sobota, 25 stycznia 2014

Karol Stefański – „Gość w Chicago”













Wydawnictwo: WARSZAWSKA FIRMA WYDAWNICZA
Warszawa 2013





Chyba każdy z nas spotkał się kiedyś z powiedzeniem, że „podróże kształcą”. Tylko pytanie: Jakiego rodzaju podróże? Czy takie, w przypadku których jakieś konkretne biuro podróży zapewnia nam zakwaterowanie, wyżywienie i przewodnika, który podczas zwiedzania będzie skutecznie przynudzał i opowiadał o rzeczach leżących niekoniecznie w kręgu naszego zainteresowania? Czy może lepiej, gdy będą to podróże, które zaplanujemy sobie sami, a najlepiej, jeśli podejdziemy do nich spontanicznie i zdamy się tylko i wyłącznie na własne możliwości? Oczywiście wszystko zależy od indywidualnego podejścia do tematu. Jedni uwielbiają podejmować wyzwania, czasami wręcz niezwykle niebezpieczne, natomiast drudzy wolą, kiedy to ktoś inny za nich zdecyduje. Z jednej strony można powiedzieć o takich ludziach, że są wygodni i nie chcą wkładać zbyt dużo wysiłku w podróżowanie, zaś z drugiej może jednak wolą mieć pewne kwestie z głowy oraz świadomość, że bezpiecznie i bez niepotrzebnych przygód dotrą do celu?

Przypuszczam, że Autor niniejszej książki mógłby z powodzeniem znaleźć się w tej pierwszej grupie podróżników, bowiem decydując się na wyjazd z Polski w 2002 roku jedyne, co nim wówczas kierowało było MARZENIE. Marzenie, które w pewnym stopniu dręczyło go od wielu lat. Owo marzenie było tak silne, że w końcu nie widział już innej możliwości, jak tylko je spełnić. Karol Stefański po prostu pragnął studiować za granicą. Jeśli chodzi o jego edukację, to nic więcej się dla niego nie liczyło. Owszem, rozpoczął studia w Polsce, ale nie były one tym, co naprawdę chciał robić. Nie od dziś wiadomo, że polska edukacja zamiast rozwijać, skutecznie ogranicza możliwości uczniów i studentów. Każdy, kto nie boi się o tym głośno mówić, twierdzi, iż wielokrotnie cofamy się w rozwoju edukacyjnym, zamiast iść do przodu. Czy nie zdarzyło się Wam nigdy, że jakiś wykładowca uparcie krążył wokół jednego tematu i wbijał Wam do głowy wiadomości, które tak naprawdę są już przeżytkiem? Albo jakiś nauczyciel stał nad Wami niczym kat nad grzeszną duszą i za nic nie dał się przekonać, że dane zadanie może zostać rozwiązane na kilka innych sposobów, a nie tylko zgodnie z tym, jaki widnieje w kluczu? Mnie takie rzeczy zdarzały się bardzo często i dlatego przeważnie nie mam zaufania do dzisiejszych nauczycieli czy wykładowców pracujących na wyższych uczelniach, pomimo że sama należę do tej grupy zawodowej.

Ale wróćmy do naszego głównego bohatera. Kiedy już Karol wziął sprawy w swoje ręce, okazało się, że nie wszystko wygląda tak, jak to sobie wymarzył. W momencie wylądowania na amerykańskiej ziemi, dla Karola zaczęły się schody, po których musiał cierpliwie kroczyć, aby wreszcie osiągnąć swój cel. Zgodnie z planem miał przebywać w Stanach Zjednoczonych jedynie przez trzy miesiące w ramach wakacyjnego programu studenckiego o nazwie Work & Travel. Program ten gwarantował również pobyt na Alasce. Jak się potem okazało ta trzymiesięczna wycieczka przekształciła się w kilka długich lat, w czasie których Karol swoje przeżył, spotkał rozmaitych ludzi, czasami najadł się niemało strachu, ale też poznał kulturę Amerykanów, styl ich życia, a to pozwoliło mu spojrzeć na świat trochę inaczej niż byłoby to możliwe w Polsce. Niemniej jednak, najważniejsze w tym wszystkim jest to, że dopiął swego, zważywszy że jechał tam praktycznie w ciemno i bez znajomości języka na poziomie, który dawałby mu swobodę poruszania się w obcym kraju. Przypuszczam, że to tylko z perspektywy czytelnika może tak wyglądać. To nam pobyt Autora w Stanach Zjednoczonych może wydawać się długi. Zapewne jemu te lata zleciały bardzo szybko. Po powrocie do Polski Karol postanowił spisać swoje wrażenia i doświadczenia z pobytu w Ameryce, i tak oto powstał Gość w Chicago.

