środa, 31 lipca 2013

Victoria Holt – „Pocałunek Judasza”











Wydawnictwo: PRÓSZYŃSKI I S-KA
Warszawa 1996
Tytuł oryginału: The Judas Kiss
Przekład: Ewa Tade




Miałam siedemnaście lat, gdy dowiedziałam się, że moja siostra została zamordowana […]”. Takim oto zdaniem Victoria Holt rozpoczyna Pocałunek Judasza. Brzmi niezwykle intrygująco, prawda? Tak właśnie pomyślałam sobie, kiedy zaczęłam czytać. Niemniej, kiedy dotarłam do końca mój początkowy entuzjazm gdzieś się ulotnił. No cóż, nawet najlepszym czasami zdarza się wypadek przy pracy. Ale nie myślcie, że wszystko w tej książce jest takie złe, iż nie warto po nią sięgać. O, nie! Ale zacznijmy może od początku.

Jak widać, moja fascynacja powieściami Victorii Holt nadal trwa i ma się całkiem dobrze. Ba! Sięgnęłam już nawet po dwie inne jej książki, które Eleanor Hibbert stworzyła pod pseudonimem „Philippa Carr”. Lecz o tym napiszę innym razem. Teraz skupmy się na Pocałunku Judasza. Przyznacie, że tytuł niezwykle wymowny. Z kim zatem kojarzy nam się „Judasz”? Na pewno z kimś fałszywym. Z kimś, kto w oczy – mówiąc kolokwialnie – słodzi, natomiast za plecami obgaduje i generalnie krzywdzi osobę, z którą pozornie łączą go poprawne relacje. Tak też jest i w tym przypadku. Czytelnik na kartach powieści spotyka kogoś, kto nie zachowuje się tak, jak powinien w stosunku do pewnej osoby. Co gorsza, winowajca o tym doskonale wie. Zdaje sobie sprawę z tego, że postępuje niewłaściwie, a jednak nie robi nic, aby temu zaradzić i żyć dalej, mając czyste sumienie. A wręcz przeciwnie. Nadal brnie w sytuacje, które z jego punktu widzenia są złe i krzywdzące. Ale czy tak jest naprawdę? Może to tylko „Judaszowi” tak się wydaje?

Porównując okładkę, która budzi tylko i wyłącznie jedno skojarzenie, oraz tytuł powieści, można łatwo dojść do przekonania, że owym „Judaszem” musi być ten przystojny brunet namiętnie całujący bliżej nieznaną ciemnowłosą piękność. Ktoś stwierdzi, że zapewne jeden z męskich bohaterów powieści zadaje się z kilkoma kobietami jednocześnie, a jedna o drugiej nic nie wie. Oczywiście nie zdradzę, czy tak jest w istocie. Jeśli ktoś z Was jest ciekaw, kim jest rzeczony „Judasz”, powinien sięgnąć po książkę.

A teraz kilka słów o samej fabule. Główną bohaterką powieści jest Philippa „Pippa” Ewell, która po śmierci rodziców przyjeżdża wraz ze starszą siostrą do Kamiennego Dworu, położonego gdzieś na terenie Anglii. Tam władzę sprawuje jej apodyktyczny dziadek – Matthew Ewell. Mężczyzna jest niezwykle surowy w egzekwowaniu swoich żądań. Tak więc dziewczynki muszą bez dyskusji wypełniać jego polecenia. Nie wolno im posiadać własnego zdania, natomiast za wszelkiego rodzaju przewinienia – jeśli w ogóle takie mają miejsce – są bezwzględnie karane.

Niedaleko Kamiennego Dworu znajduje się pewien tajemniczy Folwark, pamiętający jeszcze epokę Tudorów. Co pewien czas Folwark ten jest odwiedzany przez arystokratyczną rodzinę przybywającą tam aż z Bruxensteinu. Jest to księstwo położone gdzieś na terenie dzisiejszych Niemiec. Tak przynajmniej można wywnioskować z treści książki. Fakt ten nie jest dokładnie określony. To tylko domysły czytelnika. Pamiętajmy jednak, że w XIX wieku, a dokładnie w latach 1866-1871 miał miejsce kilkuletni proces jednoczenia państw niemieckich zakończonych proklamacją II Rzeszy. Victoria Holt nie mówi o tym nazbyt szczegółowo. Można, zatem przypuszczać, że Księstwo Bruxensteinu zostało stworzone, jako miejsce fikcyjne, jedynie na potrzeby powieści. Przyznam, że zadałam sobie trochę trudu i próbowałam odnaleźć je w źródłach historycznych. Niestety nie udało mi się tego dokonać. Być może nie szukałam zbyt dokładnie albo faktycznie Księstwo nigdy nie istniało. Jedyne informacje, jakie udało mi się odnaleźć, to te związane z Pocałunkiem Judasza.

