sobota, 1 grudnia 2012

Powieść historyczna wymaga zgłębienia epoki i solidnych przygotowań...




LITERAT GRUDNIA 2012


ROZMOWA Z RENATĄ CZARNECKĄ


Renata Czarnecka debiutowała powieścią „Królowa w kolorze karminu”. Po „Signorze Fiorelli” wkroczyła w epokę oświecenia, która niesamowicie ją zauroczyła. Patrzyła na nią oczami ówczesnych bohaterek, czyli przede wszystkim Heleny Radziwiłłowej i Izabeli Czartoryskiej. Widziała ludzi rozdartych, szarpanych emocjami, nie-patriotów i nie-zdrajców. Żaden obraz nie był czarno-biały, lecz nasycony barwami. W trakcie pisania zawsze wspiera ją rodzina i to ona jest pierwszym czytelnikiem jej książek. W życiu kieruje się zasadą tolerancji i poszanowania. Jest zodiakalną rybą, absolwentką UMK. Mieszka w urokliwej miejscowości, w otoczeniu lasów. Uwielbia zwierzęta, przyrodę i oczywiście książki.



Agnes Anne Rose: Witam Cię serdecznie na moim blogu i dziękuję, że zgodziłaś się zostać Literatem Grudnia 2012. Może zacznę od tego, że specjalizujesz się w tworzeniu powieści historycznych. Tak sobie myślę, że to jednak poważne wyzwanie móc przenosić czytelnika w odległe czasy, które już dawno za nami. Dlaczego zdecydowałaś się akurat na ten gatunek literacki, a nie na przykład, na typową literaturę kobiecą, która ostatnio staje się coraz bardziej popularna?

Renata Czarnecka: Witam wszystkich serdecznie i dziękuję za zaproszenie. Piszę powieści historyczne, bo akurat historia mnie najbardziej pociąga. Bardzo lubię kostium, całą oprawę dawnych epok, i uważam, że fajnie jest pokazywać historię z perspektywy człowieka współczesnego, a w tej historii właśnie jednostkę.

AAR: Nie ukrywam, że bardzo interesuje mnie cały ten proces tworzenia powieści historycznych. Przypuszczam, że praca nad tego rodzaju literaturą odbywa się trochę inaczej, aniżeli w przypadku współczesnych powieści obyczajowych. Jak to wygląda u Ciebie? Czy dużo czasu zabiera Ci gromadzenie materiałów, które w efekcie posłużą Ci do skonstruowania interesującej fabuły?

RC: Tak, to zupełnie coś innego. Powieść historyczna wymaga zgłębienia epoki i solidnych przygotowań. Najpierw więc buszuję w książkach w poszukiwaniu czegoś, co mnie zainspiruje do stworzenia nowej powieści. To może być jakieś zdarzenie z przeszłości, osoba, ale bywa i tak, że już w trakcie pisania obecnej książki napotykam na coś, co staje się dla mnie inspiracją dla kolejnej powieści i już wiem, że o tym chciałabym pisać. Potem jest szukanie informacji na ten temat, zgłębianie tematu, które odbywa się przez cały czas pisania powieści, gdyż nieustannie mam wiele pytań i wątpliwości odnośnie do zdarzeń, epoki, ludzi, coś mi nie gra, coś jest niejasne, a więc trzeba szukać odpowiedzi, których czasem nie ma, a wtedy trzeba zdać się na własną intuicję. Tak więc praca nad powieścią zajmuje mi jakiś rok.

AAR: Wielu czytelnikom powieść historyczna kojarzy się z latami szkolnymi, kiedy pod presją nauczyciela musieli zapamiętywać szereg dat i wydarzeń z naszej przeszłości. Przyznam, że sama, czytając powieść historyczną nie chcę, aby przypominała tradycyjny podręcznik do nauki historii. Jak, w takim razie, sprawić, aby czytelnicy pozbywali się tego mylnego wrażenia?

RC: Powieść historyczna nie może być podręcznikiem historii. Pisząc, pamiętam, że to ludzie tworzą historię, nie odwrotnie. Ludzie tacy jak my, z ambicjami, z wadami, słabościami. I tych ludzi trzeba pokazać w wirze ich epoki, ich czasów. Rolą powieści historycznej nie jest nauczenie czytelnika historii, ale rozbudzenie zainteresowania tą historią, by zapragnął zgłębić zdarzenia, jakie ukazał autor, by dociekać, co jest prawdą, a co fikcją literacką. I to już jest sukces, gdy taki czytelnik przeczytawszy powieść historyczną, zajrzy do źródeł, by dowiedzieć się czegoś więcej o tamtych czasach, ludziach i zdarzeniach.

AAR: Przytoczenie w powieści faktów, które niegdyś w istocie miały miejsce to jedno, ale powołanie do życia na kartach książki postaci, które żyły setki lat temu, to już zupełnie inna sprawa. Przecież trzeba skonstruować dialogi, „włożyć w usta” bohaterów kwestie, które kiedyś naprawdę zostały wypowiedziane albo być może zostały wypowiedziane adekwatnie do sytuacji. Czy trudno jest ożywić takiego księcia czy króla, których znamy jedynie z podręczników do historii?

RC: A no właśnie. To podwójna robota, bo nie dość, że trzeba odtworzyć tło historyczne, to jeszcze postaciom, które żyły setki lat temu zabieram nazwisko, korzenie i tworzę na nowo, tworzę tak, by czytelnik uwierzył mi, że tacy byli. To nie jest łatwe. Nie jest możliwe przedstawić jakąś postać historyczną taką, jaką była ona w rzeczywistości, bo choć opieram się na źródłach historycznych, to tworzę bohaterów moimi oczami.

AAR: W Twoich powieściach często pojawia się ród Radziwiłłów. Przypuszczam, że może to wynikać z Twojej fascynacji tą dynastią. Czy tak właśnie jest w istocie, czy może zadziałał tutaj zwykły przypadek?

RC: Ogólnie uwielbiam poznawać dzieje dynastii, a co do Radziwiłłów, pierwsza moja powieść ich tyczyła, więc na nich musiałam się skupić. W renesansie był to ród dopiero wspinający się po drabinie kariery, ale w dalszych wiekach widzimy już ich rosnącą potęgę.

AAR: Kraków to miasto, które chyba większości z nas kojarzy się z monarchią. W powieści pod tytułem „Signora Fiorella, kapeluszniczka Królowej Bony” niezwykle wiernie odmalowałaś społeczeństwo szesnastowiecznego Krakowa. Jak Ci się to udało?

RC: Nie wiem, na ile mi się to udało, ale starałam się pokazać różnorodność Krakowa w tamtych czasach. Obok bogatych włoskich kupców i przepychu wawelskich komnat istniał drugi świat, był to świat ludzi, którzy musieli sobie jakoś radzić, zwykłych mieszczan, ludzi z półświatka, a także bogatych i biednych Żydów, a wszyscy oni byli ze sobą powiązani wzajemnymi zależnościami. Tak więc poszukiwałam książek, które pozwoliły mi poznać ówczesny Kraków.

AAR: „Królowa w kolorze karminu” to opowieść o wielkim romansie i małżeństwie Barbary Radziwiłłówny i Zygmunta Augusta. Historycy twierdzą, że tych dwoje ludzi praktycznie zmieniło bieg historii. Skąd, Twoim zdaniem, takie przekonanie?

RC: Może stąd, że Barbara Radziwiłłówna stała się jakimś fatum, które zawisło nad Zygmuntem Augustem, bowiem kolejna jego żona, Katarzyna z rodu Habsburgów, również nie urodziła królowi potomka, i szybko wyszło na jaw, że choruje na epilepsję, tak jak jej starsza siostra, Elżbieta. To małżeństwo trwające wiele lat było ogromnym ciężarem dla króla, który pragnął mieć syna, tymczasem miał związane ręce, bo papież nie godził się na unieważnienie małżeństwa z Katarzyną. I co ten biedny król miał robić? Brał sobie kochanki. Jedną z nich była słynna z urody i podobieństwa do Barbary Radziwiłłówny, Barbara Giżanka. Nie można jednak pominąć, że najprawdopodobniej król był bezpłodny a więc każde kolejne małżeństwo nie dałoby królowi dziedzica.

AAR: Która z Twoich powieści jest Ci najbliższa i dlaczego?

