sobota, 30 kwietnia 2016

Ildefonso Falcones – „Katedra w Barcelonie”















Wydawnictwo: ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Warszawa 2007
Tytuł oryginału: La Catedral del Mar
Przekład: Magdalena Płachta




Barcelona jest drugim pod względem wielkości miastem Hiszpanii, którą zamieszkuje ponad półtora miliona ludzi. Jest to miasto niezwykle otwarte na innych, kosmopolityczne i tolerancyjne. Swój obecny charakter Barcelona zawdzięcza przede wszystkim długiej i bogatej historii. Jako miasto Barcelona zaczęła funkcjonować dzięki Rzymianom. Pod koniec I wieku p.n.e. powstała miejscowość, którą nazwano Barcino i była ona położona wokół ówczesnej góry Táber, czyli tam, gdzie dzisiaj znajduje się Plac Świętego Jakuba (z hiszp. Plaça de Sant Jaume). Obecnie w tym miejscu mieści się ratusz i siedziba władz Katalonii (w języku katalońskim: Generalitat de Catalunya).

Pomiędzy V a VIII wiekiem, czyli po zakończeniu okupacji rzymskiej, władza nad Barceloną przeszła z rąk Wizygotów na Muzułmanów, i dopiero w roku 801 kontrolę nad miastem przejęło wojsko Karola I Wielkiego (ok. 747-814). Od tej pory możnowładcy Barcelony zaczęli stawać się coraz bardziej niezależni, co spowodowało, że terytorium Katalonii stawało się coraz większe. W średniowieczu począwszy od XII wieku Barcelona weszła w epokę rozkwitu we wszystkich aspektach życia miasta. Panuje opinia, że w XIII wieku Barcelona była sercem ziem Królestwa Aragonii, które wtedy obejmowało Walencję, Baleary, osady w Neapolu, Sycylię, Sardynię i Ateny. 

Pau Claris
Rozkwit Barcelony dobiegł końca w XV wieku, kiedy to Ferdynand II Aragoński (1452-1516) poślubił Izabelę I Kastylijską (1451-1504) i w ten sposób zjednoczył dwa główne królestwa Półwyspu Iberyjskiego, przenosząc centrum politycznej władzy do Madrytu. W miarę upływu czasu zwiększało się niezadowolenie Katalończyków, a powodem tego stanu była między innymi wojna pomiędzy Francją a Hiszpanią, która jednocześnie była częścią wojny trzydziestoletniej (1618-1648), czyli konfliktu między protestanckimi państwami Świętego Cesarstwa Rzymskiego (I Rzeszy) a katolicką dynastią Habsburgów. Święte Cesarstwo Rzymskie wspierane było przez takie europejskie państwa, jak: Szwecja, Dania, Republika Zjednoczonych Prowincji oraz Francja. Wtedy też lokalni chłopi zmuszeni byli zapewnić zakwaterowanie wojsku Kastylii. Fakt ten sprawił, że Pau Claris (1586-1641) w styczniu 1641 roku ogłosił, że Republika Katalonii będzie znajdować się pod kontrolą Francji. Pau Claris był w jednej osobie katalońskim prawnikiem, duchownym i 94. przywódcą katalońskiego rządu. Po latach katalońscy możnowładcy opowiedzieli się po stronie Habsburgów, stając przeciwko Filipowi V Hiszpańskiemu z dynastii Burbonów (1683-1746), a miało to miejsce podczas wojny o sukcesję Hiszpanii (1701-1714). Konflikt zakończył się zdobyciem Barcelony przez wojska francusko-kastylijskie, koronacją Filipa V, zniesieniem autonomii Katalonii oraz ogromnymi represjami. Porażkę tę przypomina plac Fossar de les Moreres, który znajduje się obok kościoła Santa María del Mar, gdzie pali się znicz upamiętniający wszystkich Katalończyków poległych podczas wojny sukcesyjnej.

Pierwsza połowa XIX wieku obfitowała w Katalonii w szereg powstań i wstrząsów. Ponadto w 1859 roku zatwierdzono plan hiszpańskiego inżyniera, polityka i urbanisty Ildefonsa Cerdá Suñera (1815-1876), który dotyczył przestrzennego zagospodarowania dzielnicy Eixample znajdującej się w Barcelonie. Klasyczna struktura zagospodarowania dzielnicy zaproponowana przez inżyniera przetrwała do dziś. Na przełomie XIX i XX wieku Barcelona zaczynała stawać się centrum kulturalnej awangardy, która obejmowała wszystkie formy postępów poczynionych w dziedzinach naukowych, technicznych i artystycznych. Podczas gdy nowe pokolenie przemysłowców i polityków zakorzenione w burżuazji skupione było na urbanistycznych udoskonaleniach, Barcelona zaczynała stopniowo przekształcać się w nowoczesne miasto oraz intelektualny świat zmierzający w zupełnie innym kierunku, niż było to do tej pory. Przykładem tego jest modernizm, którego duch dotknął wszystkie artystyczne sfery miasta, w tym także architekturę. Ostatecznym wykładnikiem tejże architektury był oczywiście Antoni Gaudí (1852-1926), który odpowiadał za powstanie takich miejsc, jak: Świątynia Pokutnej Świętej Rodziny, czyli Sagrada Família, kamienica Casa Milà (La Pedrera), budynek mieszkalny Casa Batlló oraz duży ogród z elementami architektonicznymi Park Güell.


Kamienica Casa Milà, która znajduje się w centrum Barcelony na rogu ulic 
Passeig de Grácia i Provença. Budynek zaprojektował i wykonał Antoni Gaudí. 
fot. Year of the dragon
Wiek XX stał się dla miasta czasem mrocznym. W 1909 roku Barcelona przeżyła słynny Tragiczny Tydzień zwany również Powstaniem Barcelońskim, w czasie którego doszło do krwawych konfrontacji pomiędzy wojskiem a robotnikami, ustawiano barykady, a także palono klasztory. Kilka lat później Miguel Primo de Rivera y Orbaneja (1870-1930) wprowadził swoje dyktatorskie rządy. Niemniej Barcelonie udało się w 1929 roku zorganizować Międzynarodowe Targi. Okres pod republikańskimi rządami w 1931 roku przywrócił miastu nadzieję, lecz mimo to Barcelonę wciąż czekały trudne czasy. W 1936 roku wybuchła hiszpańska wojna domowa, podczas której Barcelona przeżywała jeden z najtrudniejszych okresów w dziejach swojej historii. Tysiące ludzi zostało zmuszonych do emigracji za granicę, natomiast liczne zamachy spustoszyły miasto. W 1939 roku, kiedy zakończyła się wojna domowa, a rozpoczęła dyktatura Francisco Franco (1892-1975), Barcelona straciła wiele ze swoich swobód, w tym samodzielny rząd, który wypracowała sobie w przeszłości, oraz nieograniczoną możliwość posługiwania się językiem katalońskim, czego zabroniono już po raz kolejny.


Panoramiczny widok na Międzynarodowe Targi, które odbyły się
w Barcelonie w 1929 roku.

Okres powojennego rozkwitu na tym terenie trwał aż do lat 60. XX wieku, kiedy to obserwowano wzrost rozwoju gospodarczego i przemysłowego. Fakt ten przyciągnął do Barcelony falę migrantów z różnych części Hiszpanii. Odbudowa infrastruktury miejskiej rosła w niewiarygodnym tempie i często działo się to bez żadnych określonych kryteriów, co w konsekwencji doprowadziło do rozwoju dzielnic mieszkalnych na obrzeżach miasta. Śmierć Francisco Franco w 1975 roku ostatecznie przyniosła Hiszpanii demokrację. Barcelona ponownie mogła cieszyć się samodzielnym rządem, zaś Katalonia odzyskała swoją autonomiczną pozycję. Podobnie jak miało to miejsce w poprzednich latach, Barcelona nadal kontynuuje swój rozwój na poziomie przemysłowym i kulturalnym. 

Powyżej wspomniałam o jednym z najważniejszych i chyba też najpiękniejszych zabytków architektonicznych Barcelony. Mowa oczywiście o kościele Santa María del Mar, który jest uważany za najpiękniejszy gotycki kościół znajdujący się w Barcelonie. Santa María del Mar, czyli innymi słowy kościół pod wezwaniem Matki Bożej Morza, stanowi cenną wskazówkę dla tych, którzy pragną zwiedzić stolicę Katalonii i poznać jej niesamowicie piękne zabytki. Katedra jest bowiem jedną z najważniejszych atrakcji miasta, znajduje się w samym centrum dzielnicy La Ribera i wygląda niczym forteca ze swymi monumentalnymi wieżami. Szczególnie warte zobaczenia jest wnętrze Santa María del Mar.

Projekt katedry jest dość wyjątkowy i dla epoki, w której powstał był naprawdę przełomowy. Kościół został zbudowany w XIV wieku w ciągu zaledwie pięćdziesięciu pięciu lat. Nad budową czuwał mistrz budowniczy Berenguer de Montagut (?), a potem Ramón Despuig (?). Konsekracja kościoła miała miejsce w 1384 roku, zaś stosunkowo krótki czas jego budowy sprawił, że jego architektura jest jednorodna. Ze względu na okres wczesnego chrześcijaństwa szczególnie ważne jest miejsce budowy Santa María del Mar. Mówi się, że apostoł Jakub głosił tam swoje nauki. Dlatego też najpierw została tam zbudowana mała kaplica. W 304 roku złożono w tym miejscu ziemskie szczątki świętej Eulalii, natomiast w VIII wieku jej kości zostały odkryte przez Maurów i ponownie odnalezione piętnaście lat później. Z kolei w 1339 roku przeniesiono je do katedry.


