wtorek, 22 grudnia 2020

Marcin Brzostowski – „Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję”

 

 

 

 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Autora. Dziękuję!

 

Wydawnictwo: E-BOOKOWO

Będzin 2020

Wydanie II

                                   
                  

Życie stanowi najlepszy materiał na książkę. Tak przynajmniej twierdzą pisarze, dlatego z reguły obserwują i zapamiętują wszystko to, co się wokół nich dzieje, aby potem w nieco zmodyfikowanej formie przenieść swoje obserwacje na dysk komputera. Czasami powstaje z tego historia obyczajowa czy kryminał, a niekiedy jest to komedia lub satyra. Trzeba pamiętać, że literatura ma to do siebie, iż zmusza czytelnika do wyciągania własnych wniosków. Ludzie tworzą ją po to, aby jej odbiorcy uczyli się samodzielnie myśleć i w związku z tym stawali się niezależni w poglądach i opiniach.

Marcin Brzostowski przyzwyczaił swoich czytelników do tego, iż książki, które tworzy wyróżniają się w sposób szczególny spośród tych, które obecnie zalewają nasz rynek wydawniczy i dlatego trudno jest przejść obok nich obojętnie. Z drugiej strony jednak fakt ten może działać na niekorzyść twórczości autora, ponieważ czytelnicy przez lata przyzwyczaili się do prozy, która nie zmusza do jakiegoś wielkiego wysiłku intelektualnego, jest prosta w odbiorze i słodka niczym beza, która może wywołać skutek odwrotny do zamierzonego. Dlatego też o książkach Marcina Brzostowskiego należy mówić i pisać tak często, jak to tylko możliwe i równie często zachęcać czytelników do sięgania po nie.

Szach-Mat! czyli Szafa wychodzi, ja zostaję to niewielkich rozmiarów pozycja, która – moim zdaniem – stanowi doskonałe narzędzie zmuszające czytelnika do myślenia nie tylko na temat samej egzystencji człowieka, ale też o otaczającym go świecie i relacjach międzyludzkich. Książka składa się z pięćdziesięciu króciutkich opowiadań, z których każde niesie w sobie jakieś przesłanie. To wszystko podszyte jest ironią. Po raz pierwszy książka ukazała się w 2010 roku. Tym razem mamy więc przed sobą jej wznowienie. Inspiracją do napisania opowiadań stała się twórczość Andrzeja Bursy (1932-1957), który był poetą niezwykłym, choć dane mu było żyć jedynie dwadzieścia pięć lat. Mimo to zapisał się w dziejach polskiej literatury jako poeta wyklęty. Był także dziennikarzem i prozaikiem, natomiast jego legenda niedostosowanego do świata buntownika wciąż jest niezwykle silna. Ponieważ tacy jak on, zazwyczaj popełniają samobójstwo, Andrzejowi Bursie również przypisuje się, iż sam odebrał sobie życie, co jest nieprawdą. Cierpiał na wrodzoną wadę serca, która w końcu go zabiła.  

Zbiór opowiadań Marcina Brzostowskiego to naprawdę mądre i bardzo dobrze napisane teksty, w których autor skupia się na niezwykle istotnych sprawach towarzyszących nam praktycznie każdego dnia. Te miniaturowe opowiadania nie są jednolite tematycznie, lecz w każdym z nich poruszony jest inny problem. I tak oto czytamy o miłości, przyjaźni, wzniosłych ideałach, ale też i o tych negatywnych stronach naszego życia, jak zakłamanie, zdrada, wyobcowanie, a nawet polityka, która chyba od zawsze dla wielu jest tak męcząca, że trudno o niej myśleć. Czasami jakiś temat wydaje się tak bardzo oderwany od rzeczywistości, że trudno nie uśmiechnąć się podczas czytania. Niemniej jest to w pełni zamierzone przez autora, który ma w tym swój ukryty cel. Nawet najbardziej poważnym tematom wtórują tak charakterystyczne dla twórczości Marcina Brzostowskiego groteska, humor, a czasami nawet zwykła ludzka złośliwość, która jest cechą ludzi inteligentnych, a przynajmniej tak twierdzą tak zwane mądre głowy. Autor niczego nie owija w bawełnę, niczego nie koloryzuje, lecz pisze w prosty i zrozumiały sposób bez użycia jakichkolwiek ozdobników literackich czy językowych, natomiast z każdego opowiadania czytelnik jest w stanie wyprowadzić swój własny wniosek, jeśli tylko zdoła odkryć obecne tam drugie dno.

