenstierna (1583-1654) – szwedzki polityk, najbliższy współpracownik króla Gustawa II Adolfa.
[4] Matthias Gallas (1584-1647) – wódz cesarski.
[5] I. Lorentz, Płomienna Narzeczona, Wyd. Sonia Draga, Katowice 2009, s. 603. 





niedziela, 18 sierpnia 2013

Karol Bunsch – „Bezkrólewie” #5










Wydawnictwo: WYDAWNICTWO LITERACKIE
Kraków 1979
Seria: Powieści Piastowskie





Dzisiaj znów chciałabym zabrać Was w odległą podróż do epoki średniowiecza. Jednak tym razem nie będziemy podróżować po średniowiecznej Anglii, Francji czy Niemczech. Po raz pierwszy pozostaniemy na naszych rodzimych ziemiach. Wyobraźcie sobie zatem, że jest rok 1034. Właśnie nagłą i przedwczesną śmiercią umiera Mieszko II Lambert, syn wspaniałego i niezwykle walecznego Bolesława I Chrobrego. W Polsce panuje żałoba. Pomimo że zmarły król nie dorównywał swojemu ojcu, to jednak lud i najbliżsi dworzanie czują smutek po jego odejściu. Mieszkowi II przypisuje się, iż wypędził z kraju swoich dwóch braci. Organizował też niszczycielskie inwazje na Saksonię. Prowadził wojny obronne przeciw Niemcom, Czechom oraz książętom Rusi Kijowskiej. W roku 1031 Mieszko II opuścił Polskę z powodu kolejnej wyprawy Konrada II na nasze ziemie.[1] Do tego doszły jeszcze ataki Jarosława Mądrego[2] i Mścisława I Chrobrego[3]. To właśnie oni pomogli osadzić na polskim tronie Bezpryma – najstarszego syna Bolesława I Chrobrego i brata Mieszka II Lamberta. Tereny, które waleczny ojciec Mieszka II zdołał przyłączyć do Polski, jego syn utracił. Chociaż zjednoczył państwo, to jednak nie udało mu się odbudować stabilnych struktur władzy.

Jeszcze jako książę Mieszko II ożenił się z Rychezą Lotaryńską. To małżeństwo pozwoliło mu pozyskać wsparcie Rzeszy. Rycheza Lotaryńska była pierwszą koronowaną władczynią Polski, choć zdaniem Jana Długosza po raz pierwszy koronę na głowę założyła czwarta żona Bolesława I Chrobrego – Oda Dytrykówna. Rycheza urodziła Mieszkowi II syna Kazimierza oraz dwie córki. Wiara w Boga stanowiła dla niej fundament władzy. Być może właśnie dlatego przeszła do historii jako Rycheza Błogosławiona. Była córką palatyna reńskiego – Erenfrieda Ezzona i Matyldy – córki Ottona II i siostry Ottona III. Swoje młode lata spędziła prawdopodobnie w klasztorze. Jednak nie wszyscy podzielali sposób myślenia królowej Rychezy. Chrześcijaństwo sprowadzone do Polski przez księcia Mieszka I zaczęło poważnie słabnąć. Na Śląsku rozpoczęły się powstania pogan. Lud nie chciał wiary w jednego Boga, ale swobody wyznania. Nawet ci, którzy przyjęli chrzest, dążyli do wiary w wielu bogów. Po śmierci Mieszka II te wystąpienia przeciwko chrześcijaństwu jeszcze bardziej się nasiliły. I co wtedy robi mądra królowa Rycheza? Otóż występuje do papieża, aby ten zdjął śluby z jej syna Kazimierza, który od najmłodszych lat swojego życia przebywał w klasztorze, gdzie przyuczał się na duchownego. I tutaj nasuwa się pytanie. Po co zatem przeznaczono Kazimierza do stanu duchownego, skoro był on jedynym synem Mieszka II i zgodnie z prawem jedynym następcą tronu? A może jednak późniejszy Kazimierz Odnowiciel nie był jedynym męskim potomkiem Mieszka II? Może gdzieś w zapomnieniu żył syn, którego ojciec już wcześniej przeznaczył na tron?