Wnętrze katedry Santa María del Mar
fot. 
Jiuguang Wang
źródło


Wznoszenie dzisiejszego gotyckiego kościoła Santa María del Mar rozpoczęto w 1329 roku, kiedy to pod jego budowę położono pierwszy kamień. Był to jedyny kościół w stylu gotyckim, którego budowę zakończono w ciągu tego samego okresu architektonicznego. W 1714 roku podczas hiszpańskiej wojny o sukcesję katedra została częściowo zniszczona, a wyrządzone szkody z trudem naprawiono. Potem w czasie hiszpańskiej wojny domowej w 1936 roku ogień dokonał niemałych dewastacji. W znacznym stopniu zniszczone zostało wnętrze katedry. Spora część witraży musiała zostać przebudowana. Dopiero w 1990 roku zakończono prace remontowe.

Trzeba pamiętać, że katedra Matki Bożej Morza została zbudowana w czasie ogromnego średniowiecznego rozkwitu Katalonii, kiedy Barcelona była uważana za stolicę śródziemnomorskiego imperium. Katedra Santa María del Mar została wzniesiona jako wotum wdzięczności złożone przez króla Alfonsa IV (1299-1336) za zwycięstwo w podboju Sardynii. Bazylika posiada niezwykle istotne znaczenie dla Katalończyków, ponieważ została postawiona jako symbol władzy Królestwa Aragonii, którego Barcelona była wówczas stolicą. W kościele znajduje się nawa główna ujęta w dwóch przejściach, natomiast w przeciwieństwie do wielu gotyckich kościołów znajdujących się w Europie Północnej, nawa Santa María del Mar jest niesamowicie szeroka, co z kolei jest typowe dla katalońskiego gotyku. Przednia fasada kościoła pokazuje dużych rozmiarów okno i dwie ośmiokątne smukłe wieże. Okno przedstawia koronację Maryi i pochodzi z XV wieku; niestety, oryginalne okno zostało zniszczone w wyniku trzęsienia ziemi w 1428 roku.

Płaskorzeźba przedstawiająca tragarza
niosącego kamień do budowy katedry.
fot. Xavier Caballe
źródło

Wnętrze nie jest zbyt bogato urządzone, ponieważ większość zabytkowych elementów utracono podczas hiszpańskiej wojny domowej i wspomnianego już pożaru, który strawił centralną część katedry, czyli ołtarz główny i chór. Pomimo braku ozdób, a może właśnie dlatego, kościół posiada niepowtarzalne wnętrze, przestronne i harmonijne z bardzo szeroką nawą – dokładnie dwa razy szerszą, aniżeli nawy boczne.

Proces budowy katedry Santa María del Mar zainspirował hiszpańskiego pisarza Ildefonsa Falconesa do napisania debiutanckiej powieści, w której katedra stała się nie tylko tłem historycznym, ale także jedną z drugoplanowych bohaterek książki. W życiu głównego bohatera odgrywa ona bowiem znaczącą rolę i towarzyszy mu od wczesnego dzieciństwa, aż do starości. Akcja powieści rozpoczyna się jednak w 1320 roku, czyli jeszcze przed rozpoczęciem budowy kościoła. W średniowiecznej miejscowości Navarcles leżącej w Księstwie Katalonii znajduje się gospodarstwo niejakiego Bernata Estanyola, który właśnie żeni się z młodziutką Franceską Esteve. Niestety, przyjęcie weselne zostaje bardzo szybko zakłócone przez brutalne wtargnięcie pana Navarcles. Llorenҫ de Bellera nie przebiera ani w słowach, ani w środkach. W domu Bernata Estanyola czuje się nawet lepiej niż u siebie na zamku. Towarzyszą mu też prymitywni wojacy, tacy sami jak on. Llorenҫ de Bellera wciąż każe sobie donosić jedzenie i dolewać wina. To samo czynią jego rycerze. Nikt z biesiadujących nie ma na to wpływu. Gdyby nawet ktoś odważył się sprzeciwić panu Navarcles, natychmiast poniósłby karę za okazanie tak wielkiej śmiałości. Bernat Estanyol również nie może niczemu zaradzić. Niemniej, prawdziwy dramat rozpoczyna się wtedy, gdy spojrzenie Llorenҫa pada na nowo poślubioną małżonkę Bernata…

W czasie, kiedy rozgrywa się akcja powieści, w Starej Katalonii obowiązywał swego rodzaju kodeks, który dziś moglibyśmy porównać z Konstytucją. Na mocy przepisów zawartych w kodeksie, pan feudalny miał święte prawo do spędzenia nocy poślubnej z oblubienicą swojego poddanego. Oczywiście oprócz tego przepisu, w kodeksie zawarte były także inne, lecz nas w tym momencie interesuje tylko ten jeden. Tak więc, jak można się łatwo domyślić Llorenҫ de Bellera skwapliwie korzysta ze swych praw i nic ani nikt nie może mu w tym przeszkodzić. Siłą zaciąga zatem Franceskę do sypialni, gdzie dopuszcza się na niej gwałtu. Bernat Estanyol jest bezradny. Nawet gdyby chciał obronić żonę, to i tak na niewiele by mu się to zdało, zważywszy na karę, jaką poniósłby za swoje zuchwalstwo i sprzeciwianie się prawu. Aby nie zostać posądzonym o spłodzenie potomka z żoną pańszczyźnianego chłopa, Llorenҫ de Bellera natychmiast po zaspokojeniu swoich seksualnych potrzeb nakazuje swemu poddanemu, żeby teraz on zastąpił go w łożu Franceski, bo inaczej wyśle do niej któregoś ze swoich rycerzy. Bernat pod groźbą kary musi więc wypełnić rozkaz swego pana. W tej sytuacji nie jest on wcale lepszy od Llorenҫa. On także dopuszcza się gwałtu na swojej żonie. Wiadomo już, że to małżeństwo od początku będzie skazane na niepowodzenie. Bo czy żona będzie mogła wybaczyć mężowi, że nawet w najmniejszym stopniu nie zareagował na bestialstwo pana Navarcles? Nieważne, że tamten miał do tego prawo. W dodatku czym Bernat różni się od swego pana? Przecież zrobił dokładnie to samo, co Llorenҫ de Bellera.


Zachodnia część katedry z oknem w kształcie rozety.
Ta część stanowi połączenie trzech naw. 

fot. Paolo da Reggio (Paolo Picciati)
źródło


Mijają tygodnie i okazuje się, że Francesca jest brzemienna. Na Bernata pada blady strach. Może bowiem okazać się, że dziecko, które kobieta nosi pod sercem wcale nie jest jej męża. Jest tylko jeden sposób, aby to sprawdzić, ale trzeba będzie poczekać do czasu, aż dziecko przyjdzie na świat. Kiedy w końcu tak się dzieje, okazuje się, że chłopiec, który właśnie się narodził jest jednak synem Bernata Estanyola. Czy teraz zakończą się problemy rodziny Estanyol? Nie. Wygląda, że to dopiero początek. W tym samym czasie na zamku Navarcles na świat przychodzi także syn Llorenҫa. Gdy pan feudalny dowiaduje się, że żona Estanyola również urodziła i że na szczęście dzieciak nie jest jego, natychmiast posyła swoich rycerzy, aby ci sprowadzili Franceskę na zamek. Llorenҫ de Bellera chce, aby Francesca została mamką jego nowo narodzonego syna. Kobieta nie może się sprzeciwić, choćby nawet bardzo tego chciała. Bez słowa zabiera jakieś podręczne tobołki oraz syna, któremu wraz z mężem nadała imię Arnau, i w towarzystwie prymitywnych rycerzy udaje się na zamek.

I znów mijają tygodnie, a Bernat nie ma nawet strzępka informacji o tym, co dzieje się z jego żoną i dzieckiem. Udaje się zatem na zamek, a tam dowiaduje się straszliwych rzeczy. Otóż, jego Francesca została zwykłą ladacznicą, z którą sypia każdy rycerz Llorenҫa, zaś Arnau leży gdzieś w jakieś brudnej szopie opuszczony i ledwo żywy. Aby zapewnić prawidłowy rozwój własnemu potomkowi, Llorenҫ de Bellera zakazał Francesce karmienia swojego synka. Mały Arnau żyje chyba tylko dlatego, że kobieta mimo wszystko od czasu do czasu zakrada się do szopy i na tyle, na ile jest w stanie karmi swoje dziecko. To nieposłuszeństwo przypłaca jednak gwałtem, którego za każdym razem dopuszcza się na niej ten czy inny rycerz. Bernat Estanyol nie może zatem pozwolić na to, aby jego jedyne dziecko umarło. Zabiera więc Arnaua, rani parobka (a może zabija?) i ucieka jak najdalej od zamku Navarcles. Wie, że kiedy odkryją, co zrobił, natychmiast udadzą się za nim w pościg. Bernat musi uciekać. Ale dokąd? Na razie nic sensownego nie przychodzi mu do głowy. Po prostu idzie przed siebie i robi wszystko, aby tylko uratować synka.

Santa María del Mar 
od strony zachodniej.
fot. Túrelio
W końcu Bernat Estanyol dociera do Barcelony. Mężczyzna wie, że do Navarcles nie ma już powrotu. Z jednej strony czeka go kara za wykradzenie dziecka, a z drugiej możliwe, że zabił parobka, więc może zostać sądzony za zabójstwo. Nie myśli już też o swojej żonie. Francesca jakoś sobie poradzi. W dodatku została prostytutką, więc nie nadaje się już na matkę jego syna. Poza tym stracił też gospodarstwo na rzecz swojego pana feudalnego. 