Na koniec nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko polecić Wam tę pozycję. 

 

Agnieszka Różycka

tłumaczka, autorka, dziennikarka, eseistka



Książka do kupienia m.in. tutaj




 

wtorek, 3 listopada 2020

Wojciech Dutka – „Bractwo Mandylionu”

 

 

 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa. Dziękuję! 

 

 

Wydawnictwo: LIRA

Warszawa 2020

Wydanie drugie uzupełnione i rozszerzone



 

Zanim przejdę do omówienia powieści, pozwolę sobie nakreślić kilka zdań na temat tytułowego Mandylionu. Mandylion był najprawdopodobniej jedną z najbardziej czczonych chrześcijańskich relikwii, która dotarła do Francji w średniowieczu. Był to mały, prostokątny kawałek materiału, na którym odciśnięty został wizerunek twarzy Chrystusa. Prawosławni chrześcijanie uważali go za pierwszą ikonę. Historia Mandylionu sięga apokryficznej opowieści o legendarnym władcy królestwa Osroene ze stolicą w Edessie, którym władali przedstawiciele dynastii Abgar. Królestwo to było rzymską prowincją założoną przez plemiona pochodzące z północnej Arabii. Wspomniana historia dotyczy ówczesnego władcy Abgara V Ukkama bar Ma'nu (?), którego okres panowania przypadł na lata 4 p.n.e. – 7 n.e. i 13 n.e. – 50 n.e. Opowieść ta po raz pierwszy została zapisana w Księdze Historii Kościoła, a jej autorem był niejaki Euzebiusz z Cezarei (ok. 265 – 339/340). Euzebiusz opowiada historię, która wydarzyła się za życia Chrystusa. Król Abgar V Ukkama bar Ma'nu miał wysłać do Jezusa list, w którym prosił Go o to, aby ten przybył do Edessy i uzdrowił go z kalectwa. Treść listu miała brzmieć następująco:

 

[...] Słyszałem o Tobie, że uzdrawiasz ludzi bez lekarstw i ziół, że słowem swoim przywracasz wzrok ślepym, chromym każesz chodzić, trędowatych oczyszczasz i zmarłych wskrzeszasz. Usłyszawszy to wszystko o Tobie uznałem po rozwadze, że jedno z dwojga to być może: albo jesteś Bogiem, który zstąpił z nieba, aby czynić cuda, albo też jesteś Synem Bożym, który takie cuda może czynić. Dlatego też w tym liście pragnę Cię błagać, abyś raczył przybyć do mnie i uleczyć mnie z mej choroby, na którą cierpię już od dawna. Dowiedziałem się bowiem także, że Żydzi szemrzą przeciw Tobie i nastają na Twe życie. Przybądź więc do mnie, bo moje miasto małe, lecz zacne, wystarczy dla nas obydwu.

 

Zdaniem Euzebiusza, Chrystus odpisał królowi, wyjaśniając mu, że niestety nie może pojawić się w Edessie w tym konkretnym czasie, ale zamiast tego wyśle tam jednego ze swoich uczniów. Wiadomość, którą według legendy miał otrzymać król brzmiała następująco:

 

Błogosławiony jesteś, ponieważ uwierzyłeś we Mnie, choć mnie sam nie widziałeś. Napisane jest bowiem o mnie, że ci, którzy Mnie widzieli, nie uwierzą we Mnie, a ci, którzy Mnie nie widzieli, uwierzą i zostaną zbawieni. Co do tego zaś, co mi napisałeś, abym do Ciebie przybył, to trzeba, abym wypełnił to, po co jestem posłany, a potem muszę wrócić do Tego, który mnie posłał. Gdy jednak wzięty będę do nieba, poślę do Ciebie jednego z mych uczniów, aby Cię uleczył i dał Ci życie. 