Pomimo że ta autobiografia w głównej mierze traktuje o pobycie Autora w Chicago, to jednak sporo uwagi Karol Stefański poświęca Alasce, a dokładnie miejscowości o nazwie Skagway. To tam Karolowi mieszkało się najlepiej, i to tam wiele rzeczy przychodziło łatwiej niż w innych miejscach. W Skagway ludzie są przyjaźnie nastawieni do siebie nawzajem. Przyjezdnych również traktują z ogromną życzliwością i serdecznością. Aż łezka się w oku kręci, kiedy człowiek uświadamia sobie, że przecież nie może spędzić tam reszty życia. Ale przecież nic nie trwa wiecznie, prawda?

Geneza powstania Skagway sięga roku 1896. To właśnie wtedy trzej poszukiwacze złota odnaleźli je w strumieniu Bonanza Creek wpadającym do rzeki Klondike znajdującej się w Kanadzie. Początkowo całą sprawę utrzymywali w tajemnicy, lecz ostatecznie przybyli do Seatle i dopiero wtedy wszystko się wydało. Z uwagi na fakt, iż wszelkie towary i rozrywki, jakim się oddawali, opłacali złotem, źródło ich bogactwa w końcu wyszło na jaw. Rok później powstało miasto Skagway i już po trzech miesiącach zamieszkało w nim dwadzieścia tysięcy ludzi. Najpierw miejscowość stanowiła handlowe zaplecze i przystanek dla tysięcy poszukiwaczy złota, którzy podążali w sporych rozmiarów szeregu nad rzekę Klondike. Wpierw maszerowali ośmiusetkilometrowym szklakiem prowadzącym przez przełęcz Chilcoot oraz bardzo niebezpieczną Białą Przełęcz (z ang. White Pass). Potem poszukiwacze podążali rajem dla obładowanych złotym kruszcem powracających szczęśliwców. Ten raj został nazwany „piekłem na ziemi”, a określił go tak jeden ze stróżów prawa. Złoto bardzo szybko zmieniało swoich właścicieli utopione w barach, których naliczono wówczas ponad siedemdziesiąt, jak również w domach gry czy domach publicznych, oraz w sakwach rozmaitej maści oszustów-złodziei. Obecnie dzielnica ówczesnych drewnianych domów stanowi Historyczny Park Narodowy Gorączki Złota i mieści się w Klondike (z ang. Klondike Gold Rush National Historic Park). Z kolei w dawnych domach publicznych (lupanarach) urządzono muzea, natomiast w tym najbardziej popularnym – Red Onion Saloon – znajduje się niezwykle stylowy bar, gdzie obsługa nosi stroje pochodzące z XIX wieku, a wśród amatorów wyskokowych trunków od czasu do czasu wybuchają nawet awantury, które kończą się pojedynkiem na rewolwery. Tego rodzaju saloony, w których serwuje się turystom widowiskowe pojedynki, znajdują się przy Broadway Street.



Najpopularniejszy bar w Skagway z widowiskowymi
pojedynkami rodem z Dzikiego Zachodu

fot. Wknight94


Kiedy czytałam fragmenty dotyczące właśnie Alaski, nie umiałam oprzeć się wrażeniu, że oglądam pewien amerykański serial pod tytułem Przystanek Alaska, który w połowie lat 90. XX wieku emitował drugi program TVP, a potem też inne stacje telewizyjne. Brakowało mi tylko tych zasp śnieżnych i renifera spacerującego wzdłuż głównej ulicy. Pomyślałam sobie więc, że Skagway to takie serialowe fikcyjne Cicely, w którym mieszka jedynie osiemset trzydzieści dziewięć osób i wszyscy doskonale się tam znają.

Trochę trudniej niż w Skagway żyło się Autorowi książki w Nowym Jorku i Chicago. Tutaj trzeba było już liczyć na siebie albo na innych. Niemniej czasami nawet pomoc znajomych łatwo nie przychodziła. W takich sytuacjach wychodzą na jaw ludzkie wady i zalety. Kiedy jesteśmy w potrzebie, wiemy kto tak naprawdę jest nam życzliwy, a kto tylko tę przyjaźń udaje. O tym Karol Stefański również się przekonał. Wydaje mi się, że pobyt w Ameryce sprawił też, że Autor odkrył w sobie talenty, o których nie miał wcześniej pojęcia. Przypuszczam, że gdyby nie ten wyjazd, do tej pory nie wiedziałby, że potrafi robić rzeczy, które dają mu satysfakcję i sprawiają radość, jak na przykład taniec. Niemniej jednak, wszystko tak naprawdę zależy od ludzi, którymi się otaczamy. I właśnie bardzo wyraźnie wynika to z tej książki. Z jednej strony zaistnienie pewnych okoliczności stanowi łut szczęścia, ale z drugiej bez spotkania odpowiednich osób, nawet szczęście nie miałoby tutaj wiele do powiedzenia.