W Barcelonie Bernata i Arnaua przygarnia pod swój dach siostra mężczyzny. Pomimo że szwagier nie jest z tego specjalnie zadowolony, to jednak doña Guíamona nie daje się przekonać mężowi i stara się pomóc bratu, jak tylko może najlepiej. I tak oto syn Bernata wychowuje się razem z dziećmi jego siostry, zaś on zaczyna pracę u swojego szwagra. A potem mijają lata, Bernat robi się coraz straszy, natomiast Arnau coraz mądrzejszy. Gdy chłopiec pewnego dnia pyta ojca o matkę, ten wymyśla coś na poczekaniu, a potem prowadzi syna do miejsca, gdzie właśnie trwa budowa katedry Santa María del Mar. Tam mały Arnau obiera sobie za matkę Matkę Bożą Morza i od tej chwili całe swoje życie będzie podporządkowywał tylko Jej. Za jakiś czas będzie też czynnie uczestniczył w budowie kościoła. Zostanie bowiem jednym z tragarzy noszących kamienie do budowy świątyni. Od tego momentu fabuła powieści będzie już skupiać się tylko i wyłącznie na życiu Arnaua Estanyola, który automatycznie stanie się głównym bohaterem książki.

Ildefonso Falcones prowadzi zatem czytelnika przez lata budowy katedry i jednocześnie opowiada o życiu Arnaua. Los chłopca, który przeżył jedynie dzięki miłości i uporowi swego ojca wcale nie będzie usłany różami. Nasz bohater będzie musiał wciąż brać się za bary z życiem i robić wszystko, aby utrzymać się na powierzchni. Oczywiście nie zawsze będzie tragarzem kamieni, bo przecież kiedyś wiek mu na to nie pozwoli. Na jego życiowej drodze stanie mnóstwo różnych ludzi, którzy będą dla niego albo oddanymi przyjaciółmi, albo zajadłymi wrogami. Okaże się też, że przeszłość wcale nie da o sobie zapomnieć. Arnau będzie musiał walczyć o swoje z wrogami, o których do tej pory nie miał pojęcia. Kiedy już nie będzie w pobliżu ojca, pozostanie mu tylko Matka Boża Morza, która będzie się do niego „uśmiechać” i prowadzić przez życie.

Wydanie hiszpańskie z 2010 roku
Wydawnictwo: GRIJALBO
W powieści niezwykle znaczącym wątkiem jest inkwizycja. Nikomu nie trzeba przypominać czym była i jak okrutnie Kościół Katolicki obchodził się z tymi, których uznawał za heretyków. Ludzie przymuszani przez duchownych donosili na siebie nawzajem, doprowadzając jednocześnie do skazywania niewinnych ludzi: sąsiada, przyjaciela, a nawet członka najbliższej rodziny. Inkwizycja nie ominie także naszego głównego bohatera. Podobnie jak nie ominie go prawdziwa miłość do kobiety i przyjaźń nawiązana jeszcze w dzieciństwie, która w pewnym momencie zostanie wystawiona na wielką próbę. Czy przetrwa? Czy obydwie strony będą w stanie postawić ją wyżej niż politykę czy przekonania religijne? Czy zewnętrzne naciski nie będą silniejsze, aniżeli rozsądek?

Katedrę w Barcelonie zostawiłam sobie na sam koniec, jeśli chodzi o książki Ildefonsa Falconesa wydane w Polsce. Mówiono mi bowiem, że jest to najlepsza powieść Autora spośród trzech opublikowanych w języku polskim (inne: Ręka Fatimy i Bososnoga królowa). Nie będę ich porównywać, bo każda z nich dotyczy odmiennej tematyki, dlatego też sposób pisania jest inny. Mówiono mi też, że Katedra w Barcelonie to powieść identyczna, jak Filary Ziemi autorstwa Kena Folletta. Z tym ostatnim na pewno się nie zgodzę. Owszem, w jednym i w drugim przypadku chodzi o budowę katedry, ale podczas gdy u Kena Folletta jest ona praktycznie na pierwszym planie, tak Ildefonso Falcones pozostawia ją w tle, zaś najważniejsi są bohaterowie, którzy wciąż muszą zmagać się z przeciwnościami losu. Poza tym obydwie książki napisane są w zupełnie innym klimacie.

Muszę przyznać, że jestem zachwycona prozą Ildefonsa Falconesa. Katedrę w Barcelonie polecam, tak jak pozostałe powieści Autora i z niecierpliwością oczekuję kolejnych jego książek. Może i Ildefonso Falcones każe czytelnikowi nieco dłużej czekać na rozkręcenie się akcji, ale naprawdę warto na początku troszkę się ponudzić, żeby potem wpaść w wir wydarzeń, które nie pozwolą odłożyć książki na półkę, zanim nie przeczyta się ostatniej strony. Pamiętajmy też, że Autor pracował nad tą powieścią przez pięć długich lat. Dlatego też książka jest dopracowana w najdrobniejszym szczególe, nawet jeśli wziąć pod uwagę sprawy polityczne, które targały Królestwem Katalonii w tamtym okresie.







piątek, 29 kwietnia 2016

Guillaume Musso – „Będziesz tam?”














Wydawnictwo: ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Warszawa 2008
Tytuł oryginału: Seras-tu-là?
Przekład: Krystyna Kowalczyk




Ludzie, którzy pasjonują się historią czasami mówią, że chcieliby cofnąć się w czasie i zobaczyć na własne oczy, jak żyli ich przodkowie. Moim zdaniem nie ma w tym nic dziwnego. Przecież w ubiegłych stuleciach żyli ludzie, którzy wywarli ogromny wpływ na otaczającą ich rzeczywistość, a co za tym idzie stworzyli świat, w którym dzisiaj żyjemy. Sama często zastanawiam się, jak by to było, gdyby ktoś zaproponował mi podróż w czasie. Którą epokę bym wtedy wybrała? Z jakimi ludźmi chciałabym się spotkać? O czym mogłabym z nimi porozmawiać? Z drugiej strony jednak w tych podróżach w czasie nie zawsze może chodzić o przemieszczanie się w jakieś odległe nam epoki. Możliwe, że ktoś chciałby znów zobaczyć swoich rodziców czy dziadków, którzy nie żyją już od wielu, wielu lat. Może za ich życia nie zdążył im powiedzieć czegoś ważnego i mając możliwość ponownego spotkania się z nimi pragnąłby ten błąd naprawić? Kto wie…

Gdyby takie podróże w przeszłość były możliwe, to wówczas każdy z nas byłby w stanie zmienić przyszłość. Wyobraźmy sobie, że wiedząc wcześniej, iż ktoś bliski zginie na przykład w wypadku samochodowym, moglibyśmy do tej śmierci nie dopuścić. Moglibyśmy tak pokierować jego życiem, że akurat w tym danym momencie bliski nam człowiek znalazłby się w zupełnie innym, bezpiecznym miejscu. Jak zatem wyglądałby świat, gdybyśmy byli w stanie oszukać przeznaczenie? Czy w ogóle jest to możliwe? Czy podróże w czasie to tylko i wyłącznie fantastyka? Spotkałam się ze stwierdzeniem, że teoretycznie taka podróż jest możliwa, ale człowiek musiałby poruszać się szybciej, niż światło. Z drugiej strony jednak nasze ciało mogłoby tego nie wytrzymać i w trakcie takiego „przelotu” rozpadłoby się na drobne kawałki. Tak czy inaczej z logicznego punktu widzenia żaden wehikuł czasu nie jest w stanie nam pomóc i nie warto wierzyć w tego typu informacje. No ale od czego mamy pisarzy i filmowców, którzy wciąż zaskakują nas rozmaitymi historiami, w których bohaterowie podróżują sobie tam i z powrotem bez żadnego uszczerbku na zdrowiu. Zwiedzają nie tylko przeszłość, ale także przyszłość, jak choćby bohaterowie popularnego filmu Powrót do przyszłości wyreżyserowanego przez Roberta Zemeckisa.

Wydanie z 2013 roku
Przejdźmy zatem do powieści Guillaume Musso. Każdy kto czytał choćby jedną książkę tego Autora wie, że nie tworzy on zwyczajnych romantycznych historii, o których łatwo zapomnieć już kilka godzin po ich przeczytaniu. Guillaume Musso robi wszystko, aby tylko móc zainteresować czytelnika i sprawić, że po zakończeniu lektury będzie on zastanawiał się nad sensem jej przesłania, a także nad istotą własnego życia. Pomimo że bohaterowie książek francuskiego pisarza wplątywani są w sytuacje, które nie mają prawa wydarzyć się w realnym życiu, to jednak tworzone są po to, aby czytelnik mógł odnaleźć w nich drugie dno i tym samym spojrzeć na własne życie pod innym kątem, niż robił to do chwili sięgnięcia po tę czy inną książkę Autora.

Elliott Cooper jest doskonałym amerykańskim chirurgiem. Kiedy go poznajemy mężczyzna ma już sześćdziesiąt lat. Właśnie uczestniczy w akcji humanitarnej w Kambodży. Z ramienia Czerwonego Krzyża Elliott wielokrotnie podczas swojej kariery zawodowej wyruszał do rozmaitych zabiedzonych części świata, aby tam nieść pomoc medyczną tym, którzy nie mogą sobie na nią pozwolić. Jest rok 2006 i Elliott Cooper właśnie kończy swoją kolejną misję. Helikopter jest już gotowy do startu. Koledzy lekarza zajęli już swoje miejsca na pokładzie, tylko on jeden jakoś niespecjalnie ma ochotę wracać do domu. Dlaczego? Otóż dlatego, że pragnie jeszcze pomóc małemu chłopcu, który urodził się z zajęczą wargą. Chce zoperować dziecko, ponieważ jest przekonany, że malec po jakimś czasie zostanie porzucony i skazany na pewną śmierć. W Kambodży nikt bowiem nie zawraca sobie głowy opieką nad chorymi dziećmi.