RC: Zdecydowanie „Królowa w kolorze karminu”. Najwięcej serca włożyłam w wykreowanie postaci Barbary Radziwiłłówny, bo i jej historia była bardzo tragiczna. Gdy wszystko tak pięknie szło i jej głowę przyozdobiła korona, w pół roku pożegnała się z życiem. Tworząc jej postać widziałam świat jej oczyma, pragnęłam pokazać dramat kobiety zależnej od woli mężczyzn, uwikłanej w rodzinne rozgrywki. Nie mogła stanowić o sobie, bo była kobietą. Po drugie ważną rolę odgrywały korzenie. Nie mogła więc powiedzieć, zrywam z wami, idę swoją drogą. Urodziła się jako Radziwiłłówna i należała do rodziny, to rodzina decydowała o niej. Jej pierwsze małżeństwo nie było szczęśliwe, ale przecież mariaż miał być tylko dobrze ubitym interesem, uczucia nie wchodziły w grę. Małżeństwo miało łączyć fortuny, pomnażać je i zwiększać wpływy. Barbara wiedziała, że takie jest jej przeznaczenie. Była z tym pogodzona, a jednocześnie była świadoma swojej niepospolitej urody i uroku, jaki roztaczała. Lubiła być podziwiana, była takim lekkoduchem, kobietą próżną, którą zmieniła miłość do króla. Zmieniła ich oboje. Ta korona na głowie Jagiellona jej ciążyła, przecież doskonale wiedziała, że nigdy nie zostanie małżonką króla, tak więc w Zygmuncie Auguście widziała mężczyznę, człowieka, który z wzajemnością ją pokochał. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że dla niej król gotów iść na wojnę z całym światem, z matką, senatorami, prymasem i szlachtą. I jeszcze jedna rzecz, nie sądzę, by tak było, jak niektórzy podają, że to bracia Barbary, Mikołaj Rudy i Czarny tylko czyhali na króla, by dać mu ultimatum, albo korona dla ich siostry, albo koniec romansu. Na to, sądzę, żaden z nich by się nie poważył. To od króla wyszła inicjatywa poślubienia Barbary. I ta miłość wyzwoliła Zygmunta Augusta spod kurateli i władzy matki, Bony Sforzy. To musiało ją zapiec, zaboleć, ten sprzeciw dotąd potulnego syna, który dla jakiejś Litwinki o niezbyt dobrej reputacji, chce wszystko poświęcić. Ale tak naprawdę to nie zła reputacja Barbary była przyczyną tej powszechnej nienawiści, ale obawa o wyniesienie Radziwiłłów.

AAR: Gdzieś przeczytałam, że piszesz tak, jak gdybyś osobiście znała bohaterów swoich książek. Gdybyś faktycznie miała taką możliwość, to z którą postacią historyczną umówiłabyś się na kawę? (śmiech)

RC: Trudny wybór. Na pewno z Barbarą Radziwiłłówną i księżną Heleną Radziwiłłową. Chciałabym zobaczyć jakie były naprawdę.

AAR: Czy jest jakiś szczególny okres w dziejach Polski, który chciałabyś wykorzystać w którejś ze swoich kolejnych powieści?

RC: Tak mocno tkwię w renesansie, że nie myślę teraz o innej epoce.

AAR: Gdybyś nagle miała możliwość przeniesienia się w czasie, to do której z epok chciałabyś trafić i dlaczego?

RC: Chciałabym znaleźć się na Wawelu, krótko przed śmiercią Barbary Radziwiłłówny, by posłuchać o czym szeptano w jej pokojach, w korytarzach, gdy już nie mogła się bronić przed zgrają nieprzychylnych jej ludzi czekających na jej śmierć, a jedynym człowiekiem, który jej bronił był król. Wyobrażam sobie jej samotność, gdy bliscy ludzie, dworzanie, damy dworu zaczęli odsuwać się od niej, nie mogąc znieść smrodu gnijącego ciała, a także jej złego nastroju i wybuchów złości, co było wynikiem cierpienia, gdy z pięknej kobiety pozostał już tylko szkielet obleczony skórą, cień człowieka. Ciekawie też byłoby znaleźć się na ulicach Warszawy 17 kwietnia 1794 roku w dniu wybuchu powstania przeciwko Rosjanom, a także później. Cały ten okres od wybuchu powstania do listopada, gdy do stolicy wkroczył Suworow jest szalenie ciekawy. Pisząc o tych zdarzeniach, czułam całą grozę, ten wielki strach jaki towarzyszył warszawiakom obserwującym z okien pałaców i domów tego wielkiego wodza, który, aby złamać warszawiaków wymordował dwadzieścia tysięcy prażan. Widok kozaków zaglądających do okien i liczących na łup, musiał budzić przerażenie.

AAR: W jaki sposób zachęciłabyś czytelników do sięgania po powieści historyczne, bo tak naprawdę są to lektury niezwykle wartościowe, a jednak w pewien sposób traktowane po macoszemu?

RC: Powiedziałabym: Nie bójcie się historii, nie uprzedzajcie się do niej, historia nie jest nudna, bo historię tworzyli ludzie.

AAR: Nad czym teraz pracuje Renata Czarnecka i kiedy wielbiciele powieści historycznych i Twojego talentu mogą spodziewać się kolejnej fascynującej lekcji historii?

RC: Obecnie piszę powieść o Bonie Sforzy. Jej życiorys jest gotowym scenariuszem na świetny film i doskonałym tematem na powieść. Mało kto wie, jak wiele zaznała w dzieciństwie tragedii i tułaczki, straciła ojca, dwie siostry i brata. Jej ciotkami były Lukrecja Borgia i Katarzyna Sforza, od której otrzymała spis receptur na kosmetyki, a także na trucizny. Te rodowe powiązania rzucały na nią cień, gdy przybyła do Polski, stąd tyle oskarżeń o otrucie, między innymi, synowych.

AAR: Reniu, serdecznie dziękuję Ci za rozmowę i korzystając z okazji, że zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, w imieniu swoim i czytelników mojego bloga, chciałabym życzyć Ci spokojnych, radosnych i rodzinnych Świąt oraz wciąż rosnącej liczby oddanych czytelników.

RC: Dziękuję i życzę Tobie, Agnieszko, oraz czytelnikom spokojnych Świąt, i aby nikt w tym szczególnym dniu nie był sam, a pod choinką oczywiście książek, na które niecierpliwie czekacie.


 Rozmowa i redakcja: 
Agnes Anne Rose





czwartek, 1 listopada 2012

Moja praca literacka polega na bezustannej obserwacji otaczającego świata...





LITERAT LISTOPADA 2012 



JANUSZ KORCZAK


Bądź sobą, szukaj własnej drogi.
Poznaj siebie, zanim zechcesz poznać dzieci.
J. Korczak




Był w moim życiu taki czas, kiedy za sprawą Literatury mogłam przenosić się w czasie i odbywać podróże do różnych miejsc i epok literackich. Niektóre z tych tajemniczych wędrówek po kartach rozmaitych powieści miały miejsce wbrew mojej woli, a innych wyczekiwałam z niecierpliwością. Jednak w miarę upływu czasu zaczynałam się do nich przyzwyczajać, aż w końcu nawet je polubiłam i zaakceptowałam. Dzisiaj chcę powrócić myślami do jednej z moich literackich podróży, która była dla mnie bardzo szczególna.

Kiedy straciłam rodziców, było mi bardzo ciężko. Myślałam, że już nigdy nie będę w stanie pogodzić się z ich odejściem. Przecież byli tacy młodzi i pełni życia. Gdyby nie ktoś bardzo mi bliski, którego imię nie jest w tym momencie najważniejsze, nigdy nie wróciłabym do psychicznej równowagi. Ale w tym wszystkim było coś jeszcze, o czym nigdy nikomu nie opowiadałam. Literatura chyba jednak lepiej ode mnie wiedziała czego mi potrzeba. Tak więc, gdy leżałam w jednym z krakowskich szpitali tuż po wypadku, poobijana i ze złamaną nogą, jakąś tajemniczą siłą zostałam przeniesiona do krainy, w której władzę sprawował pewien mały chłopiec. Choć liczył sobie tak niewiele lat, to jednak spoczywała na nim ogromna odpowiedzialność. Podobnie jak ja, on także stracił rodziców, dlatego musiał przejąć ich obowiązki. Kiedy go poznałam był już królem. Był królem, który za wszelką cenę pragnął, aby w jego królestwie to właśnie dzieci były najważniejsze i najszczęśliwsze. Dlatego w swoim państwie zaproponował wprowadzenie reform, na mocy których chciał oddać władzę w ręce Najmłodszych. Chłopcu temu na imię było Maciuś.

Z powodu złamanej nogi, z trudem przemierzałam komnaty jego pałacu, jednocześnie zastanawiając się czy gdzieś tutaj spotkam człowieka, który go stworzył. Człowieka z ogromną charyzmą i siłą ducha, który uparcie twierdził, że nie ma dzieci, a są ludzie. Człowieka, który stworzył swój własny kodeks praw dziecka i nakazywał jego przestrzeganie. Ponieważ w krainie Literatury wszystko było możliwe, nie zdziwiłam się, kiedy zupełnie niespodziewanie tuż obok mnie, mojego Towarzysza i Maciusia pojawił się ten, o którym myślałam, stojąc po środku królewskiego pałacu. Sądziłam, że oto moja podróż dobiegła końca, ponieważ niemal zawsze spotkanie pisarza kończyło moją wędrówkę. Dopóki byłam w towarzystwie jedynie literackiego bohatera, mogłam być spokojna o to, że nie wrócę do domu tak szybko. Lecz tym razem było inaczej. Stary Doktor, bo o nim mowa, wykonał gest, który zrozumieliśmy jako zachętę do podążania za nim.