Rycheza Lotaryńska (ur. ok. 993 - zm. 1063)
Otóż okazuje się, że Mieszko II nie był posłusznym mężem i jeszcze przed śmiercią – jako swoją ostatnią wolę – tron polski powierzył w ręce swojego syna z nieprawego łoża. Potomek Bolesława I Chrobrego miał swego czasu kochankę. Z tego związku na świat najprawdopodobniej przyszedł książę Bolko, o którym historia zupełnie zapomniała. Nie wspomina o nim nawet Gall Anonim w swoich kronikach. A dlaczego nie wspomina? Z bardzo prostego powodu. Bolko w żadnym wypadku nie przyniósł chluby naszemu krajowi. Był księciem okrutnym, pozbawiał życia innych bez mrugnięcia okiem, stał po stronie pogaństwa. Oczywiście miał swoich zwolenników, jak Michała Awdańca – palatyna i wiernego wykonawcę testamentu Mieszka II.

Współcześni historycy zgodnie uważają, że postać Bolesława Mieszkowica zwanego również Zapomnianym lub Okrutnym, to zwykła fikcja. Bolko został wymyślony, jedynie po to, aby zapełnić około pięcioletnią lukę w dziejach Polski jaka powstała po śmierci Mieszka II. Ale czy ci historycy mają rację? Jeśli tak, to kto zasiadał na polskim tronie w tym okresie, skoro prawowity syn zmarłego władcy przebywał wówczas gdzieś w Niemczech, bo to właśnie tam wysłała go matka? Poza tym sporo informacji na temat księcia Bolesława zawierają kroniki niemieckie. Skąd zatem taka rozbieżność? Myślę, że w tej kwestii nigdy nie będzie wiadomo jak było naprawdę.

W Bezkrólewiu Karola Bunscha książę Bolko jak najbardziej występuje. Mało tego. Obok Rychezy Lotaryńskiej i braci Awdańców, jest on jednym z głównych bohaterów tej części cyklu piastowskiego. Autor ukazuje go w sposób identyczny jak zapiski historyczne, w których ta tajemnicza postać funkcjonuje. Po śmierci Mieszka II, książę Bolko upomina się o swoje prawa z całą mocą swojego silnego charakteru. Kiedy czytelnik spotyka go na kartach powieści, mężczyzna ma około dwudziestu lat i właśnie jedzie do Gniezna, aby zasiąść na polskim tronie. W tym samym czasie Rycheza Lotaryńska sprowadza z klasztoru swojego osiemnastoletniego syna – Kazimierza, któremu wręcz nakazuje objęcie władzy. Dochodzi do pierwszego zjazdu, na którym Bolko niestety nie pojawia się. Z kolei młody Kazimierz nie jest skory do posłuszeństwa matce, ponieważ znacznie lepiej czuje się jako duchowny. Ta bratobójcza walka o władzę wcale nie jest mu na rękę. Chce nawet podzielić się Polską z księciem Bolkiem. Tylko czy porywczego Bolka zadowoli taki kompromis? Przecież ojciec wyraźnie powiedział przed śmiercią, że chce go widzieć jako swojego następcę.

wydanie z 2003 roku
Książę Bolko ma na sumieniu naprawdę wiele złego. W swoim krótkim życiu dopuścił się okrucieństw, o jakich nikomu się nie śniło. Aby dopiąć swego i osiągnąć zamierzony cel jest w stanie pozbawić swojego wroga życia jednym pchnięciem miecza. Ale jest coś, co sprawia, że wstydzi się swojego postępowania. To pogarda ukochanej kobiety. Pomimo wszystko, Bolko ma uczucia. Potrafi kochać. Lecz jego miłość jest zaborcza i bezlitosna. Nie pyta o zdanie wybranki swojego serca. Nie wie, co ona czuje. Nie ma pojęcia, czy ona też darzy go uczuciem. Liczy się tylko on sam. Aby zdobyć jej serce posuwa się do najgorszego okrucieństwa. Jednak nie wie, że za wszystko w życiu trzeba zapłacić. A on będzie musiał to zrobić bardzo szybko. Śmierć upomni się o niego w najmniej spodziewanym momencie.