Koledzy Elliotta nie są zachwyceni jego decyzją. Oni chcą już wracać do domu i jakoś nie w smak im, że ich kolega po fachu opóźnia wylot. Z Elliottem zostaje jedna z pielęgniarek. Ostatecznie dochodzi do operacji. Amerykański chirurg przywraca zdrowie chłopcu, a w zamian za ten samarytański gest dziadek dziecka pyta lekarza, w jaki sposób mógłby się odwdzięczyć. Odpowiedź Coopera może nieco dziwić. Kilka tygodni wcześniej mężczyzna dowiedział się, że właśnie umiera na raka płuc. Nie ma już dla niego ratunku. Kolega po fachu daje mu jedynie parę miesięcy życia. Sześćdziesiąt lat to przecież nie jest jeszcze wiek do umierania! Poza tym Elliott ma córkę, którą bardzo kocha, czyli de facto ma dla kogo żyć. Lecz los zdecydował inaczej. Z drugiej strony jednak lekarz sam przyczynił się do swojej choroby. Nie trzeba było przez te wszystkie lata palić i zatruwać sobie organizmu! Tak więc, kiedy stary Khmer pyta mężczyznę czego ten chciałby w zamian za pomoc dziecku, Elliott odpowiada, że z całego serca pragnąłby jeszcze raz ujrzeć kobietę, którą kochał nad życie. Problem jednak w tym, że Ilena Cruz nie żyje od trzydziestu lat! Dlaczego więc Elliott nie poprosił o zdrowie? Przecież jego prośba jest irracjonalna.

Wydanie z 2014 roku
Okazuje się jednak, że to nie problem. Elliott Cooper otrzymuje bowiem od starego Khmera dziesięć tajemniczych pigułek. Kiedy po powrocie do domu zażywa pierwszą z nich, natychmiast zasypia. Podczas snu dzieje się z nim coś niezwykłego. Otóż przenosi się w czasie i trafia do roku 1976, kiedy dopiero co zaczynał swoją karierę zawodową i był jeszcze dość beztroskim młodym mężczyzną zakochanym bez pamięci w Ilenie Cruz. Od tej pory te dwa światy wciąż będą się ze sobą mieszać. Tak naprawdę nie wiadomo która rzeczywistość będzie prawdziwa: czy ta z roku 2006, gdy Elliott jest już u kresu życia, czy może ta, gdzie jest młodym i pełnym energii chirurgiem, przed którym jeszcze długie trzydzieści lat pobytu na tym świecie. Nie wiadomo też który z Elliottów jest prawdziwy. Niemniej akcja powieści wciąż biegnie do przodu bez względu na to, w jakiej przestrzeni czasowej się rozgrywa.

W powieści Będziesz tam? Guillaume Musso pozwala czytelnikowi uwierzyć, że każdy może dostać drugą szansę, aby naprawić to, co kiedyś zepsuł. Niemniej rodzi się także pytanie, czy naprawdę bylibyśmy w stanie zmienić coś w swojej przeszłości, gdybyśmy nagle otrzymali szansę, aby cofnąć się o te kilka lub kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt lat. Czy stając przed tym samym problemem po raz drugi bylibyśmy w stanie podjąć inną decyzję? Możliwe, że tak właśnie by się stało, zważywszy że przecież znalibyśmy przyszłość i tym samym bylibyśmy świadomi skutków naszych wcześniejszych decyzji. Poza tym książka skierowana jest też do osób zagubionych w życiu, którzy za wszelką cenę pragną dostać kolejną szansę od losu, aby móc naprawić swoje błędy z przeszłości. Jest to również niezwykle intrygująca opowieść o miłości, która może być silniejsza niż śmierć, jak również o prawdziwej przyjaźni, nadziei i przeznaczeniu.

Miłość silniejsza niż śmierć zmusza człowieka do tego, aby poniósł ofiarę i poświęcił praktycznie wszystko, co najcenniejsze dla dobra ukochanej osoby. Z drugiej strony jednak można zastanawiać się, czy nasz bohater faktycznie postąpił tak, jak powinien i czy wykorzystując kolejną szansę nie popełnił jeszcze większego błędu, niż poprzednio. Jeśli wziąć pod uwagę przyjaźń, to oczywiście jest ona niesamowicie ważna, lecz łatwo można ją stracić. Czasami tracimy przyjaciela tylko dlatego, że nie widzimy innej drogi i nawet jemu nie jesteśmy w stanie powiedzieć prawdy. Boimy się bowiem, że nas po prostu nie zrozumie. Ale czy przypadkiem w ten sposób go nie krzywdzimy? Może powiedzenie prawdy byłoby lepsze niż jej zatajenie?

Wydanie francuskie
Wydawnictwo: XO ÉDITIONS
Paryż 2006
Jest też nadzieja, że dostając drugą szansę, tym razem będziemy w stanie coś zmienić na lepsze, a jeśli nawet nam się to nie uda, to przynajmniej zrozumiemy, że coś dzieje się z jakiegoś konkretnego powodu. I na koniec przeznaczenie. Czy faktycznie jesteśmy na tyle silni, aby móc je oszukać? A może to ono oszukuje nas, tylko daje nam złudną wizję tego, że wygrana jest jednak po naszej stronie. Może przeznaczenia tak naprawdę nie da się zwieść? 

Myślę, że ta książka została napisana po to, aby zmusić człowieka do zastanowienia się na własną egzystencją. Kiedy porównywałam życie obydwu Elliottów, czyli tego z roku 2006 i tego żyjącego w 1976 roku, nie umiałam jednoznacznie stwierdzić który z nich podejmował bardziej odpowiedzialne decyzje i czy w związku z tym jego działania naprawdę stanęły na drodze przeznaczeniu i w jakiś sposób je zmieniły. Może faktycznie lepiej byłoby nie wracać do przeszłości i nie próbować przeprowadzać w niej rewolucji? Który z tych dwóch Elliottów był zatem szczęśliwszy? Przyznam, że trudno jest odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Ktoś powie, że zapewne ten młodszy, ponieważ był zdrowy i nie zaglądał śmierci w oczy. Oczywiście miał z nią do czynienia z racji wykonywanej pracy, ale bezpośrednio śmierć jeszcze go nie dotyczyła. Lecz z drugiej strony cały jego życiowy dramat był jeszcze przed nim. Nie wiedział, co go czeka i nie był przygotowany na tragedię, która już niedługo miała go dotknąć. Z kolei starszy Elliott był już bogaty w doświadczenia, ale przecież umierający.

Pod względem tematycznym powieść na pewno nie należy do najłatwiejszych. Jeśli ktoś przeczyta ją pobieżnie i uzna, że jest to jedynie przyjemna opowiastka o przenoszeniu się w czasie, wówczas ominą go emocje, które powinny towarzyszyć tej lekturze. Przyznam, że praktycznie do samego końca zastanawiałam się, w jaki sposób Autor wybrnie z tych wszystkich komplikacji, które zafundował swoim bohaterom. Bo przecież łącząc ze sobą dwa światy – nawet jeśli są one do siebie podobne albo wręcz identyczne – trzeba w końcu jakoś logicznie przedstawić epilog. Na tym polu Guillaume Musso znów mnie zaskoczył, ponieważ nie dał jednoznacznej odpowiedzi. Pozostawił zakończenie otwarte, które czytelnik samodzielnie może sobie dopisać w zależności od tego w co wierzy.










wtorek, 26 kwietnia 2016

Włodzimierz Bart – „Grunwaldzkie miecze”














Wydawnictwo: LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA
Warszawa 1980
Ilustracje: Stanisław Rozwadowski





Dzień 15 lipca 1410 roku to jedna z tych dat, które powinniśmy znać nawet wtedy, gdy ktoś obudzi nas w środku nocy, a my nagle wyrwani ze snu nie mamy pojęcia, co się stało. Niestety, wiele osób zapytanych o bitwę pod Grunwaldem zaczyna improwizować i wymienia daty, które mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Nie wiadomo tak naprawdę kto jest bardziej odpowiedzialny za ten jawny brak wiedzy u Polaków: my sami czy może nauczyciele historii, którzy nie potrafią zainteresować swoich uczniów tematem, a tylko przynudzają na każdej lekcji, podając suche fakty, które po jakimś czasie i tak wyparują z głów uczniów. Przypominam zatem, że w dniu 15 lipca 1410 roku doszło do krwawej i bardzo ryzykownej bitwy pomiędzy sprzymierzonymi wojskami Korony Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego a Zakonem Krzyżackim. Po stronie polsko-litewskiej stanęli także lennicy, najemnicy pochodzący z Czech, Moraw i księstw ze Śląska, jak również uciekinierzy ze Złotej Ordy (historyczne państwo mongolskie). Krzyżacy zgromadzili około piętnastu lub dwudziestu tysięcy wojska. Z kolei Władysław II Jagiełło (pomiędzy 1352 a 1362-1434) i Wielki Książę Litewski Witold Kiejstutowicz (ok. 1355-1430) mieli do dyspozycji około trzydzieści tysięcy rycerstwa i wojowników. Oczywiście przewaga była po stronie polsko-litewskiej. Rycerze Zakonu Krzyżackiego stali w upale na otwartym polu i właśnie ten fakt został wykorzystany przez polskiego króla, który zdecydował się opóźnić rozpoczęcie bitwy. W tym samym czasie jego rycerze odpoczywali ukryci w leśnej gęstwinie.