 
Nie wiadomo tak naprawdę na ile prawdziwa jest treść tego listu i czy w ogóle Chrystus napisał go do Abgara V Ukkama bar Ma'nu. Jeśli faktycznie tak się stało, to jest on jedyną rzeczą, jaką Jezus pozostawił po sobie na piśmie. W każdym razie Euzebiusz z Cezarei twierdzi, że list ten przyniósł królowi uczeń Chrystusa o imieniu Ananiasz. Potem, po Wniebowstąpieniu Jezusa, na dworze w Edessie miał rzekomo zjawić się Tadeusz z Edessy, którego tradycja katolicka utożsamia z Judą Tadeuszem. Jego modlitwa sprawiła, że król Agbar faktycznie odzyskał zdrowie, tak jak zostało mu to obiecane przez samego Chrystusa. Żadnej wzmianki o Mandylionie nie ma natomiast w zapiskach pątniczki Egerii, która w latach 381-384 odwiedziła Ziemię Świętą, zaś swój pamiętnik spisała około 380 roku, kiedy to ponownie zainteresowano się Edessą oraz legendą o królu Agbarze. 
 

Tadeusz z Edessy wręcza Mandylion królowi Abgarowi

 
Pierwsza wzmianka na temat świętego wizerunku pochodzi z notatek wspomnianego wyżej Tadeusza z Edessy spisanych około 400 roku. Z jego relacji wynika, że król Agbar V Ukkama bar Ma'nu wysłał do Jezusa pewnego malarza, który namalował Jego portret, a potem artysta wrócił z nim na królewski dwór, zaś władca przyjął go z wielką radością. Po jakimś czasie obraz został przeniesiony do komnaty znajdującej się w murach bramy miejskiej Edessy. Od tego czasu wierzono, że w razie zagrożenia wizerunek Jezusa przyciągnie Boże miłosierdzie i obroni miasto przed wrogami. Z kolei około 593 roku prawnik z Antiochii, Ewagriusz Scholastyk (536-594), określił obraz jako ten, który został „stworzony przez Boga”, sugerując jednocześnie, że jego pochodzenie jest nadprzyrodzone. 

W latach 609-944 Edessa znajdowała się najpierw pod rządami pogańskich Sasanidów, a potem muzułmanów. Nie ma zatem żadnych informacji na temat Mandylionu, które pochodziłyby z tego okresu. W 944 roku miasto zostało natomiast zdobyte przez Bizantyjczyków i wtedy też wizerunek Jezusa znów zaczął być sławny. Najprawdopodobniej przez te trzy stulecia był gdzieś ukryty. Wtedy też Mandylion przeniesiono z Edessy do Konstantynopola, a tam cesarz Roman I Lekapen (870-948) umieścił go w pałacowej kaplicy. W 1204 roku podczas czwartej krucjaty Konstantynopol został zdobyty i splądrowany przez francusko-normańskich krzyżowców i wtedy też zarówno Mandylion, jak i Całun Turyński zostały odebrane prawosławnym chrześcijanom i przewiezione na zachód, natomiast w 1241 roku sam Mandylion trafił w końcu w ręce króla Ludwika IX Świętego (1214-1270) i cesarza łacińskiego Baldwina II de Courtenay (1217-1273). Obaj pochodzili z francuskiej dynastii Kapetyngów. Istnieją też pewne dowody na to, że ten niezwykły wizerunek Chrystusa przeszedł również przez ręce templariuszy.

 

Król Francji, Ludwik IX Święty, umieścił relikwię w nieukończonej jeszcze wtedy słynnej Świętej Kaplicy (z franc. Sainte-Chapelle) znajdującej się w zamku na wyspie Cité w Paryżu. Król ukończył jej budowę w 1248 roku. Po jakimś czasie trafiły tam także inne wspaniałe relikwie związane z chrześcijaństwem, jak peleryna świętego Marcina, Korona Cierniowa Jezusa, Krzyż, włócznia Longinusa oraz wiele innych relikwii mających związek z samym Chrystusem i jego apostołami, a nawet z Maryją, matką Jezusa. Relikwie te były bowiem wspólnym dziedzictwem francuskich królów aż do rewolucji francuskiej, która wybuchła w 1789 roku. Wtedy spotkał je los podobny do losu relikwii Joanny d’Arc (1412-1431). W czasach napoleońskich rozrzucone po świecie relikwie, którym udało się przetrwać, zostały ostatecznie przekazane arcybiskupowi Paryża, lecz Mandylion nie trafił już do Francji. W Watykanie znajduje się jednak obraz, co do którego panuje opinia, że jest on Mandylionem z Edessy, ale fakt ten nie został nigdy w stu procentach potwierdzony. Możliwe jest natomiast, że Mandylion wywieziono do Włoch podczas rewolucji francuskiej, lecz nie ma na to twardych dowodów.