Bezkrólewie to piąta część cyklu piastowskiego stworzonego przez zapomnianego już trochę Karola Bunscha. Na tego Autora trafiłam zupełnie przypadkowo. Do niedawna nie miałam pojęcia, że w polskiej literaturze historycznej zapisał się tak znakomity pisarz. Przez swoje niedopatrzenie cykl piastowski liczący trzynaście tomów, rozpoczęłam od części piątej. Jednak mam zamiar swój błąd bardzo szybko naprawić i wrócić do tomów poprzedzających Bezkrólewie, a także sięgnąć po następne.

Spotkałam się z opinią, że Bezkrólewie to najsłabsza część tej serii. Na chwilę obecną nie umiem stwierdzić czy tak jest w istocie, ponieważ pozostałe tomy jeszcze przede mną. Akurat mnie ta część bardzo się podobała. Jednak trzeba wiedzieć, że nie czyta się jej łatwo. Autor zastosował tutaj język staropolski, szczególnie w przypadku dialogów. Narracja pisana jest językiem w miarę prostym i zrozumiałym. Natomiast przy dialogach Autor użył słownictwa zbliżonego do tego, jakim posługiwano się w średniowieczu. Dla niektórych czytelników może to być męczące, ale z drugiej strony dowiadujemy się, że na przykład:

  • marchy – zwłoki
  • rozbaczasz – rozważasz
  • wiło – głupcze
  • sądy – naczynia
  • obasta – obydwaj

Tego typu słownictwa spotkamy trochę na kartach powieści. Mnie ono bynajmniej nie przeszkadzało, ponieważ wszystko jest doskonale wyjaśnione w przypisach. Moim zdaniem dzięki takiemu zabiegowi książka tylko zyskuje, ponieważ w ten sposób poznajemy dokładniej klimat tamtej epoki.

Muszę przyznać, że pomimo tego, iż książę Bolko jest postacią negatywną, to jednak Karol Bunsch przedstawił go w taki sposób, że można poczuć do niego sympatię. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Na tyle dobrze znam historię, aby wiedzieć, że Bolko nigdy tronu polskiego nie objął, a przynajmniej tak twierdzą znawcy, lecz nie przeszkadzało mi to w dopingowaniu go w walce z Rychezą Lotaryńską. Może stało się tak dlatego, że królowa pokazana jest tutaj jako – mówiąc kolokwialnie – zwyczajna zołza, żądna władzy. Robi praktycznie wszystko, aby to Kazimierz ten tron objął. Mało tego. Pragnie na siłę nawracać naród polski, a tego nie wszyscy pragną. Poza tym tak naprawdę to nie Kazimierz ma rządzić Polską, ale ona. Młody król ma być jedynie narzędziem w jej rękach.

Po przeczytaniu tylko jednej części tego piastowskiego cyklu nie podejmę się jeszcze jego rekomendacji. Mogę ewentualnie polecić wszystkim miłośnikom historii ten jeden tom. Mnie bardzo się podobał. Moim zdaniem Karol Bunsch przedstawił średniowieczne polskie realia doskonale. Alexandre Dumas (ojciec) powiedział swego czasu, że pisarze, którzy tworzą powieści historyczne to swego rodzaju cudotwórcy, bo wskrzeszają umarłych. Myślę, że miał rację. Praktycznie zawsze, kiedy czytam powieść historyczną odnoszę wrażenie, że ci nieżyjący już tak długo bohaterowie naprawdę na tę jedną chwilę powracają do świata żywych. 






[1] Konrad II (ur. ok. 990 roku – zm. w 1039 roku) – pierwszy władca niemiecki z dynastii salickiej; król Niemiec, Włoch, Burgundii i Święty Cesarz Rzymski.
[2] Jarosław I Mądry (978-1054) – Wielki Książę Rusi Kijowskiej; pochodził z dynastii Rurykowiczów.
[3] Mścisław I Chrobry (983-1036) - książę tmutarakański i czernihowski.