Wielki Mistrz Zakonu
Krzyżackiego
Ulrich von Jungingen 
Wielki Mistrz Zakonu Krzyżackiego Ulrich von Jungingen (1360-1410), a właściwie heroldowie księcia szczecińskiego Kazimierza V (ok. 1381-1434), oraz króla Węgier Zygmunta Luksemburskiego (1368-1437), który dwa dni wcześniej oficjalnie wypowiedział Polsce wojnę, podarowali Władysławowi Jagielle i księciu Witoldowi dwa nagie miecze. Fakt ten Polacy zrozumieli jako zuchwałość ze strony wroga, ponieważ nie znali jeszcze tego rycerskiego zwyczaju, który od dość dawna praktykowano na Zachodzie. Władysław II Jagiełło nie brał udziału w walce, lecz kierował bitwą z niewielkiego wzgórza. W samo południe z prawego skrzydła wyruszyły chorągwie litewskie, natomiast wkrótce za nimi podążyło z lewego skrzydła i z centrum rycerstwo polskie. Nieznany autor Kroniki Konfliktu Władysława Króla Polskiego z Krzyżakami w Roku Pańskim 1410 zapisał:

[…] Na prawym skrzydle wystąpił do boju książę Witold ze swym ludem, z chorągwią świętego Jerzego i z chorągwią przedniej straży. Na krótką zasię chwilę przed samym rozpoczęciem bitwy spadł lekki i ciepły deszcz, [który] zmył kurz z końskich kopyt. A na samym początku tego deszczu, działa wrogów, bo wróg miał liczne działa, dwukrotnie dały salwę kamiennymi pociskami, ale nie mogły naszym sprawić tym ostrzałem żadnej szkody [...]

Po jakiejś godzinie dramatycznej walki skrzydło litewskie rzuciło się do ucieczki i pomimo potężnego krzyku księcia Witolda nawołującego do pozostania na swoim miejscu, nie udało się zatrzymać rycerzy. Wtedy też część krzyżackich wojsk rzuciła się w pogoń za uciekinierami, zaś ci, którzy zostali zagrozili walczącym oddziałom polskim. Tę dramatyczną sytuację uratowały trzy smoleńskie pułki, pozostając na placu boju i praktycznie za cenę olbrzymich strat dając czas polskim chorągwiom na to, aby te zdołały się przegrupować. Razem z Litwinami do ucieczki rzuciły się także zaciężne wojska z Czech i Moraw. Niemniej pod polskim obozem udało się zapanować nad paniką i powrócić do kontynuowania walki.

Wielki Mistrz Zakonu Krzyżackiego trzy razy ponawiał atak swoich oddziałów. Podczas jednej z takich szarż porwany został Marcin z Wrocimowic (?-1442). Ten polski rycerz herbu Półkozic, chorąży krakowski i starosta łowicki w jednej osobie dzierżył w dłoni sztandar chorągwi krakowskiej, który uznawany był za chorągiew wojska polskiego. Pomimo tej straty Polacy nie rzucili się do ucieczki, natomiast najznamienitsi rycerze zdołali się zmobilizować i odzyskali gonfanon. Krzyżacy zaczęli już nawet śpiewać Chrystus zmartwychwstał, lecz szybko okazało się, że ich triumf był stanowczo przedwczesny.

Władysław II Jagiełło
autor: Jan Matejko (1838-1893)
Minęło trzy godziny zażartej walki, a siły Zakonu Krzyżackiego zaczęły poważnie słabnąć. Można rzec, że były już praktycznie na wyczerpaniu. Wielki Mistrz Ulrich von Jungingen przegrupował więc swoją armię i stanął na czele szesnastu chorągwi, których zadaniem miało być przeprowadzenie decydującego natarcia. Poprowadził je zatem szerokim łukiem, zamierzając uderzyć na polskie prawe skrzydło. Natarcie przechodziło tuż obok miejsca, gdzie wraz z niewielką ochroną znajdował się Władysław II Jagiełło. Mimo to Ulrich von Jungingen nie wydał zgody na zmianę kierunku natarcia. Możliwe, że nie był świadomy faktu, iż polski oddział pilnuje samego króla. Liczył bowiem na to, że weźmie Polaków z zaskoczenia. Z nacierającego hufca wyskoczył tylko jeden rycerz, a był nim Dypold von Köckeritz (?-1410), który zaatakował polskiego monarchę. Na szczęście Władysław Jagiełło zdołał się obronić i zranił napastnika. Z kolei biskup krakowski Zbigniew Oleśnicki (1389-1455) zrzucił Dypolda von Köckeritza z konia, a wtedy król ugodził wroga w głowę.

Oskrzydlający manewr nie zaskoczył jednak Polaków, gdyż zdołali się przegrupować i zmienić front. Na powstrzymane wojska Zakonu Krzyżackiego uderzyły odwodowe chorągwie polskie, zaś Krzyżacy znaleźli się w okrążeniu. Ich sytuacja stała się naprawdę krytyczna. Na pole bitwy powróciły bowiem wojska litewskie. Wtedy też Polacy i Litwini rozpoczęli bezlitosny atak na wyróżniających się rycerzy zakonnych. Śmierć poniósł Ulrich von Jungingen, a wraz z nim ponad dwustu Krzyżaków. Po śmierci najważniejszych rycerzy Zakonu Krzyżackiego, pozostali rzucili się do ucieczki, co dało Polakom sposobność, aby zdobyć obóz wroga. Kronikarz Jan Długosz (1415-1480) w takich oto słowach relacjonuje tamte wydarzenia:

Znaleziono zaś w wojsku krzyżackim kilka wozów wyładowanych pętami i kajdanami, które Krzyżacy [...] przywieźli do wiązania jeńców polskich. Znaleziono też inne wozy pełne żagwi nasączonych łojem i smołą, a także strzały wysmarowane tłuszczem i smołą, którymi zamierzali razić pokonanych i uciekających [...] Za słusznym jednak zrządzeniem Bożym, który starł ich pychę, Polacy zakuwali ich [Krzyżaków] w te pęta i kajdany [...] Kilka tysięcy wozów wrogów w ciągu kwadransa złupiły wojska królewskie tak, iż nie pozostało po nich najmniejszego śladu. Były nadto w obozie i na wozach pruskich liczne beczki wina, do których po pokonaniu wrogów zbiegło sie znużone trudami walki i letnim skwarem wojsko królewskie, aby ugasić pragnienie. Jedni rycerze gasili je czerpiąc wino hełmami, inni rękawicami, jeszcze inni – butami. Ale król polski Władysław w obawie, by jego wojsko upojone winem nie stało się niesprawne i łatwe do pokonania [...] kazał zniszczyć i porozbijać beczki z winem. Gdy je na rozkaz królewski bardzo szybko rozbito, wino spływało na trupy poległych, których na miejscu obozu było wiele i widziano, jak zmieszane z krwią zabitych ludzi i koni płynęło czerwonym strumieniem aż na łąki wsi Stębarka.

Wielki Książę Litewski
Witold Kiejstutowicz
Władysław Jagiełło oraz jego państwowi dostojnicy nie od razu zrozumieli co tak naprawdę się stało. Nie docierało do nich, że oto właśnie pokonali Zakon Krzyżacki, który przez tyle lat spędzał im sen z powiek. Zwycięstwo było naprawdę dość widowiskowe. Polacy nie tylko zdobyli wszystkie chorągwie wroga, ale też doprowadzili do tego, że śmierć ponieśli niemalże wszyscy czołowi przywódcy Zakonu, a także około ośmiotysięczna armia nieprzyjaciela oraz inni walczący po stronie przeciwnika. Jeśli wziąć pod uwagę polskie straty, to można rzec, że były one nieznaczne. Poważnie ucierpiały jedynie oddziały litewskie. Przez cały kolejny dzień zbierano rannych i grzebano zabitych. Ciało Ulricha von Jungingena zostało odesłane do Malborka. U Krzyżaków zapanowała panika, zaś poszczególne miasta zaczęły się buntować. Sytuację opanował dopiero komtur Henryk V von Plauen (1370-1429), który nie uczestniczył w bitwie, gdyż wraz ze swym oddziałem ochraniał Kujawy. Co prawda ruszył, aby połączyć się z głównymi siłami, ale kiedy dotarła do niego wieść, że Krzyżacy ponieśli porażkę, wówczas zmienił kierunek marszu i udał się w stronę Malborka.

W związku z powyższym skoro tylko 22 lipca pierwsze polsko-litewskie oddziały dotarły pod Malbork, przekonały się, że jest on już gotowy do obrony. Tak więc rycerstwu bardzo trudno było zdobyć potężną twierdzę i zabrakło mu pomysłu na to, w jaki sposób można byłoby dalej pokierować kampanią. We wrześniu zaczęła psuć się pogoda, a dodatkowo rozpanoszyła się epidemia dyzenterii i polskie rycerstwo chciało już wracać do domu. Dlatego też w dniu 19 września 1410 roku Władysław Jagiełło wydał rozkaz do zakończenia oblężenia, zaś nowy Wielki Mistrz Krzyżacki Henryk von Plauen rozpoczął kontrofensywę i przywracanie władzy Zakonowi nad państwem. Z kolei w październiku węgierski monarcha dokonał najazdu na Ziemię Sądecką, a to z kolei groziło rozpoczęciem wojny z dwóch stron. Po zwycięstwie Polaków pod Koronowem 10 października 1410 roku, obydwie strony wyczerpane walką zasiadły do rozmów pokojowych.