 

Z Bractwem Mandylionu Wojciecha Dutki po raz pierwszy spotkałam się w 2015 roku. Przeczytałam wówczas pierwsze wydanie tej powieści pochodzące z 2009 roku. Ta książka już wtedy zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Ponieważ historia Anglii i wszystko, co wiąże się z Wielką Brytanią stanowi nie tylko moje hobby, ale przede wszystkim jest gałęzią nauki, którą zajmuję się na co dzień, więc jestem też bardzo wymagająca, jeśli chodzi o publikacje na ten temat. Nie sądziłam jednak, że przyjdzie mi kiedyś napisać o tej książce po raz drugi. Moja opinia o Bractwie Mandylionu wciąż pozostaje niezmienna. Nadal uważam, że jest to jedna z najlepszych powieści historycznych, jakie w życiu czytałam. Głównym bohaterem jest normandzki szlachcic i syn hrabiego Gloucester, Gotfryd de Melville, który pierwsze lata swego życia spędza w Anglii pod panowaniem Henryka II Plantageneta (1133-1189). Jest zatem rok 1170, a Gotfryd wcale nie ma takiego łatwego życia, jak mogłoby się wydawać, patrząc na jego pochodzenie. Będąc jeszcze dzieckiem, traci ukochaną matkę, natomiast z ojcem zupełnie nie potrafi się dogadać. Sytuacja pogarsza się jeszcze bardziej, gdy hrabia sprowadza sobie do domu kolejną kobietę, po czym czyni ją swoją małżonką. Macocha jest młoda, a do tego jeszcze niesamowicie ambitna i pazerna na majątek męża. Praktycznie od pierwszego dnia przebywania z Gotfrydem pod jednym dachem, Juliette jest do niego wrogo nastawiona i wcale tego nie ukrywa. Buntuje swego męża przeciwko pasierbowi i sugeruje mu, aby ten jak najszybciej pozbył się syna z domu, a najlepiej będzie, jeśli odda go do klasztoru, gdzie będzie mógł przygotowywać się do życia w stanie duchownym. A ponieważ kobieta jest w stanie błogosławionym i ma nadzieję, że już niedługo urodzi syna, to cały majątek Hugona de Melville’a będzie dla niego jak znalazł. Ostatecznie młody Gotfryd trafia pod opiekę Odilona, który jest dość wpływowym biskupem Gloucester.

 

 

Wejście krzyżowców do Konstantynopola

Obraz został namalowany około 1840 roku.

autor: Eugène Delacroix (1798-1863)

 

 

Gotfryd nie jedzie jednak do klasztoru sam. Towarzyszy mu wierny giermek i zarazem przyjaciel, Henryk z Bienne. Dość szybko okazuje się, że biskup bynajmniej nie działał bezinteresownie, przyjmując Gotfryda do klasztoru. Pewnego dnia wzywa do siebie chłopka i wyznacza mu misję, która wiąże się z tym, że syn Hugona de Melville’a zmuszony jest udać się na dwór Henryka II Plantageneta. Gotfryd wyrusza tam wraz ze swoim wiernym giermkiem. Niestety, w podróży nie są bezpieczni, ponieważ po piętach stale depcze im niejaki „człowiek z kuszą”, który ma tylko jeden cel. Pozbyć się Gotfryda i jego towarzysza raz na zawsze. Dlaczego? Kim jest ten mężczyzna i kto go wynajął?  A może działa na własną rękę? Od tej pory ich życie nie będzie już wyglądać tak samo. Lecz to nie wszystko. Szybko okazuje się bowiem, że Gotfryd i Henryk przybyli do Londynu w bardzo trudnym czasie. Są świadkami poważnego konfliktu króla z arcybiskupem Canterbury, Tomaszem Becketem (ok. 1118-1170). Konflikt ten kończy się dla tego drugiego tragicznie. Jak gdyby tego było mało, Gotfryd de Melville zostaje wplątany w cały ten koszmar i teraz sam może mieć poważne problemy. Czy zatem zostanie oskarżony i skazany na śmierć, jak pozostali winni zabójstwa? A może w ostatniej chwili ktoś przyjdzie mu z pomocą i uwolni od okrutnej śmierci?