Mały Maciuś, który jeszcze do niedawna nie opuszczał nas na krok, nagle gdzieś znikł. Zostałam tylko ja, mój Towarzysz i Janusz Korczak. Mój Przyjaciel wziął mnie na ręce, ponieważ złamana noga skutecznie utrudniała mi swobodne poruszanie się. Bez słowa ruszyliśmy za Korczakiem, który lekko przygarbiony skierował swoje kroki ku pałacowym drzwiom. Opuszczając bajkową posiadłość Maciusia byłam przekonana, że na zewnętrz powita nas piękny ogród z fontannami tryskającymi wodą i dziesiątkami kwitnących kwiatów. Tak przynajmniej zawsze wyobrażałam sobie pałacowe ogrody. Lecz stało się inaczej. Naszym oczom ukazała się Warszawa z początku dwudziestego wieku. Tuż przed nami wznosił się trzypiętrowy nowoczesny, jak na tamte czasy, gmach. Ulicą właśnie przejechał czerwony tramwaj, a w ślad za nim dorożka. Zrozumiałam, że stoję przed Domem Sierot. O ile dobrze pamiętałam, z chwilą przyjęcia pierwszych wychowanków budynek wyposażony był już w elektryczną pralnię i centralne ogrzewanie, a w swoich murach mógł pomieścić ponad sto osieroconych dzieci. O tym, co kryje wielki biały budynek przy Krochmalnej 92 miałam przekonać się już za chwilę.

Korczak, podobnie jak ja w domu dziadków w Krakowie, również zajmował pokój na poddaszu. Żal mi było mojego Towarzysza, który w dalszym ciągu niósł mnie na rękach. Nie ważyłam zbyt dużo, ale jednak wspinaczka po schodach, aby móc pokonać aż trzy piętra, musiała choć trochę nadwyrężyć jego siły. Spojrzałam na niego, ale on jedynie nieznacznie się uśmiechnął, nie wypowiadając ani jednego słowa skargi. Kiedy przeszliśmy przez drzwi z żelaznej kraty, otoczył nas półmrok, w którym niewyraźnie dostrzegliśmy drewniane drzwi. Lecz skoro tylko nasz przewodnik otworzył je przed nami, naszym oczom ukazał się jasny i obszerny pokój, gdzie przez weneckie okno wpadały promienie wiosennego słońca. Mój Towarzysz wreszcie pozwolił mi stanąć na własnych nogach, a ja natychmiast zaczęłam rozglądać się wokół. W pokoju nie było niczego, co mogłoby być tutaj niepotrzebne. Zobaczyłam stół, a na nim zdjęcie jakiejś kobiety.

— To moja matka wyjaśnił Korczak, kiedy dostrzegł, że z zainteresowaniem przyglądam się fotografii. Było tam też żelazne łóżko. Na ścianach nie zauważyłam żadnych obrazów. Z lewej strony drzwi stał regał, a właściwie szafa wypełniona papierami. Zapewne Korczak przechowywał w niej swoje cenne zapiski. Jednak tym, co najbardziej mnie zdumiało, była bryłka wykonana chyba z plasteliny, a w niej od góry do dołu tkwiły małe białe kostki.
— To mleczne zęby moich wychowanków — powiedział Stary Doktor, dostrzegając jak po raz kolejny z zaciekawieniem wpatruję się w skarby zgromadzone na stole.
— Aha — odpowiedziałam zaskoczona, przypominając sobie, że ja swoje mleczne zęby przez długi czas trzymałam ukryte w niewielkiej buteleczce po jakimś lekarstwie.

To, co wydarzyło się potem zupełnie mnie zaskoczyło. Okazało się, że Stary Doktor zaprosił nas do siebie na poddasze, aby porozmawiać ze mną o swoim życiu i pracy. Chyba wiedział, że wszelkie informacje, które od niego usłyszę, nie zachowam jedynie dla siebie. Był niemal pewien, że przekażę je dalej i tym samym sprawię, że pamięć o nim będzie wciąż żywa. Tak więc zasiadłam za jego stołem, czując jak mocno bije mi serce. To było dla mnie ogromne wyróżnienie. Przede mną leżała już czysta kartka papieru, na której wiecznym piórem miałam zapisywać słowa, które wychodziły z ust Starego Doktora. Korczak zdjął płaszcz i usiadł na swoim żelaznym łóżku obok mojego Towarzysza. Wiedziałam, że jest gotowy odpowiedzieć na każde moje pytanie. I tak oto przeprowadziłam pierwszy w swoim życiu wywiad.

Weronika Świtalska: „Janusz Korczak” to Pana pseudonim literacki. Pana prawdziwe nazwisko brzmi Henryk Goldszmit. Skąd pomysł na taki właśnie pseudonim?

Janusz Korczak: Imię dostałem po dziadku, a ten pseudonim narodził się przez przypadek jeszcze w latach mojej młodości. Pamiętam, jak posyłałem na konkurs swój dramat pod tytułem „Którędy?”. Szukając w myślach jakiegoś godła, wzrok mój padł na książkę Kraszewskiego traktującą o Janaszu Korczaku. Książka leżała na stole tuż przed moimi oczami. Zawarłem to nazwisko w rękopisie, a zecer zamienił imię Janasz na Janusz i tak jest do dziś.

WŚ: Odnoszę wrażenie, że jest Pan pisarzem niezwykle płodnym i zarazem oryginalnym. Na czym polega specyfika Pana twórczości?

JK: Moja praca literacka polega na bezustannej obserwacji otaczającego świata. Stale gromadzę wszelkie informacje, zapisując je w zeszytach. Moje bruliony pełne są notatek, a także planowanych i zaczętych utworów. W moim życiu literatura zajmuje sporo miejsca, lecz w zetknięciu z życiem, które po brzegi wypełnione jest wszelkiego rodzaju przymusami, mój zapał twórczy bardzo często zamienia się w zniechęcenie. Swoją drogę literacką przemierzam samotnie. Nie należę do żadnego ugrupowania, a z braku czasu nie śledzę nawet najnowszych prądów literackich.

WŚ: W 1921 roku w broszurze „O gazetce szkolnej” zawarł Pan takie oto słowa: Wierzę mocno w potrzebę pism dla dzieci i młodzieży; ale takich pism, których współpracownikami będą one same, które by poruszały tematy ważne i ciekawe dla nich.” Czy mógłby Pan nieco szerzej rozwinąć swój pogląd?

JK: Urzeczywistnienie tej koncepcji rozpocząłem bardzo wcześnie na terenie wszystkich moich sierocińców. Cotygodniowa gazetka jest bardzo ważnym elementem życia moich wychowanków. Emocje towarzyszące pisaniu i ceremonia odczytywania tekstów daje dzieciom wiele wzruszeń, a wychowawcom dostarcza potrzebnych informacji. Gazetkę dzieci piszą wraz z kierownikami. Ja sam staram się nie opuszczać żadnej okazji, aby moc napisać tygodniowy artykuł wstępny. Jednak trzeba pamiętać, że dorośli nie powinni zbyt mocno angażować się w życie pisma. Stanowczo im to odradzam i staram się ograniczać ich wpływ odnośnie do dziecinnych wypowiedzi.

WŚ: Czy otwierając Dom Sierot miał Pan już gotowy, wypracowany przez siebie system wychowawczy, który wystarczyło jedynie wcielić w życie?

JK: Nic podobnego. Dysponowałem jedynie pewnymi przemyśleniami w tej dziedzinie, może jakimiś ogólnymi zasadami, w jaki sposób należy postępować z dziećmi. W 1912 roku byłem już bogaty w pewne doświadczenia, jednak swój własny system wciąż tworzę, stale go korygując i dopasowując do określonej sytuacji, a czasami nawet do konkretnego dziecka. Bo przecież każde dziecko wymaga indywidualnego podejścia, dlatego nie wolno niczego generalizować. Dziecko należy postrzegać poprzez jego rozwój, szukając takich metod oddziaływania, które będą skuteczne akurat w tych, a nie innych warunkach.

WŚ: W 1903 roku rozpoczął Pan pracę jako lekarz w niewielkim szpitalu dziecięcym przy ulicy Śliskiej w Warszawie. Jednak ta ustabilizowana egzystencja lekarska nie trwała zbyt długo. Dlaczego?

JK: Moją praktykę lekarską w tamtym okresie przerwał wybuch wojny rosyjsko-japońskiej, i jako poddany rosyjski, zostałem powołany do wojska. Jednak przed wyjazdem na front, udało mi się jeszcze uczestniczyć w zaczynających się właśnie rozruchach robotniczych, opatrując jednego z rannych uczestników demonstracji. A potem przyszedł czas, kiedy całkowicie dojrzałem do oddania się pracy wychowawczej. Ta moja przemiana następowała bardzo powoli i stopniowo. Jeszcze podczas pierwszej wojny światowej byłem ordynatorem lazaretu dywizyjnego, a potem leczyłem w wojskowym szpitalu epidemicznym w Łodzi oraz w szpitalu na Kamionku w Warszawie. W tym czasie doznałem też wielkiej osobistej straty. W szpitalu zaraziłem się tyfusem. Aby nie narażać dzieci na niebezpieczeństwo choroby, zamieszkałem z matką, która nie bacząc na ryzyko choroby, pielęgnowała mnie najlepiej jak potrafiła. Niestety, ale jako lekarz poniosłem na tym polu klęskę. Przez swoją nieroztropność doprowadziłem do tego, że matka zaraziła się tyfusem i zmarła. Zatajono przede mną ten fakt do chwili, aż stan mojego zdrowia uległ poprawie. Jej martwe ciało wyniesiono z mieszkania tylnymi schodami, aby nie wzbudzać moich podejrzeń.