W dniu 1 lutego 1411 roku podpisano więc I Pokój Toruński. Na jego mocy Litwa odzyskała Żmudź i pomimo że miała ją oddać po śmierci księcia Witolda, to jednak nigdy do tego nie doszło. Natomiast Polska odzyskała Ziemię Dobrzyńską. Zakon zaś zmuszony był zapłacić sto tysięcy kop groszy okupu z tytułu wziętych do niewoli rycerzy zachodnich. Niemniej postanowienia pokoju wydawały się niekorzystne dla strony polskiej, jeżeli wziąć pod uwagę ogrom zwycięstwa. Najistotniejszą konsekwencją wojny z Krzyżakami było to, iż Zakon etapowo tracił swe znaczenie na polu międzynarodowym. Wysoki okup, który przekraczał dwuletni dochód polskiego monarchy załamał gospodarkę i politykę finansową Krzyżaków. Już do samego końca swego istnienia Zakon Krzyżacki tonął w długach.

Bitwa pod Grunwaldem ujawniła zatem wewnętrzny konflikt tlący się wewnątrz państwa krzyżackiego. Bunt mieszczan oraz rycerstwa pruskiego pokazał, iż Krzyżacy nie posiadają wystarczającej legitymizacji władzy pośród swoich poddanych. Od tej pory te dwie kwestie stały się zalążkiem bezustannych problemów, które ostatecznie doprowadziły do zwycięstwa Polski w wojnie trzynastoletniej oraz przyczyniły się do odzyskania przez Rzeczpospolitą Pomorza. Bitwa pod Grunwaldem potwierdziła również sens unii. Polityczny sojusz Polski i Litwy spowodował powstanie regionalnego imperium, którego nie omijano w żadnych z istotnych politycznych planów dotyczących Europy. 


Bitwa pod Grunwaldem 
Obraz został namalowany w 1878 roku.
autor: Jan Matejko

Motyw bitwy pod Grunwaldem bardzo często występuje w polskiej literaturze historycznej. Pisarze tworzący beletrystykę historyczną nierzadko sięgają po ten okres z dziejów naszego kraju i próbują wpisać w jego ramy zarówno autentycznych historycznych bohaterów, jak i postacie fikcyjne będące wytworem wyobraźni autorów. Chyba najbardziej znaną powieścią odnoszącą się do bitwy pod Grunwaldem są Krzyżacy Henryka Sienkiewicza (1846-1916). Ale nie tylko Noblista zajął się tą tematyką. Zrobił to również inny polski pisarz Stefan Maria Kuczyński tworzący pod pseudonimem Włodzimierz Bart (1904-1985). Przypuszczam, że młodym czytelnikom niewiele mówi to nazwisko. Autor był z zawodu historykiem i specjalizował się przede wszystkim w odkrywaniu epoki Władysława Jagiełły, co oczywiście doskonale widać w jego twórczości. Oprócz powieści dla młodzieży Grunwaldzkie miecze, Stefan Maria Kuczyński napisał jeszcze kilka innych książek (w tym także naukowych), które swoją tematyką dotykają czasów Władysława II Jagiełły.

Grunwaldzkie miecze to powieść, w której prawda przeplata się z fikcją. Autor z jednej strony pragnie wyjaśnić dzieje dwóch mieczy, które Krzyżacy przed bitwą ofiarowali polskiemu władcy i księciu Litwy, natomiast z drugiej wprowadza nastoletnich bohaterów, którzy poniekąd biorą udział w pamiętnej bitwie. Jednym z nich jest Jaśko, który wychował się pod dachem starosty dobrzyńskiego Jana z Płomian. Kiedy był niemowlęciem matka uciekając przed wrogiem najprawdopodobniej zostawiła go w przydrożnych krzakach, gdzie z całą pewnością by umarł, gdyby nie dobrzy ludzie, którzy uratowali mu życie. I tak oto Jaśko trafił pod opiekę starosty dobrzyńskiego. Niestety, któregoś dnia na ziemie należące do Jana z Płomian napadają Krzyżacy i wycinają w pień wszystkich mieszkańców, w tym również starostę i jego rodzinę. Jaśkowi udaje się zachować głowę na swoim miejscu tylko dlatego, że wraz z rycerzami Władysława II Jagiełły podąża do Krakowa, gdzie ma oddać królowi konia. Nie jest to jednak zwyczajny koń. Nie dość że piękny z wyglądu, to jeszcze dodatkowo posiada cechy, które z pewnością zachwycą króla. Wszystko wskazuje bowiem na to, że Cisawy, który na chwilę obecną swoje miano zawdzięcza kasztanowej maści, będzie brał udział w bitwie z Krzyżakami, która będzie mieć miejsce już niedługo. Ponieważ Cisawy mknie przed siebie niczym wiatr, bardzo szybko zmienia imię na Wicher.  

Wydanie z 1974 roku
Jaśkowi trudno jest pożegnać się z koniem, ale wie, że nie ma innego wyjścia. Wicher będzie teraz należał do samego monarchy i zamieszka w królewskich stajniach. Na szczęście Jaśko bardzo szybko budzi w królu sympatię i dzięki temu Władysław nie ma nic przeciwko temu, aby chłopak był blisko konia zarówno w czasie pokoju, jak i wojennej zawieruchy. Niestety, na Jaśka spada nowe nieszczęście. Przychodzi bowiem wieść, że starosta dobrzyński nie żyje. Krzyżacy z zimną krwią zamordowali tego, który stał się dla chłopaka przybranym ojcem. I tak oto nastoletni Jaśko trafia pod opiekę pana Swoszki, który jest zarządcą królewskiej stadniny. 

Pan Swoszka już w drodze do Krakowa zapałał sympatią do swojego nowego podopiecznego i teraz ma nadzieję, że sierota zaprzyjaźni się z jego dziećmi. I tak też się dzieje. Dość szybko rodzi się nić sympatii pomiędzy Jaśkiem a również nastoletnim synem stajennego – Bartkiem. Kiedy więc przychodzi czas wyruszenia na wojnę z Krzyżakami obydwaj chłopcy robią wszystko, aby tylko znaleźć się wśród tych, którzy będą towarzyszyć królowi. Jaśko będzie więc opiekował się Wichrem, zaś do Bartka należeć będzie troska o konia o imieniu Mocny. Chłopak nie wie jeszcze, że los szykuje mu kolejną niespodziankę. Któregoś dnia na swej drodze Jaśko spotka bowiem niejakiego Stasske von Bolmena. Kim jest ten człowiek? Czy faktycznie można mu ufać? Jakie więzi łączą go z Jaśkiem? 

Uczestnicząc w przygotowaniach do bitwy, którą historia zapamięta jako bitwę pod Grunwaldem, chłopcy coraz bardziej się ze sobą zaprzyjaźniają. Poznają też innych młodych ludzi, jak również odkrywają kto jest krzyżackim szpiegiem, a kto jedynie udaje, że brata się z wrogiem, a tak naprawdę stoi po stronie polskiego króla. Nie brak sytuacji humorystycznych, które młodego czytelnika lat 70. czy 80. XX wieku doprowadzały do śmiechu podczas lektury. Dzisiaj takich książek już się nie pisze, ponieważ znacząco zmieniły się trendy, jeśli chodzi o tworzenie literatury młodzieżowej. Współczesnemu młodemu czytelnikowi oferuje się dziś książki z pieprzykiem, czyli tak zwane Young Adult albo takie, gdzie świat fantastyczny miesza się z tym rzeczywistym. Mało kto myśli dziś o napisaniu czy wydaniu powieści skierowanej do młodzieży, która nie byłaby nafaszerowana erotyką czy jakimiś dziwacznymi stworami, które z realnym życiem mają niewiele wspólnego.

Według mnie Grunwaldzkie miecze to przede wszystkim powieść, z której młody człowiek-uczeń w sposób ciekawy i obrazowy może poznać przyczyny i przebieg bitwy pod Grunwaldem. Nie twierdzę bynajmniej, że książka może zastąpić rzetelne opracowanie przygotowane przez historyka, ale na pewno w znacznym stopniu sprawi, że przyswojenie tematu staje się dużo łatwiejsze. Dzisiaj powieść dostępna jest już tylko w bibliotekach (i to nie we wszystkich) oraz ewentualnie w antykwariatach. Jak to już bywa w tego rodzaju literaturze, na kartach powieści spotykają się ze sobą zarówno postacie historyczne, jak i fikcyjne. Nawiązują się przyjaźnie, a nasi bohaterowie uczą się czym tak naprawdę jest honor oraz miłość i szacunek do króla, a tym samym do Rzeczypospolitej. Trudno jest mi dziś polecać tę książkę, ponieważ przypuszczam, że współczesne młode pokolenie nie będzie nią zainteresowane. A może jednak się mylę? Chciałabym nie mieć racji, lecz trudno jest mi sobie wyobrazić, że tego typu powieść mogłaby obecnie znaleźć się w rękach nastolatka, który powoli wkracza w dorosłe życie. Na pewno jednak Grunwaldzkie miecze okażą się miłym wspomnieniem dla tych, których czas dorastania przypadł na drugą połowę XX wieku, a dokładnie lata po 1966 roku, ponieważ to wtedy książka została wydana po raz pierwszy.









piątek, 22 kwietnia 2016

Mario Puzo & Edward Falco – „Rodzina Corleone” # 1













Wydawnictwo: ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Warszawa 2012
Tytuł oryginału: The Family Corleone
Przekład: Andrzej Szulc





W latach 1880-1920 do Stanów Zjednoczonych przybyło cztery miliony włoskich imigrantów. Większość z nich została umieszczona w wielkich gettach znajdujących się w dużych amerykańskich miastach. Najbardziej zaludnionym miejscem była nowojorska dzielnica Manhattan zwana Małą Italią. To właśnie tutaj amerykańsko-włoska mafia dopuszczała się najbardziej haniebnych czynów. Dla nowo przybyłych życie w Ameryce było naprawdę ciężkie. Ludzie tłoczyli się w mieszkaniach, które zazwyczaj były stare i zaniedbane. Mężczyźni podejmowali pracę w budownictwie oraz w fabrykach. Z kolei wiele kobiet pracowało jako szwaczki. Zwykle pracowano aż siedemdziesiąt godzin tygodniowo. Jedynym wolnym dniem od pracy była niedziela. Pierwsze nielegalne działania imigrantów były dość proste i zazwyczaj skierowane wobec innych włoskich imigrantów. Wysyłano listy, w których żądano określonej sumy pieniędzy, która z kolei miała być dostarczona w konkretne miejsce. Jeśli pieniądze nie zostałyby dostarczone, wówczas adresat listu zostałby napadnięty i zamordowany. Taka przynajmniej groźba widniała w treści przesyłki. Tego rodzaju listy najczęściej kierowane były do właścicieli dobrze prosperujących przedsiębiorstw.