 

Historia Gotfryda de Melville’a nierozerwalnie łączy się z Mandylionem z Edessy, o którym napisałam powyżej. Mandylion stanowi praktycznie trzon fabuły. Natomiast jeśli chodzi o tło historyczne, to wraz z głównym bohaterem czytelnik bierze udział w trzeciej (1189-1192) i czwartej (1202-1204) krucjacie, kiedy to zdobyto Konstantynopol, czego konsekwencją było utworzenie Cesarstwa Łacińskiego, które przetrwało do 1261 roku. Akcja powieści od samego początku jest niezwykle wciągająca, natomiast narratorów jest dwóch. O swoim życiu raz opowiada nam sam Gotfryd de Melville, który kończy już swoją ziemską wędrówkę, a raz jest to narrator trzecioosobowy. Główny bohater praktycznie nie ma się czym chwalić, ponieważ zrobił w życiu wiele złego. Można zatem odnieść wrażenie, że ta opowieść to swego rodzaju spowiedź Gotfryda stojącego nad grobem. Możliwe, że podejmowane przez niego złe wybory stanowią konsekwencję tego, co przeżył już w swoim rodzinnym domu, kiedy najpierw musiał zmagać się z traumą po śmierci matki, a potem ojciec praktycznie wyrzucił go z domu, aby wszystko, co należało się pierworodnemu synowi przekazać przyrodniemu bratu Gotfryda. Potem doszły jeszcze podejrzane działania biskupa Odilona, w wyniku których został wplątany w coś, co zagrażało nie tylko jego bezpieczeństwu, ale wręcz życiu. Sprawy osobiste też nie szły po myśli Gotfryda. Pobyt w Prowansji zmienił jego życie nieodwracalnie, zaś uczestnictwo w wyprawach krzyżowych również spowodowało, że na pewne sprawy rycerz zaczął patrzeć inaczej. 

 

 

 Zdobycie Konstantynopola w 1204 roku

autor: Palma Le Jeune (1544–1620)



Gotfryd de Melville to postać niezwykle złożona. Można odnieść wrażenie, że on sam także nie jest do końca przekonany o słuszności swojego postępowania. Wielokrotnie działa pod wpływem emocji, lecz zawsze ma u boku prawdziwych przyjaciół, którzy są gotowi nadstawić karku w jego obronie. Jest to dowód na to, że prawdziwa męska przyjaźń naprawdę istnieje i jest gotowa wiele znieść. Ta powieść to nie tylko historia, ale także przygoda. Bohaterowie wciąż są w ruchu i bezustannie muszą stawiać czoło kolejnym niebezpiecznym sytuacjom. Oprócz przygody i historii jest też miłość, dla której można poświęcić życie i własne bezpieczeństwo. Jest też żądza okrutnej zemsty, która wręcz odbiera rozum. Na kartach powieści występują także postacie historyczne związane z opisywanym okresem, jak król Ryszard I Lwie Serce (1157-1199), sułtan Saladyn (1138-1193) czy Dominik Guzmán (ok. 1170-1121), założyciel Zakonu Braci Kaznodziejów, czyli popularnych Dominikanów.

 

Bractwo Mandylionu to naprawdę doskonała powieść, którą polecam wszystkim wielbicielom historii. Tym razem w ręce czytelnika trafia wydanie rozszerzone, gdzie autor uzupełnia  niektóre informacje znane nam z poprzedniego wydania, co tylko podnosi walor powieści. Oprócz powyższego nie można też zapominać o bezsensowności wojen religijnych, na co dowodem są wyprawy krzyżowe, a w ich konsekwencji śmierć wielu tysięcy niewinnych ludzi, co wyraźnie widać na kartach powieści. Dlatego tak ważna jest wolność wyznania. Czytając tę książkę nie mogłam też oprzeć się wrażeniu, że znajduję w niej elementy charakterystyczne dla prozy Kena Folletta. Uważam, że ta książka doskonale sprzedałaby się na brytyjskim rynku wydawniczym. Miejmy zatem nadzieję, że tak się kiedyś stanie i powieść zostanie przetłumaczona na język angielski.

 

Jeśli ktoś chciałby przeczytać mój esej o poprzednim wydaniu książki, to znajdzie go tutaj

 

 

 

Agnieszka Różycka

tłumaczka, autorka, dziennikarka, eseistka