WŚ: To bardzo przykre.

JK: Tę stratę odczułem bardzo głęboko. Byłem na granicy depresji. Bardzo często nachodziły mnie myśli samobójcze. Odwiedzając grób matki, zawsze miałem przy sobie pastylki sublimatu i morfinę. Mój plan samobójstwa był precyzyjnie obmyślony. To nagłe sieroctwo odczułem jak własną winę. Do tego dochodziło jeszcze beznadziejne sieroctwo moich dzieci. Traktowałem to jako osobistą bezsilność. Był to oczywisty powód mojej rozpaczy.

WŚ: Powróćmy do Pana pracy wychowawczej. Co ostatecznie zadecydowało o całkowitym poświęceniu się osieroconym dzieciom?

JK: To był rok 1909. Wtedy to zostałem zaproszony przez panią Eliasbergową na uroczystość upamiętniającą osobę Marii Konopnickiej. Było to w przytułku dla sierot żydowskich przy ulicy Franciszkańskiej. Schronisku patronowało wtedy towarzystwo opiekuńcze o nazwie Pomoc dla Sierot, gdzie jednym z działaczy był doktor Eliasberg. To właśnie ta wizyta w schronisku sprawiła, że ostatecznie podjąłem decyzję o poświęceniu się dzieciom. Wówczas otrzymałem propozycję prowadzenia zajęć z dziećmi, którą przyjąłem bez wahania.

WŚ: Tutaj, w Domu na Krochmalnej, pracuje z Panem także pani Stefania Wilczyńska. Jaką rolę pani Stefa pełni w sierocińcu?

JK: Stefa, podobnie jak ja, rozpoczęła pracę wychowawczą jeszcze na Franciszkańskiej, a potem opuściła zamożny dom rodzinny i wprowadziła się na Krochmalną. To właśnie Stefie Dom Sierot zawdzięcza ocalenie w trudnych latach pierwszej wojny światowej, kiedy cierpieliśmy głód i epidemię tyfusu. Przebywałem wtedy na froncie, a Stefa stała się najwierniejszą strażniczką moich reguł wychowawczych. Jest stale obecna w życiu dzieci. Jest dla nich jak matka.

WŚ: Wiadomo, że jest Pan znakomitym pedagogiem, praktykiem i teoretykiem wychowania. Jest Pan także autorem książek dla dzieci, a do tego jest Pan również lekarzem i wielkim społecznikiem. Do tej długiej listy Pana profesji należałoby jeszcze dodać zawód dramaturg. Jak naprawdę jest z tym teatrem w Pana przypadku?

JK: Mój stosunek do teatru jest dość osobliwy. Z jednej strony publicznie manifestuję swoją niechęć i pogardę dla teatru, a z drugiej żywię do niego swego rodzaju nie odwzajemnioną sympatię, a wręcz miłość. Pamiętam, jak w 1930 roku w mieszkaniu Ireny Solskiej spotkałem Stefana Jaracza i Stanisławę Perzanowską. Jaracz, jako dyrektor teatru Ateneum, natychmiast zainteresował się moją bajką pod tytułem „Jak Pan Bóg ze świątyni w te dyrdy uciekał”. Miałem co do tej bajki pewne plany. Traktowałem ją jako fragment zamierzonej sztuki. Kiedy w końcu ukończyłem tę sztukę, Jaracz zdecydował się wprowadzić ją na scenę w Ateneum. Sztuka miała swoją premierę 1 października 1931 roku i nosiła tytuł „Senat szaleńców”, jednak nie zdobyła ona uznania publiczności...

Teraz wiem, że ten wywiad nie był kompletny, bo przecież mogłam jeszcze zapytać Starego Doktora o tak wiele rzeczy, które w tamtym momencie cisnęły mi się na usta. Mogłam jeszcze zapytać Korczaka o jego słynne „Gadaninki radiowe”, które rozpoczął w 1935 roku, czyli praktycznie w chwili naszego spotkania. Jednak trzeba było wracać do domu, a właściwie do szpitala, w którym wtedy leżałam. Mój Towarzysz zaczynał się już niecierpliwić. On wiedział, że nasz czas w Domu Sierot dobiegł końca. Lecz zanim już na zawsze opuściliśmy mury Domu na Krochmalnej, Korczak pozwolił nam poznać niektórych z jego wychowanków. To, co najbardziej mnie ujęło, to fakt, że garnęły się do niego przede wszystkim dzieci, które dzisiaj zostałyby uznane za trudne wychowawczo. Wtedy pomyślałam, że gdybym żyła w tamtej epoce i nie miała rodziny, po śmierci rodziców również trafiłabym do Domu Sierot i znalazła się wśród tych wszystkich Jaśków, Franków, Helenek i Józków. Ale ja miałam do kogo wracać. Na mnie czekali dziadkowie i brat.

I tak oto ja i mój Towarzysz pożegnaliśmy Starego Doktora i jego rozkrzyczanych wychowanków traktujących Korczaka jak ojca. Już zawsze będę mieć w pamięci jego obraz. Nigdy nie zapomnę nieco pochylonej postaci w szarym ubraniu i okularach, z zarostem na poważnej twarzy. Wtedy myślałam, że smutne i nieco gniewne spojrzenie Starego Doktora wymierzone we mnie jest czymś w rodzaju oskarżenia. Bo to przecież niejako z mojej winy rodzice zginęli. Lecz po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że się myliłam. Korczak doskonale wiedział, co go czeka. Wiedział, że właśnie wkracza w przedśmiertne lata swojego życia i stąd ten smutek. Być może przeczuwał, że trafi do Getta Warszawskiego, a potem już tylko na śmierć. Tego nigdy się nie dowiem.

Od tamtej pory starałam się zbliżyć do Korczaka poprzez literaturę, ponieważ czułam, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Łączyło nas przede wszystkim to, że obydwoje obwinialiśmy się o śmierć naszych rodziców. Wtedy też zrozumiałam, ile tak naprawdę dla Korczaka znaczyła fotografia jego matki, która zajmowała na jego stole honorowe miejsce. Odniosłam wrażenie, że Stary Doktor nigdy nie wyzbył się tego wszechogarniającego poczucia winy. Moje poszukiwania Korczaka na kartach książek doprowadziły w końcu do tego, że niedawno trafiłam na przepiękną książeczkę o Starym Doktorze zatytułowaną „Jest taka historia. Opowieść o Januszu Korczaku. Książeczka jest przeznaczona dla dzieci i opowiada o wychowankach Domu Sierot i ich ukochanym opiekunie. Napisała ją Beata Ostrowiecka, a ilustracjami ubogaciła Jola Richter-Magnuszewska. Książeczka ukazała się nakładem Wydawnictwa Literatura. Jej bohaterami są pewien Jasiek z trzeciej C i jego babcia o imieniu Frania, która zwykła mu opowiadać o ukochanym Panudoktorze. Babcia Frania była jedną z wychowanek Domu Sierot przy ulicy Krochmalnej 92. Swoją historię opowiadała Jaśkowi tak wiele razy, że w końcu chłopiec nauczył się jej na pamięć. Może wtedy, gdy wraz z moim Towarzyszem odwiedziłam Korczaka, spotkałam tam babcię Franię? Dziś nie umiem sobie tego przypomnieć. Lecz wiem jedno. Książeczka opowiada piękną i zarazem wzruszającą historię, która doskonale upamiętnia osobę tego Wielkiego Pedagoga i Przyjaciela Dzieci.






Niniejszy wpis bierze udział w konkursie „Blogerzy dla Korczaka”. Weronika Świtalska jest postacią całkowicie fikcyjną, stworzoną na potrzeby powieści pod tytułem „Literackie podróże Weroniki”. Wywiad z Januszem Korczakiem nie został nigdy przeprowadzony, lecz wszelkie informacje w nim zawarte są jak najbardziej prawdziwe i pochodzą z materiałów bibliograficznych. Pozycja książkowa polecana przez Weronikę również jest prawdziwa.







poniedziałek, 1 października 2012

Piszę o tym, co mnie osobiście pasjonuje, bulwersuje lub intryguje...





LITERAT PAŹDZIERNIKA 2012 


ROZMOWA Z ANNĄ KLEJZEROWICZ







Anna Klejzerowicz to polska pisarka, publicystka, fotograf, redaktor. Gdańszczanka. Autorka wielu powieści kryminalnych i obyczajowych oraz opowiadań grozy. Wcześniej przez wiele lat współpracowała z teatrem Atelier im. Agnieszki Osieckiej w Sopocie jako fotograf i redaktor publikacji teatralnych, pisała oraz fotografowała dla prasy, redagowała książki. Ukończyła resocjalizację, zaś prywatnie uwielbia koty, góry, książki, sztukę, a w szczególności japońskie drzeworyty ukiyo-e, oraz historię i zabytki swojego regionu.