Jeszcze zanim nastał czas prohibicji organizacje mafijne stawały się coraz bardziej wyrafinowane. Pierwszym ich posunięciem było oferowanie „ochrony”, a kiedy już właściciel sklepu lub osoba fizyczna wręczały pieniądze pewnej gałęzi mafii za wspomnianą „ochronę”, wówczas powstawała więź pomiędzy tymi dwiema stronami, co sprawiało, że każda z nich ponosiła swego rodzaju odpowiedzialność za podejmowane działania. Mafia broniła właściciela sklepu przed wymuszaniem haraczu przez innych gangsterów, a także przed drobnymi przestępstwami i problemami z policją bądź innymi obywatelami. W praktyce jakość otrzymywanego bezpieczeństwa mogła ulegać nieznacznym zmianom. Ochrona i szacunek były podstawą dla wszystkich innych działań mafijnych. Jeśli ktoś zajmował się prostytucją na określonym terenie, wówczas dzielił się z mafią dochodami. Osoba, która to robiła często znajdowała się na niższym szczeblu mafii, lecz niekiedy trafiali się również niezależni przedsiębiorcy, którzy płacili haracz, aby tylko mieć spokój i nie być wciąż nagabywanymi przez gangsterów.

Carlo Gambino (1902-1976)
Amerykański gangster pochodzenia
sycylijskiego i jeden z najpotężniejszych
przywódców w historii amerykańskiej mafii.
Był jednym z trzech mafijnych donów,
na których wzorował się Mario Puzo przy
kreowaniu postaci Vita Corleone. 
Skoro kwestię powstania amerykańsko-włoskiej mafii mamy już wyjaśnioną, to chciałabym teraz wymienić niektóre dziedziny życia mające związek z jej działalnością i powszechnym wyłudzaniem przez nią pieniędzy od lokalnych firm. Oczywiście cały czas mowa jest o Ameryce lat 20. i 30. XX wieku.  

Alkohol – sprzedaż alkoholu w czasach prohibicji nie była niczym niezwykłym wśród gangsterów dzierżących władzę na danym terenie i czerpiących ze swojej działalności zyski. Al Capone (1899-1947) do dziś jest najbardziej znanym gangsterem spośród amerykańsko-włoskich mafiosów prowadzących swoją działalność w latach 20. XX wieku. Oprócz Ala Capone było jeszcze wielu innych gangsterów plasujących się tuż za nim, niemniej to właśnie on był pierwszym, który zapisał się w amerykańskiej świadomości.

Związki Zawodowe – wielu Włochów pracowało w przemyśle żeglugowym, budowlanym oraz załadunkowym, i naturalne było, że powinni i chcieli się zorganizować. Samodzielne próby uniezależnienia się często były tłumione przez kierownictwo firm. Zastraszanie przez mafię pomogło natomiast zlikwidować ten problem. Jako liderzy wielu związków, gangsterzy mogli działać na szereg różnych sposobów. Był taki czas, że w Nowym Jorku bez zgody mafii nie można było niczego wybudować.

Rozbój – nie chodziło jedynie o drobne uliczne napady. Dzięki wpływowi na Związki Zawodowe do mafii bardzo często docierały informacje o tym, kiedy do portu, koleją czy jakimś innym środkiem transportu przybędzie cenny towar. Gdy tak się działo, wówczas firmy załadunkowe płaciły gangsterom za „ochronę”, a to z kolei sprawiało, że nie były już przez nich nękane, jak również nie występowało ryzyko, że towar zostanie skradziony. Z punktu widzenia mafii propozycja ta była niezwykle korzystna.

Hazard i „numery” – w pierwszej połowie XX wieku w żadnym państwie nie można było brać udziału w loteriach. W zamian ludzie korzystali z „numerów”, a liczni bukmacherzy przyjmowali zakłady, zaś osoba fizyczna mogła postawić na takie dyscypliny sportowe, jak: baseball, boks, wyścigi konne, czy też inne popularne rozrywki. Choć „numery” były piętnowane, ponieważ w grach tych sporo pieniędzy tracili biedni, to jednak procentowe wypłaty z gier „chronionych” przez mafię były wyższe, niż w przypadku większości zakładów państwowych.

Prostytucja – zazwyczaj mafia zarządzała prostytucją uliczną i pobierała udziały z zysku od lokalnych alfonsów.

Udzielanie pożyczek – standardem stały się tak zwane pożyczki „sześć do pięciu”. Zwrotu pożyczonych pieniędzy oczekiwano szybko, lecz mimo to oddanie pieniędzy mogło opóźniać się w nieskończoność, jeśli w zamian dłużnik zapłacił wygórowane odsetki. 

Handel narkotykami – na początku XX wieku handel narkotykami zazwyczaj ograniczał się do niewielkiego terenu. Często było to zgodne z projektem mafii, która wolała mieć wszystko skoncentrowane w gettach etnicznych we współpracy z policyjnymi służbami. 

Powyższe dziedziny życia opanowane przez mafię zajmowały poczesne miejsce w życiu ubogich Amerykanów oraz tych pochodzących z półświatka. Wiele firm wspierało się wzajemnie. Na przykład ludzie mogli pożyczać pieniądze na zakup leków lub po to, aby uprawiać hazard. Ci, którzy posiadali pieniądze mogli wskazywać mafii cenny towar, a ta w zamian za przekazanie informacji mogła złagodzić karę, czyli przykładowo obniżyć haracz. W tym czasie zwiększyła się także współpraca miejskich wydziałów policji z mafią do tego stopnia, że granica pomiędzy policjantem a gangsterem praktycznie nie istniała. Policja nie mogła mieć nadziei na to, że zdoła wyeliminować spożycie alkoholu, hazard lub też inne niedozwolone działania, dlatego też starała się tworzyć w mieście tak zwane regiony. Takie sytuacje zawsze miały miejsce w biedniejszych dzielnicach, czyli w tych, gdzie mafia bardzo mocno się zakorzeniła.


Sycylijska wieś Corleone, z której dziesięcioletni Vito Andolini uciekł do Ameryki przed mordercami swojej rodziny. To właśnie od nazwy tej wsi przybrał
swoje późniejsze nazwisko. 

źródło

W zamian za przymykanie oczu na pewne sprawy, policja stała się obrońcą motłochu. Łatwiej bowiem było zaakceptować banknot studolarowy i zignorować napad, niż ryzykować własnym życiem przy próbie zatrzymania sprawców. Było oczywiste, że tego typu działania poprawią sytuację finansową funkcjonariusza i poziom jego utrzymania. W pewnym sensie pieniądze od gangsterów stanowiły dodatek do pensji, którego podatnicy nie byli w stanie mu zagwarantować. Kto zatem tracił najwięcej na tych praktykach? Oczywiście przedsiębiorcy, którzy musieli płacić mafii więcej z powodu rosnących aktów przemocy; przedsiębiorcy, którzy musieli chronić siebie przed kradzieżą i wymuszeniem; przedsiębiorcy, którzy zmuszeni byli płacić więcej za „ochronę” mafii przed inną mafią. Dla sycylijskich gangsterów sytuacja ta była mało istotna. Życie postrzegane było jako brutalne, gwałtowne i skierowane na wyeliminowanie konkurencji, gdzie mógł przetrwać tylko najsilniejszy, żyjąc kosztem innych. To była ich filozofia, w której żyli i w której umierali.

W takich oto realiach egzystuje Vito Corleone, który stoi na czele swojej mafijnej Rodziny. Są lata 30. XX wieku. Oficjalnie późniejszy Ojciec Chrzestny, a dziś don Corleone, jest przykładnym biznesmenem. Zajmuje się handlem oliwą i rzekomo tylko z tego tytułu czerpie dochody. Gdyby ktoś go zapytał, czy jest gangsterem, wówczas stanowczo by temu zaprzeczył i pewnie jeszcze dodatkowo bardzo by się zdenerwował, że komuś w ogóle takie rzeczy przychodzą do głowy. Nawet jego żona i dzieci nie są wtajemniczeni we wszystkie interesy, jakie Vito prowadzi. Wydaje się, że oprócz bliskich współpracowników tylko jego najstarszy syn wie, o co tak naprawdę chodzi w „interesach” ojca. Zresztą Santino „Sonny” Corleone jeszcze jako mały chłopiec na własne oczy widział do czego zdolny jest jego rodziciel. Ten obraz wciąż jest obecny w pamięci chłopaka i gdzieś w skrytości pragnie dorównać ojcu i tym samym zaskarbić sobie jego szacunek. Może kiedyś też stanie na czele Rodziny? Kto wie… Musi jednak wiele się jeszcze nauczyć i przede wszystkim zapanować nad swoim porywczym charakterem.