Panorama Skagway
zdjęcie pochodzi z 1915 roku


Czym zatem może być dla zwykłego czytelnika ta autobiografia? Jak należy ją odbierać? Czy jest to poradnik o tym, w jaki sposób poruszać się w obcym kraju? A może jest to książka traktująca o tym, czego na pewno nie należy robić, wyjeżdżając za granicę? Moim zdaniem Gość w Chicago to lektura, którą należałoby odebrać na swój własny sposób. Dla mnie osobiście jest to książka, dzięki której czytelnik może uwierzyć w marzenia, zważywszy że nie mamy tutaj do czynienia z wydarzeniami fikcyjnymi. Tak więc skoro Autorowi się udało, to dlaczego mnie ma się nie udać? Wystarczy trochę samozaparcia i wiary w to, że marzenia naprawdę mogą się spełnić. Autor używa prostego języka bez jakichś wyszukanych pojęć naukowych. Nie stroni także od humoru i dystansu do samego siebie. Ze swojej strony podziwiam Karola Stefańskiego za odwagę. Na jego przykładzie widać doskonale, do jakich działań jest zdolny człowiek, kiedy mu naprawdę na czymś mocno zależy.

W książce znajdują się również przemyślenia Autora dotyczące stricte edukacji w Stanach i w Polsce. Niestety, nasz kraj wybada blado na tle Ameryki. Naprawdę trudno jest nie zgodzić się z wnioskami, jakie Karol Stefański wysuwa w końcowym podsumowaniu. No cóż, Polacy wciąż żyją stereotypami, i to nie tylko na płaszczyźnie edukacyjnej. Przepaść pomiędzy Zachodem a Polską jest ogromna. I najgorsze jest chyba to, że nie robimy nic, aby to zmienić, lecz brniemy w to „zacofanie” coraz bardziej. Natomiast polskie uczelnie wypuszczają ze swych murów absolwentów, którzy nierzadko nawet kilkustronicowego referatu nie potrafią napisać samodzielnie, nie mówiąc już o pracy dyplomowej. Bo u nas wciąż stawia się na teorię, w której nie każdy czuje się jak ryba w wodzie, skutecznie pomijając praktyczne dojście do rozwiązania tego czy innego zadania. Tak więc ta książka stanowi nie tylko relację Autora z pobytu na obczyźnie, ale jest też lekturą, która czasami zmusza do gorzkiej refleksji nad życiem w Polsce. 



Za książkę serdecznie dziękuję Autorowi






8 komentarzy:

  1. To prawda, że przepaść pomiędzy Zachodem a Polską jest ogromna. Niestety tak się dzieje, ponieważ MY nie lubimy zmian. Wolimy stać w miejscu bo tak nam wygodniej, dlatego ciągle nasz kraj wybada blado na tle innych państw.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnio Meryl Streep nas zawstydziła. Wypadałoby o tym pomyśleć. Przyznam, że ja czasami wstydzę się za Polaków, jak słyszę niektóre teksty. A co do edukacji, to jest fatalnie, Tylko że jak ktoś odważy się mówić prawdę, to mu się usta zamyka. Tak było to w przypadku pewnego wykładowcy z Poznania. Ten Pan wreszcie powiedział prawdę, ale niestety, obróciło się to przeciwko niemu.

      Usuń
  2. Podziwiam takich ludzi jak Autor, książka z pewnością bardzo ciekawa :-))

    OdpowiedzUsuń
  3. No i poczułam ukłucie zazdrości. Chciałabym kiedyś powtórzyć podróż bohatera. Pewnie to nigdy się nie zdarzy, ale pomarzyć można :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko musisz wiedzieć, że Autorowi wcale nie było tak łatwo w tych Stanach. To tylko tak kolorowo wygląda z perspektywy Polski. Niemniej, podziwiam Autora przede wszystkim za odwagę. Nie wiem czy byłabym w stanie zdobyć się na taki krok. :-)

      Usuń
  4. Odpowiedzi
    1. Staram się jak mogę :-) Bo jak książka jest dobra, to i apetytu trzeba narobić. ;-)

      Usuń