Agnes Anne Rose: Witam Cię, Aniu, serdecznie na moim blogu i dziękuję, że przyjęłaś moje zaproszenie, zostając Literatem Października 2012. Generalnie znana jesteś jako specjalistka od kryminałów, jednak Twoja najnowsza książka pod tytułem „Czarownica” to powieść obyczajowa. Co skłoniło Cię do tego, aby tym razem stworzyć tego rodzaju historię? Chciałaś odpocząć od kryminałów czy może spróbować stworzyć coś zupełnie innego?

Anna Klejzerowicz: Jest mi bardzo miło, że mogę gościć na Twoim blogu. Witam też Czytelników. A co do „Czarownicy”, trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie... To chyba najbardziej osobista z moich książek; powstawała etapami, w przełomowych momentach mojego życia. Być może potrzebowałam akurat po prostu takiej odskoczni. Poza tym, ja zawsze lubiłam eksperymentować, próbować nowych rzeczy, staram się sama siebie nie zaszufladkować i nie ograniczać. Zdecydowałam się napisać coś innego i napisałam. Co nie oznacza, że teraz zamierzam poświęcić się wyłącznie literaturze obyczajowej. Piszę to, co mnie akurat inspiruje, i nieważne, czy przybierze to formę kryminału, obyczaju czy opowieści grozy...

A.A.R.: Głównym bohaterem „Czarownicy” jest Michał, mężczyzna po czterdziestce, z którym życie nie obeszło się zbyt łaskawie. Z reguły jest tak, że to kobieta po przejściach ucieka i zaszywa się gdzieś z dala od ludzi, natomiast w Twojej powieści czytelnik ma do czynienia z mężczyzną. Jest to swego rodzaju nowość w literaturze. W związku z tym zapytam wprost. Dlaczego akurat Michał?

A.K.: Michał nie jest głównym bohaterem „Czarownicy”. Jest tylko narratorem. Postacią pierwszoplanową jest zdecydowanie Ada, tytułowa, choć tylko symboliczna czarownica, kobieta skomplikowana, tajemnicza, wyobcowana i nieco demoniczna. Żeby pokazać ją z dystansu, potrzebowałam prostodusznego, trochę naiwnego, lecz także skłonnego do refleksji obserwatora. Chciałam, by był to mężczyzna, gdyż kobiety znacznie szybciej potrafią się rozszyfrować, a jednocześnie nie zawsze bywają wobec siebie obiektywne. W mojej książce zderzyły się dwa światy, różni ludzie nie tylko w sensie płci, ale i charakterów, poglądów, aspiracji, doświadczeń. Te różnice będą zarówno budowały ich wzajemne relacje, jak też wpływały na ich życie.

A.A.R.: W Twoich dwóch powieściach pod tytułem „Sąd Ostateczny” oraz „Cień gejszy” pojawia się postać gdańskiego dziennikarza, Emila Żądło. Obecnie coraz częściej spotyka się autorów, którzy przenoszą swoich bohaterów z jednej historii do drugiej. Czy Ty również dałaś ponieść się tej modzie, czy może zadziałała tutaj zwyczajna sympatia do postaci tego byłego policjanta?

A.K.: To chyba w każdym przypadku jest sympatia dla bohatera. Nie tylko autora, ale także czytelników. Po „Sądzie Ostatecznym” wielu czytelników oczekiwało na kolejne wejście Emila na scenę. A ponieważ sama go polubiłam, no i ponieważ obie powieści związane są z Gdańskiem, więc zatrudniłam go także przy kolejnym śledztwie. Być może nawet nie po raz ostatni. Lubię wracać do starych klimatów i bohaterów. To zresztą nic nowego, ten obyczaj trwa przecież od samego początku istnienia literatury kryminalnej, wystarczy przypomnieć Sherlocka Holmesa czy Herkulesa Poirot (śmiech).

A.A.R.: W „Cieniu gejszy” odwołałaś się do historii Japonii z początku XX wieku, a dzisiejszy Gdańsk owiany jest tajemnicą Dalekiego Wschodu. Czy pomysł na tego rodzaju powieść zrodził się z Twojej osobistej fascynacji Japonią, czy może jest to jedynie dzieło przypadku?

A.K.: Wziął się z mojej fascynacji nie tyle Japonią, co raczej japońską sztuką, a w zasadzie sztuką oraz historią sztuki w ogóle. To wieloletnia fascynacja, znacznie wyprzedzająca moje pisanie. Materiał wykorzystany w „Cieniu gejszy” zbierałam przez kilkanaście lat. Historię tę opisałam najpierw w cyklu artykułów prasowych, dopiero po latach wykorzystałam ją w powieści, dodając do niej współczesny wątek kryminalny.

A.A.R.: Przeważnie jest tak, że na kartach większości kryminałów w rolę detektywów wcielają się mężczyźni o specyficznym sposobie bycia. W powieści pod tytułem „Ostatnią kartą jest śmierć” czytelnik spotyka Weronikę Daglewską, która w końcu urzeczywistnia swoje marzenie i rozpoczyna działalność detektywistyczną. Zapytam Cię, czym w takim razie różni się kreowanie postaci mężczyzny-detektywa od kobiety, która trudni się rozwiązywaniem zagadek kryminalnych?

A.K.: Niczym! Płeć nie gra tu żadnej roli. Może z wyjątkiem reakcji bardziej konserwatywnej części społeczeństwa. Ale moja bohaterka nie jest typem kobiety, która by się tym przejmowała. Prędzej wydrapie oczy każdemu, kto ośmieliłby się podważyć jej kompetencje... z powodu płci (śmiech).

A.A.R.: We wspomnianej powyżej powieści czytelnik ma do czynienia również z wróżbami i przepowiadaniem przyszłości. Czy uważasz, że tarot i inne formy magii naprawdę wywierają wpływ na nasze życie i mogą być pomocne w kierowaniu naszymi działaniami?

A.K.: Moja książka mówi o manipulacji. W tym kontekście należy widzieć w niej także kwestię wróżb i wróżek. A więc tak wywierają wpływ. Czy mogą być pomocne? Możliwe, nie wiem. Nie mam zdania na ten temat i nie to było przedmiotem mojego zainteresowania. Moim zdaniem człowiek w swoim życiu powinien kierować się raczej własnym rozumem oraz zwyczajnym zdrowym rozsądkiem. Takie wróżby mogą okazać się niebezpieczne, gdyż wykorzystują psychikę ludzką w momencie, gdy jest ona najbardziej podatna i chwiejna. Bo zazwyczaj w takich właśnie momentach życia szukamy ratunku u najróżniejszych wróżbitów czy uzdrowicieli. Uleganie czyjejś sugestii nie jest najlepszym sposobem na planowanie swego życia. A człowiek łatwowierną jest istotą...

A.A.R.: Aniu, bierzesz również udział w zbiorowych projektach literackich. Przykładem może być tutaj wydana niedawno antologia kryminału pod tytułem „Zatrute pióra” czy mające ukazać się już niedługo „13 ran”. Czy uważasz, że takie wspólne przedsięwzięcia mają jakikolwiek sens, skoro z obserwacji wynika, że większość czytelników woli jednak sięgać po dłuższe formy literackie, jakimi są powieści?

A.K.: Ale my nie piszemy wyłącznie dla większości czytelników, lecz także dla mniejszości. Mniejszość to przecież nie znaczy gorszość, a czasem wręcz przeciwnie, w tym przypadku są to ci najbardziej wysmakowani i świadomi czytelnicy, którzy potrafią docenić zalety literackie krótkiej formy, zapisanej w tradycji nie tylko kryminału (choć ten akurat gatunek właśnie z krótkiej formy się wywodzi), ale w ogóle w tradycji literatury pięknej. Trudniej napisać i chyba trudniej także czytać krótkie formy. Jednak jeśli ktoś szerzej interesuje się literaturą a nie tylko lubi czytać, bo to są dwie różne sprawy, to nie sposób ich pominąć, podobnie jak nie da się zignorować poezji czy dramatu. Naszym zamiarem było także przekonanie czytelników, że lektura opowiadań może być równie wspaniałą przygodą jak czytanie powieści. Wszystko może mieć swój czas. Szkoda życia na uprzedzenia!

A.A.R.: Twoją pasją od dzieciństwa są historia sztuki i archeologia. Czy te niecodzienne zainteresowania w jakiś sposób pomagają Ci w pisaniu?

A.K.: Nie wiedziałam, że one są niecodzienne... Zainteresowania jak zainteresowania. Jeden interesuje się sportem, inny sztuką. Na szczęście (śmiech). Czy pomagają? Na pewno nie przeszkadzają. Ja piszę o tym, co mnie osobiście pasjonuje, bulwersuje lub intryguje. Więc te zainteresowania wykorzystuję po prostu w swoich książkach.

A.A.R.: Wydaje mi się, że niewielu czytelników wie, iż jesteś także autorką powieści pod tytułem „Muszę poznać prawdę”. Jest to historia kryminalna o tematyce górskiej. Czy mogłabyś powiedzieć coś więcej na ten temat?