Lenny Montana (1926-1992)
jako Luca Brasi, czyli
najwierniejszy żołnierz
Vita Corleone. 

Kadr z filmu Ojciec Chrzestny (1972)
reż. Francis Ford Coppola

źródło
Na chwilę obecną Sonny ma siedemnaście lat i robi wszystko, aby pójść w ślady ojca. Jakoś nie bardzo interesują go legalne interesy. On pragnie działać w podziemiu i doprowadzać do białej gorączki Giuseppe Mariposa, który obecnie rządzi półświatkiem Nowego Jorku. To od tego człowieka zależy, kto będzie żył, a na kim zostanie wykonany wyrok śmierci. Giuseppe Mariposa to imigrant z Sycylii, który aby stać się szefem największej grupy przestępczej w Nowym Jorku, wykorzystuje swoje powiązania z samym Alem Capone. Wśród jego bliskich współpracowników są Emilio Barzini i jego brat Ettore oraz bracia Rosato. To za jego przyczyną na sile przybrał raczkujący przemysł pornografii, w którym udziały ma również Philip Tattaglia. Po tym, jak Giuseppe Mariposa zniszczył organizację, na czele której stał Rosario LaConti, sam siebie ogłosił szefem wszystkich szefów (z wł. capo di tutti capi). Niemniej brutalność, z jaką usunął z drogi rywala sprawiła, że zaczął zachowywać się niczym paranoik. 

Kiedy poznajemy młodego Santino Corleone chłopak ma już pod swoim wpływem dość dobrze zorganizowaną grupę takich samych młodocianych przestępców jak on. Oficjalnie Sonny pracuje w warsztacie samochodowym i nawet jego ojciec nie ma pojęcia czym tak naprawdę jego pierworodny trudni się pod osłoną nocy. Ponieważ młody Corleone nie mieszka w domu rodzinnym, a jedynie się w nim stołuje, Vito nie ma na niego baczenia. Choć z drugiej strony może dziwić fakt, że stojąc na czele Rodziny, która nie jest przecież płotką w półświatku Nowego Jorku, Vito nie dostrzega dziwnego zachowania syna i nie domyśla się, co może być tego przyczyną. Wydaje się jedynie, że tylko serce matki coś przeczuwa, lecz Carmella Corleone milczy, bo tak została nauczona przez lata życia u boku męża.

Dwaj pozostali synowie Vita Corleone – Frederico „Fredo” i Michael „Mike” – są jeszcze dziećmi i chodzą do szkoły. Pomiędzy chłopcami wciąż dochodzi do jakichś kłótni. Fredo nie rozumie dlaczego jego młodszy brat stale czyta książki i marzy o wielkiej karierze. Mike chce bowiem zostać politykiem. Jest jeszcze kilkuletnia Constanzia „Connie”. Na razie dziewczynka jest zbyt mała, aby móc cokolwiek zrozumieć. Jej wystarczą lalki i miłość, jaką obdarzają ją rodzice. Należy też wspomnieć o Thomasie Hagenie. To chłopak przygarnięty przez Vita Corleone po śmierci matki chłopca. Tom jest rówieśnikiem Sonny’ego i studiuje prawo. Kiedy był małym chłopcem bez rodziców, Santino dosłownie zabrał go z ulicy i przyprowadził przed oblicze Vita. Don Corleone, nie namyślając się długo, przygarnął chłopca pod swój dach i od tamtej pory zaczął traktować go na równi z pozostałymi dziećmi. Za tym faktem kryje się jednak tajemnica, o której wiedzą tylko Vito i Sonny. Czy kiedyś sekret wyjdzie na jaw? Co się stanie, gdy Tom dowie się prawdy? Czy zrozumie i będzie w stanie wybaczyć? A może zaplanuje zemstę?

Robert De Niro w roli młodego
Vita Corleone & Roman Coppola jako
mały Santino Corleone

Kadr z filmu Ojciec Chrzestny II (1974)
reż. Francis Ford Coppola

źródło 
Wróćmy jednak do młodego Corleone, ponieważ tak naprawdę ta powieść jest właśnie o nim. Można odnieść wrażenie, że Vito stoi gdzieś w tle, zaś Sonny samodzielnie przyucza się do fachu, który w przyszłości ma zamiar przejąć po swoim ojcu. Działalność Sonny’ego i jego towarzyszy jest tak bardzo skuteczna, że w końcu Giuseppe Mariposa nie wytrzymuje i wręcz żąda od Vita Corleone rozwiązania sprawy okradania szefa wszystkich szefów z towaru, który ma przynosić mu zyski, a tak naprawdę dostarcza jedynie strat. Na chwilę obecną Vito nie ma pojęcia kto stoi za okradaniem rywala i gdzie zrabowany towar zostaje upchnięty. Trzeba bowiem czasu, aby się o tym dowiedzieć. Poza tym Vito ma na głowie jeszcze szereg innych spraw i jak na razie nie przykłada wagi do żądań Mariposy. Czy kiedy dowie się prawdy będzie mógł ją zaakceptować i pochwalić swojego syna za wykonanie dobrej roboty? A może Vito potraktuje chłopaka tak samo, jak zrobiłby to z każdym innym zdrajcą, który odważyłby się wystąpić przeciwko niemu? Czy zatem Sonny może czuć się bezpiecznie i nadal za plecami ojca uprawiać swój niecny proceder? A może dni Sonny’ego są już policzone? Co stanie się, jeśli Vito Corleone uzna, że jego syn swoim działaniem jedynie szarga opinię Rodziny? Czy będzie w stanie wykonać wyrok śmierci na własnym dziecku? 

Niemałych problemów donowi Corleone dostarcza także Tom Hagen. Wychodzi bowiem na jaw, że chłopak wplątał się w coś, co może skończyć się dla niego bardzo źle. Otóż Thomas zadarł z gangsterem, który w nowojorskim półświatku nazywany jest diabłem, a to dlatego że z każdym wrogiem rozprawia się niezwykle brutalnie. Nie można powiedzieć, że Tom zrobił to celowo. On nawet nie miał pojęcia o tym, z kim zadziera. A kiedy już to zrozumiał było stanowczo za późno, aby móc cokolwiek odkręcać. Czy zatem Sonny uratuje głowę przyjaciela? Co stanie się, kiedy Vito o wszystkim się dowie? Czy będzie chciał chronić swojego przybranego syna? A może wyda go w ręce diabła? Czyżby to oznaczało wojnę pomiędzy gangsterami?

Wydanie z 2015 roku
Rodzina Corleone to powieść oparta na niezrealizowanych scenariuszach filmowych napisanych przez Mario Puzo. Stosunkowo niedawno przeczytałam Ojca Chrzestnego, więc niektóre wydarzenia opisane w Rodzinie Corleone były mi już znane, ale fakt ten wcale nie przeszkadzał mi w czytaniu. Powieść jest niesamowita, choć nieco różni się od kultowego Ojca Chrzestnego. Widać, że Edward Falco bardzo starał się zachować styl pisania charakterystyczny dla Mario Puzo, ale nie zawsze mu to wychodziło, co oczywiście zupełnie nie obniża jakości książki. 

Jak już wspomniałam wyżej, tym razem obserwujemy młodego Sonny’ego Corleone, który za wszelką cenę pragnie zająć kiedyś miejsce ojca, ale dość szybko przekonuje się, że bycie mafijnym bossem wcale nie jest takie łatwe. Po pierwsze, trzeba być opanowanym i zachować zimną krew w sytuacjach, które tego wymagają. Po drugie zaś, będąc członkiem mafii nie wolno podejmować samodzielnych decyzji, tylko robić to, czego zażyczy sobie szef, w tym wypadku don Vito Corleone. Po trzecie, Sonny bardzo szybko orientuje się, że w mafii nie ma sentymentów. Z jednej strony uwielbiany i szanowany dotychczas rodziciel nagle przestaje być dla chłopaka mężczyzną, który go spłodził i wychował, a zaczyna funkcjonować jako boss, do którego nie wolno już mówić „tato”. Z kolei z drugiej strony do Sonny’ego dociera też, że dotychczasowi przyjaciele nagle mogą stać się wrogami, których należy zlikwidować. Czy zatem Santino będzie w stanie przejść chrzest bojowy i pociągnąć za spust, celując w przyjaciela?  

Podobnie, jak w Ojcu Chrzestnym, tutaj również dość znaczącą rolę w życiu członków mafii odgrywają kobiety. Bez nich ta powieść byłaby po prostu niekompletna. A zatem polecam tę książkę każdemu, kto preferuje dobrą literaturę sensacyjną z wątkiem mafijnym. Akcja toczy się niezwykle dynamicznie. Wojna pomiędzy Rodzinami wciąż trwa i nawet rzekome porozumienia czasami na niewiele się zdają. W mojej opinii zarówno Rodzina Corleone, jak i Ojciec Chrzestny to powieści, które trzeba przeczytać. Przypuszczam, że pewnego dnia identyczne słowa napiszę odnośnie do Sycylijczyka, Powrotu Ojca Chrzestnego i Zemsty Ojca Chrzestnego. Autorem dwóch ostatnich części serii jest amerykański pisarz Mark Winegardner, któremu spadkobiercy Mario Puzo pozwolili dokończyć historię Rodziny Vita Corleone.