A.K.: A rzeczywiście, bo to jest historia, która wyszła tylko w wydaniu broszurowym, gazetowym, dawno temu. Mój pierwszy w życiu kryminał (śmiech). Niestety byłam wtedy naiwna i sprzedałam wydawcy prasowemu wszelkie prawa autorskie, muszę ją więc spisać na straty. Nie mam pojęcia, czy ma szanse jeszcze kiedyś ujrzeć światło dzienne. Nawet tytuł mi zmienili, bo mój własny brzmiał: „Negatyw”. To była taka kryminalna historyjka górsko-fotograficzna. A konkretnie główna bohaterka, zawodowy fotograf, dociera do prawdy dzięki swoim zdjęciom i w ten sposób rozwiązuje zagadkę wyrafinowanej zbrodni, której tłem jest tatrzańskie schronisko w zimowej aurze. Mam wielką nostalgię do tej historii, ale cóż przepadła.  Chyba że kiedyś dogadam się z wydawcą i zrobię z tego jakiś e-book... Żeby nie zatonęło całkowicie w mrokach czasu. Bo inaczej bez pełni praw autorskich nikt mi tego nie wyda.

Wydawnictwo: Prószyńki i S-ka
Warszawa 2012
A.A.R.: Pasjonujesz się także fotografią. Fotografujesz przyrodę, a także ilustrujesz własne teksty autorskimi zdjęciami. Myślę, że to zainteresowanie jest niezwykle pomocne w przypadku tworzenia opisów, którymi ubogaca się fabułę danej książki. Czy, w związku z tym, zdarzyło Ci się kiedykolwiek przenieść na karty swoich powieści obrazy uwiecznione na fotografiach, lecz nie w formie zdjęć, a słów?

A.K.: Owszem, na przykład w nowelce „Pejzaż z wozem konnym” w antologii „Narracje. 6 opowiadań o Gdańsku”. Najpierw zrobiłam cykl zdjęć w zabytkowej części Wrzeszcza (jest to stara dzielnica Gdańska), które następnie stały się tłem mojego opowiadania. To tylko taki najbardziej wyrazisty przykład. Bo tak jak w fotografii zawsze pociągały mnie pewne określone tematy czy klimaty, tak samo w pisaniu, choćby podświadomie, po podobne sięgam.

A.A.R.: Kiedy stwierdziłaś, że pisanie to jest to, co chciałabyś w życiu robić? Czy już jako mała dziewczynka wiedziałaś, że któregoś dnia napiszesz książkę?

A.K.: A wiesz, że chyba tak (śmiech). Zawsze wiedziałam, że kiedyś to zrobię. Próbowałam zresztą od dziecka. Oczywiście wielokrotnie... bo cierpliwości dziecku niestety brakowało. Ale, odkąd pamiętam, coś tam sobie skrobałam.

A.A.R.: Dlaczego wybrałaś akurat pisanie kryminałów? Czy to jest ten gatunek literacki, który pociąga Cię najbardziej, czy może był to zwykły przypadek?

A.K.: Nie zaczynałam od kryminałów, tylko od opowieści grozy. Kryminał przyszedł później. Jednak chyba tak, chyba rzeczywiście ten gatunek pociąga mnie najbardziej, nie tylko zresztą jako autora, ale także, a może nawet przede wszystkim jako czytelnika. Takie decyzje nigdy nie są kwestią przypadku. Kryminał to gatunek bardzo nośny, można w nim przekazać różne treści w atrakcyjnej formie. Kto czyta moje artykuły o sztuce japońskiej? Mała garstka zapaleńców. Tymczasem „Cień gejszy” ma mnóstwo fanów, których udało mi się zarazić swoją pasją, a także utrwalić w ich pamięci pewne ważne dla mnie wartości kulturowe. Podobnie jak moje opowiadanie, zatytułowane „Zatruta krew” w antologii kryminału „Zatrute pióra”. Dotyczy poważnej kwestii społecznej, porusza wciąż aktualny problem historycznych uprzedzeń i nietolerancji. Lecz gdybym napisała o tym na przykład felieton, dotarłby on co najwyżej do niewielkiej liczby zainteresowanych. Co innego, gdy pokaże się czytelnikom, czarno na białym, jak groźna w skutkach w wymiarze pojedynczych, zwykłych ludzi może okazać się taka postawa, szczególnie gdy natrafi na podatny grunt. Dlatego kryminał jako gatunek cenię sobie wysoko.

A.A.R.: Aniu, pojawiają się głosy, że polscy autorzy specjalizujący się w pisaniu kryminałów piszą je zbyt delikatnie, używając zbyt grzecznego języka, co w konsekwencji sprawia wrażenie swego rodzaju sztuczności. Czy zgadzasz się z tym stwierdzeniem?

A.K.: Całkowicie się z tym nie zgadzam. Polscy autorzy kryminałów piszą bardzo różnie. Nie uważam, żebyśmy musieli naśladować obcą literaturę, w szczególności w sposób tak powierzchowny jak brutalizacja języka. Dla mnie to naciągane argumenty, obawiam się, że osoby, które tak uważają, po prostu zbyt mało polskich kryminałów czytały. A ja akurat czytam ich dużo, gdyż od lat recenzuję je dla serwisu „Zbrodnia w Bibliotece”. I naprawdę są bardzo różne, tak jak różnią się ich autorzy. Mnie to bardzo cieszy. Niech literatura będzie zróżnicowana, nie na jedno kopyto. Nie wymagajmy, żeby Polak pisał jak Amerykanin, bo nasza kultura, tak jak i nasza codzienność, różni się od tej amerykańskiej. I ma się różnić. Nie cierpię unifikacji. Niech każdy pisze po swojemu.

A co do zarzutu sztuczności, nie ma dla mnie nic bardziej sztucznego od popularnej amerykańskiej sensacji. Czy to w literaturze, czy w filmie. Gdzie bohater zazwyczaj jest piękny, sprawny, politycznie poprawny, odważny do granic absurdu i szlachetny niczym kandydat na świętego (tyle, że mocno przeklina). Możliwe, że nie jestem obiektywna. Lecz kiedy po raz kolejny biorę do ręki książkę, będącą wierną kalką poprzedniej, z tymi samymi pościgami, strzelaninami, bójkami, a nawet bohaterami tyle, że nazwanymi inaczej to odkładam, bo szkoda mi już czasu na sztampę.  

A.A.R.: Zapewne pracujesz już nad kolejną powieścią. Czy tym razem czytelnicy również mogą spodziewać się jakiejś mrożącej krew w żyłach historii kryminalnej, czy może będzie to książka podobna do „Czarownicy”.

A.K.: Odpowiem dyplomatycznie: będzie to coś pośredniego. Mam nadzieję, że jeszcze raz uda mi się zaskoczyć moich Czytelników (śmiech). Książka jest już w zasadzie ukończona i znajduje się w najbardziej właściwych rękach, czyli w rękach wydawcy. A ja pomału zabieram się za kolejną. 

A.A.R.: Aniu, serdecznie dziękuję Ci za rozmowę i życzę Ci tego, czego powinno życzyć się każdemu pisarzowi, czyli rzeszy wiernych i oddanych Czytelników.

A.K.: To dla nich piszemy. Więc, korzystając z Twojej gościny, wszystkich ich bardzo serdecznie pozdrawiam. Dziękuję, Agnieszko. Było mi u Ciebie bardzo miło. 



Rozmowa i redakcja
Agnes Anne Rose





sobota, 1 września 2012

Zawsze interesował mnie problem zaginięć...




LITERAT WRZEŚNIA 2012



ROZMOWA Z MAŁGORZATĄ WARDĄ

Pisarka, malarka, rzeźbiarka. Jest absolwentką Akademii Sztuk Pięknych oraz laureatką kilku konkursów literackich. Jej prozatorskim debiutem była książka „Dłonie” wydana w roku 2005. Również w 2005 roku, wspólnie z malarzem Marcinem Kędzierskim, założyła Grupę Miejską, która zajmuje się komentowaniem miasta. Napisała także kilka tekstów dla zespołu „Farba”.


Agnes Anne Rose: Małgosiu, witam Cię bardzo serdecznie na swoim blogu i dziękuję za przyjęcie mojego zaproszenia do wywiadu i tym samym zostania Literatem Września 2012. W tym roku ukazała się Twoja najnowsza powieść pod tytułem „Dziewczynka, która widziała zbyt wiele”, traktująca o kwestiach niezwykle trudnych i bolesnych, ponieważ dotyczących krzywdzenia ludzi młodych. Zastanawia mnie, czym kierowałaś się, opisując tę historię. Czy chciałaś w ten sposób zwrócić uwagę społeczeństwa na dramat tych, którzy nie potrafią się samodzielnie obronić?

Małgorzata Warda: Witaj, Agnieszko, przede wszystkim dziękuję za zaproszenie i zainteresowanie moją osobą. Faktycznie, „Dziewczynka, która widziała zbyt wiele” jest książką, o której mam nadzieję, że nie uda się Czytelnikom zbyt łatwo zapomnieć. Przyznam, że to jedna z trudniejszych dla mnie powieści. Gwałt i przemoc to niezwykle delikatne tematy, gdzie łatwo o banał, moralizatorstwo albo epatowanie cierpieniem. Nie chciałam tego, pragnęłam postawić przed Czytelnikiem pytania i zmusić go, by rozejrzał się wokół i dostrzegł te osoby ze swojego otoczenia, które być może są takimi moimi książkowymi Aaronami i Aniami. Jestem bardzo szczęśliwa, kiedy dostaję wiadomość, że to mi się udało. Pytasz, co zainspirowało mnie do napisania tej powieści. Myślę, że chłopiec, którego miałam w swojej grupie, gdy wiele lat temu byłam opiekunką kolonijną. Ale także moja wcześniejsza powieść „Nikt nie widział, nikt nie słyszał”. Tam po raz pierwszy poruszyłam bolesny temat przemocy i czułam się tak, jakbym uchyliła odrobinę drzwi i ani ich nie zamknęła, ani nie zajrzała do wnętrza, które odsłoniły.

AAR: Koszmar przemocy domowej i molestowania seksualnego, a nawet pozbawianie życia przez najbliższych to problemy, o których bardzo często słyszy się w mediach w ostatnim czasie. Teoretycznie powinno być tak, że im więcej o czymś mówimy, tym problem powinien stopniowo zanikać. Jednak, obserwując rzeczywistość mam wrażenie, że dzieje się odwrotnie. W związku z tym, czy jest w ogóle sens skupiać się na tak dramatycznych życiowych problemach, skoro ci, do których powinno dotrzeć przesłanie, zupełnie nie zwracają na nie uwagi, koncentrując się jedynie na własnych dylematach? Może lepiej zacząć pisać o sprawach przyjemnych, które nie wymagają od odbiorcy zbyt wiele?

MW: Aj, teraz to wyraziłaś sąd większości wydawców, którzy wolą wrzucić na rynek książkę lekką i przyjemną niż trudniejszy temat (śmiech). Nawet nie wiesz, jakie problemy miałam z tym, by „Dziewczynka…” poszła do druku! Trudno w to uwierzyć, szczególnie, gdy ma się na swoim koncie sześć pozycji, ale niestety w Polsce wszystko jest możliwe, nawet stwierdzenie, że powieść jest bardzo dobra, ale się nie sprzeda. Książki lekkie lepiej się sprzedają i łatwiej się je pisze. Ciekawi mnie to. Przyznam, że kiedy borykałam się ze znalezieniem wydawcy, przychodziły mi do głowy różne myśli, w tym też bliska byłam napisania romansu fantasy i nie wykluczam takiego rozwiązania na przyszłość. Każdy z nas ma przecież w życiu czas, gdy chce po ciężkim dniu zagłębić się w fotelu i poczytać coś, co go rozbawi i nie zajmie wiele miejsca w jego głowie. Innego jednak dnia i taką, na Boga, mam nadzieję ktoś jednak ma ochotę przeczytać o czymś, co głębiej poruszy. Na razie jednak, bez względu na to, czym nasyca się rynek książkowy, chciałabym pozostać przy literaturze z przesłaniem.

AAR: Decydując się na pisanie o dramatach ludzi młodych, na pewno liczysz się z tym, że będziesz musiała zwrócić szczególną uwagę na ich psychikę, która jest szczególnie delikatna i diametralnie różni się od stanu umysłu dorosłego człowieka mającego za sobą już pewne życiowe doświadczenia. Jak sobie z tym radzisz?

MW: Udaję, że znowu mam siedemnaście lat, co jest niesamowicie przyjemne! Jednak tak na poważnie, nie mam z tym kłopotów. Pisząc „Dziewczynkę…” albo kreując Agnieszkę w „Nikt nie widział nikt nie słyszał” kierowałam się swoją intuicją. Mam dar łatwego wejścia w skórę osoby, która doznaje czegoś, czego ja nigdy nie przeżyłam, a młodzi ludzie i ich problemy są mi jakoś wyjątkowo bliscy. Oczywiście pisząc o młodym bohaterze takim jak Aaron w mojej ostatniej powieści, słuchałam młodzieżowej muzyki, oglądałam kultowe dla młodzieży filmy i można było mnie spotkać na boisku, gdzie z koszulką z zespołem Muse grałam w kosza (śmiech). Było to jednak głównie niesamowicie przyjemne i nie odczuwałam tego w ogóle jako problemu. Czasem, jeśli sobie z czymś nie radzę, życie ułatwia mi moja dyżurna pani psycholog, Ilona Powierz-Marciniak. Jednak ją wolę wykorzystać do tworzenia portretów psychologicznych, ale pod kątem traumy przeżytej przez moich bohaterów albo zrozumienia zależności między nimi, ponieważ na takim polu łatwo o błąd.

AAR: Podczas promocji książki „Nikt nie widział, nikt nie słyszał” dziennikarze określili Cię fachowcem od zaginięć. Nagłe tajemnicze zniknięcia młodych ludzi to wątek główny zarówno wspomnianej powyżej powieści, jak i historii opisanej w „Środku lata”. O problemie tym wspominasz także w „Ominąć Paryż”. Interesuje mnie, skąd w ogóle wziął się u Ciebie pomysł na fabułę tak ciężką pod względem emocjonalnym?

MW: Zawsze interesował mnie problem zaginięć, nie potrafię przejść obojętnie obok plakatów z twarzami zaginionych ludzi i wydaje mi się bardzo prawdziwe powiedzenie, że lepsze są złe wiadomości, niż ich brak. Dlatego tak bardzo przeraża mnie myśl o tym, że ktoś może zniknąć bez śladu. Że można nie wiedzieć, gdzie on się znajduje, czy cierpi, czy było to zamierzone działanie i czy w ogóle żyje. Wiem, że strach najlepiej jest oswoić. Stąd powieści, które wymieniłaś. Obecnie po raz kolejny sięgnęłam po tematykę zaginięć, ale w zupełnie nowy sposób i mam nadzieję, że już w przyszłym roku będzie można zobaczyć efekty mojej pracy.

AAR: W powieści pod tytułem „Środek lata” poruszyłaś problem kazirodztwa. Nie obawiałaś się, że kiedy książka zostanie już wydana niektórzy czytelnicy będą wręcz oburzeni jej tematyką, a ich antypatia skupi się właśnie na Tobie i zostaniesz okrzyknięta jako autorka pisząca o rzeczach brudnych i złych?  Bo przecież w naszym społeczeństwie bardzo często jest tak, że odwracamy wzrok od spraw, które wydają nam się niewygodne albo zwyczajnie wstydzimy się o nich mówić, choć wiadomo, że istnieją.

MW: To, że zostanę okrzyknięta taką autorką staje się realne z powieści na powieść, ponieważ o ile w „Ominąć Paryż” czy w „Dłoniach” pojawiają się zaczątki moich zainteresowań problematyką tabu, o tyle od powieści „Środek lata” przestałam się z tym ukrywać! Mój profesor rzeźby na ASP, Jan Kucz, powiedział kiedyś, że bardzo łatwo jest krzyczeć na temat rzeczy trudnych, ale ciężko mówić o nich szeptem. I, że łatwo kopnąć w świętość, a trudno jej dotknąć. Właśnie taką szeptaną literaturę staram się stworzyć. Nie chcę bulwersować i nie staram się wyciągać na siłę tematów, którymi mogłabym kogoś obrazić. Gdybym postawiła przed sobą takie założenie, pewnie poruszyłabym problem mniejszości seksualnych, in vitro albo napisałabym coś na temat Kościoła. Na dzień dzisiejszy wydaje mi się jednak to niemożliwe. Nie chcę w ten sposób obalać żadnej świętości, interesują mnie zwyczajni ludzie postawieni przed ekstremalnymi sytuacjami. Piszę więc o tym, co mnie interesuje i o czym sama miałabym ochotę poczytać. „Środek lata” zresztą nie powstał przypadkowo. Znałam chłopaka, który miał śliczną, przemiłą dziewczynę, a ona no cóż, okazała się jego siostrą. To właśnie z ciekawości nimi zrodziła się ta powieść i przyznam, że targały mną wielkie emocje, kiedy ją pisałam, a sam temat ciągle jeszcze mnie intryguje.

AAR: W 2005 roku zadebiutowałaś powieścią pod tytułem „Dłonie”. Jednak tak naprawdę już rok wcześniej Czytelnicy mieli możliwość przeczytać „Bajkę o Laleczce” wydaną w zbiorze zatytułowanym „Wesołe historie”. Większość autorów przyznaje, że swoje pierwsze kroki w pisarstwie zaczynało stawiać jeszcze w latach dzieciństwa. Jak było w Twoim przypadku? Czy był obok Ciebie ktoś, kto szczególnie wpłynął na Twoją decyzję dotyczącą kariery literackiej?

MW: Mam wiele szczęścia w życiu i ktoś tam na górze na pewno nade mną czuwa, ponieważ nie mając przy sobie osób, które umiałyby mną pokierować i nie znając wcześniej świata wydawców, stałam się pisarką. Wcześniej pisałam dla siebie, dla przyjaciół, rodziny i do szuflady, aż przyszedł moment, gdy postawiłam kropkę po ostatnim zdaniu w „Dłoniach” i zapragnęłam, by inni ludzie poznali historię książkowej Julii. To był pierwszy raz, gdy wysłałam plik z powieścią do wydawcy. Oczywiście byłam pewna, że u tych największych nie ma sensu nawet próbować, więc dałam ją początkującemu wydawnictwu. Tak wszystko się zaczęło. A potem było już tylko lepiej. Rodzice, Siostra, Mąż i Przyjaciółki wspierali mnie we wszystkich decyzjach i do dzisiaj czytają wszystko, co wyjdzie spod mojej ręki. Biedna Dorotka, z którą pracuję, całe dnie wysłuchuje tysiąca moich pomysłów i szuka rozwiązań dla moich książek! Obecnie męczę ją kwestiami zjawisk paranormalnych, ponieważ to o nich teraz piszę.




AAR: Można by przyjąć, że tak naprawdę zaczynałaś jako bajkopisarka. W związku z tym, czy nigdy nie myślałaś, aby dalej pójść tą drogą i pisać dla dzieci?

MW: „Bajka o Laleczce” jak na razie to mój pierwszy i jedyny krok w stronę dziecięcego świata. Mój mąż zawsze, gdy mówię, że teraz napiszę coś dla dzieci albo dla młodzieży odpowiada: No tak, tym razem masakra rozegra się w szkole albo w przedszkolu. Bajka powstała dawno temu, całkiem przypadkowo i kiedy wysłałam ją na konkurs Radia Wrocław, gdy jakiś czas później kurier przyniósł mi karton z nagrodami byłam zaskoczona. Po paru latach przypomniałam sobie o niej i wysłałam ją do Wilgi. Udało się. Obecnie mam prawie pięcioletnią córeczkę i ona uwielbia wieczory, gdy kładziemy się obok siebie i wspólnie tworzymy bajki. Może kiedyś je spiszę, albo może napiszę jakąś książkę z myślą o niej i spróbuję ją wydać. Nie wiem tego. Na dzień dzisiejszy mam trochę planów dotyczących powieści i dziennikarstwa, więc nie mówię nie.

AAR: Małgosiu, jesteś osobą niezwykle uzdolnioną pod względem artystycznym. Przypuszczam, że tkwią w Tobie także inne ukryte przed światem umiejętności. Rzeźbisz, malujesz, piszesz. W związku z tym, powiedz mi, na ile rzeźba i malarstwo pomaga Ci w pisaniu? Czy te trzy umiejętności harmonizują się u Ciebie w jakiś sposób, czy może każda z nich funkcjonuje oddzielnie?

MW: Dziękuję, Agnieszko za miłe słowa, ale nie przeceniałabym swoich zdolności. Lubię malować i kocham rzeźbić, ale obecnie w tej materii skupiam się raczej na zleceniach dla klientów. Wydaje mi się, że piszę trochę tak, jakbym malowała, a w malarstwie czasem wykorzystuję bohaterki moich książek. Ale to tylko takie smaczki. Jeślibym miała mówić, że sztuki artystyczne jakkolwiek wpłynęły na moją pisarską twórczość, to chyba najbardziej poprzez fabułę. W „Dłoniach”, w „Nie ma powodu, by płakać” i „Czarodziejce” wyrzucałam z siebie historie artystów i ich problemy i starałam się udokumentować ten barwny i magiczny świat. Obecnie od tego odchodzę, ale pisząc, mam przed oczami obrazy, tyle, że coraz częściej zmierzają w kierunku tych filmowych, a nie takich, które tworzy się na płótnie.

AAR: Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy Twoim wykształceniu. Zauważyłam, że większość Twoich bohaterów to także osoby ściśle związane ze środowiskiem artystycznym. Czy mam rozumieć, że wolisz pisać o czymś, co znasz z autopsji, ponieważ wtedy historia, którą opisujesz jest bardziej wiarygodna?

MW: Na pewno tak właśnie jest, jak mówisz, ale obecnie sprawia mi przyjemność, kiedy wcielam się w kogoś pracującego w zawodzie, o którym nic prawie nie wiem. Wówczas muszę zgłębić tę profesję, nauczyć się jej i porozmawiać z kimś, kto ją uprawia to bardzo przyjemny element pisarstwa, kiedy podchodzę do niego jak do doktoratu. Być może też wyczerpałam już swoją potrzebę tworzenia bohaterów artystów. Był jednak czas, że chciałam pisać o nich, ponieważ wydawało mi się, że w tym temacie mogę bardzo wiele powiedzieć.

AAR: Małgosiu, jesteś także autorką kilku tekstów do piosenek zespołu Farba. Czy z uwagi na fakt, że posiadasz niezwykle artystyczną duszę, myślałaś kiedykolwiek, aby spróbować swoich sił także w śpiewaniu?

MW: Oj, Agnieszko, wyrzuć ten pomysł z pamięci! Artystyczna dusza nie oznacza dobrego słuchu ani ciekawego głosu. Uwierz mi, że nie chciałabyś słuchać mojego wykonania, już nawet moja córeczka zapytała, gdy śpiewałam jej kołysankę: mamusiu, czy musisz śpiewać całą? Ale chętnie podjęłabym się napisania tekstów dla innych zespołów, ponieważ jest to ciekawe i bardzo przyjemne doświadczenie. Takie myślenie skrótami.

AAR: Jesteś również współzałożycielką artystycznej Grupy Miejskiej. Jaki konkretnie jest cel tego przedsięwzięcia?

MW: Marcin Kędzierski, założyciel Grupy, kocha miasto i w jego obrębie widzi wiele historii, które warto opowiedzieć. Zauważa sens w prostych zjawiskach, takich jak jadący autobus, ludzie czekający na przystanku, czy człowiek sprzedający na chodniku jajka. Maluje bardzo dobre obrazy i do niektórych napisałam teksty, które w pewien sposób je dopełniały. Pytasz o sens tego działania. To rodzaj performance'u, który ma zwrócić uwagę na miejskie obrzędy i jednocześnie przybliżyć ludziom sztukę.

AAR: Czy zastanawiałaś się kiedyś nad tym, jak wyglądałoby Twoje życie zawodowe bez pisania? Czy byłabyś w stanie odrzucić tworzenie literatury i zająć się czymś zupełnie innym?

MW: Przyznam, że kiedy miałam problemy z wydaniem „Dziewczynki…”, którą uważam za najlepszą swoją powieść, w rozpaczy wzięłam pod uwagę możliwość, żeby przestać pisać. Tłumaczyłam sobie to tym, że nie ma sensu pisać książek, skoro zrobienie tego jak najlepiej nie przynosi efektów, a przecież nie chciałabym pisać na siłę rzeczy lekkich tylko dlatego, że z wydaniem ich nie miałabym problemów. Ale to zwątpienie to był tylko moment, ponieważ żeby zagłuszyć ten problem, zaczęłam znowu pisać. Nie potrafię przestać. Nie umiem wyobrazić sobie, że kiedyś może to nastąpić, że z jakichś względów będę musiała porzucić te wszystkie światy i bohaterów, którzy żyją w mojej głowie. Myślę, że byłaby to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogłyby mi się przydarzyć. Dlatego odpowiedź na Twoje pytanie brzmi: nie, nie mogłabym zamienić tego na inne zajęcie. Na żadne, nawet najlepiej płatne. Dla mnie pisanie jest jak oddychanie.

AAR: Małgosiu, na koniec zapytam Cię o Twoje najbliższe plany wydawnicze. Wiem, że praca nad kolejną powieścią trwa, a może nawet zbliża się już do końca. Czym tym razem zamierzasz zaskoczyć swoich Czytelników?

MW: Praca jeszcze jest w powijakach, ale powoli zaczynam już ją widzieć jako całość. Faktycznie, oddam ją na jesieni panu redaktorowi, Konradowi Nowackiemu, i zobaczymy, czy mu się spodoba. Myślę, że dla Czytelników ta książka będzie takim zaskoczeniem jak okazała się być dla mnie. „Jak oddech”, bo tak brzmi jej roboczy tytuł, to historia miłości dwojga ludzi, którzy znali się od dzieciństwa do dorosłości. Kiedy chłopak znika, dziewczyna zaczyna go szukać, ale w tych poszukiwaniach zachodzi o wiele dalej niż do rozwikłania Tajemnicy. Otwiera się dla niej świat, gdzie wszystko jest możliwe, gdzie czas można dowolnie naginać, a miłość nigdy nie ma końca. Ciekawa jestem reakcji Czytelników na tę książkę, szczególnie też dlatego, że nigdy wcześniej nie skupiałam się całkowicie na relacji on-ona, a w tej powieści to główny wątek.  Przede wszystkim jednak jestem ciekawa tego, jak ją zakończę!

AAR: Serdecznie dziękuję Ci za rozmowę i życzę kolejnych sukcesów wydawniczych oraz coraz większej liczby wiernych Czytelników.

MW: Dziękuję również!



Rozmowa i redakcja:
Agnes Anne Rose