Wróćmy, zatem do fabuły powieści. Otóż pewnego dnia Pippa, jej siostra Francine oraz jedna ze służących, odwiedzają ów enigmatyczny Folwark. Dziewczyny są ciekawe kto w nim mieszka i jakie wrażenie to miejsce robi od wewnątrz. Tam zostają nakryte przez córkę hrabiny von Bindorf – Tatianę. Oczywiście nie wynikają z tego żadne negatywne konsekwencje, choć początkowo można sądzić, że takie nagłe wtargnięcie do czyjegoś domu może stać się powodem poważnych problemów.

Francine Ewell – starsza siostra Pippy – jest już na tyle dorosła, że można myśleć o rychłym wydaniu jej za mąż. Dziadek Matthew dysponuje już nawet odpowiednim kandydatem. Jest nim miejscowy duchowny. Artur jest starszy od panny Ewell i budzi w niej jedynie wstręt. Choć dziewczyna buntuje się przeciwko temu małżeństwu, dziadek jest nieugięty.

Tymczasem Folwark hrabiny von Bindorf odwiedza niezwykle przystojny mężczyzna – baron Rudolph von Gruton Fuchs. Bardzo szybko okazuje się, że dla Francine jest on czymś na kształt koła ratunkowego, bo to właśnie dzięki niemu może uchronić się przed niechcianym małżeństwem z kuzynem Arturem. Obydwoje w tajemnicy wyjeżdżają do Bruxensteinu i ślad po nich ginie. Jedynie Philippa wie, dokąd udała się siostra. Regularnie ze sobą korespondują, tak więc dziewczyna na bieżąco orientuje się, w jaki sposób toczy się życie siostry. A co w tym czasie robi dziadek Matthew? Otóż próbuje zeswatać ją z kuzynem Arturem. Skoro nie udało mu się ze starszą wnuczką, ma nadzieję, a wręcz jest pewien, że młodsza podporządkuje mu się bez słowa sprzeciwu. Czy tak się w istocie stanie? I dlaczego Matthew Ewell jest tak bardzo zdeterminowany wydać za mąż którąś ze swoich wnuczek za Artura? O tym również w powieści.

Pewnego razu do Folwarku przyjeżdża kolejny młody i niezwykle przystojny mężczyzna. Tym razem jest to niejaki Konrad, który nie wiadomo z jakiego powodu, pragnie pozostać anonimowy. Kiedy staje na drodze młodziutkiej Philippy, życie dziewczyny zaczyna diametralnie się zmieniać. Kim jest ów tajemniczy Konrad i dlaczego upodobał sobie dorastającą pannę Ewell? Czy naprawdę ją kocha, czy może tylko udaje, aby wydobyć od niej pewne informacje? Czy ma on coś wspólnego z tragiczną śmiercią Francine? Dlaczego starsza siostra Pippy musiała zginąć? Na te wszystkie pytania Philippa będzie musiała znaleźć odpowiedź, aby przywrócić dobre imię zmarłej Francine. Czy jej się to uda? A może sama również znajdzie się w niebezpieczeństwie?

I znów Victoria Holt zaprasza czytelnika do wiktoriańskiej Anglii, choć tak naprawdę znaczna część akcji tej powieści rozgrywa się w Księstwie Bruxensteinu. Czytając tego rodzaju książki, zawsze zastanawiam się skąd u tak młodych – bo zaledwie siedemnastoletnich – dziewcząt tyle samozaparcia i zdeterminowania, aby móc ujawnić wszelkie zło, które czynią inni. Czy w tamtych czasach dziewczyny, a właściwie już młode kobiety, naprawdę były tak silne pod względem charakteru i odważne, iż uciekały spod kurateli swoich prawnych opiekunów i rozpoczynały życie na własną rękę, nie bacząc na niebezpieczeństwa, jakie mogły ich dosięgnąć? Nie tylko w przypadku powieści Victorii Holt czytelnik ma do czynienia z tego rodzaju bohaterkami. W dziełach dziewiętnastowiecznych pisarzy można spotkać całkiem sporo takich młodziutkich panienek, które nie ulękną się niczego, aby tylko postawić na swoim i odnaleźć sprawcę ich nieszczęścia i porażki.

Philippa Ewell jest właśnie jedną z takich postaci. Oczywiście jak każdy odczuwa strach, lecz nie stanowi on dla niej przeszkody, aby móc wreszcie odkryć prawdę. Victoria Holt ukazała w tej powieści kilka międzyludzkich relacji. Czytelnik widzi ile złego może wyrządzić rodzinna dyktatura. Przykładem tego jest właśnie Matthew Ewell, który wbrew woli innych narzuca każdemu swoje zdanie i nie znosi sprzeciwu. Członkowie jego rodziny wręcz uciekają z domu, aby tylko wyrwać się spod jego władzy. Są też tacy, którzy cierpią w milczeniu, ale jedynie do pewnego czasu. Matthew zwyczajnie marnuje im życie, nie pozwalając na podejmowanie własnych decyzji. Takie postępowanie musi kiedyś doprowadzić do tragedii. Nie ma innego wyjścia. Ale nie wszyscy są tacy jak Matthew Ewell. Niemniej ci, którzy myślą i postępują inaczej niż on, muszą się z tym ukrywać.

W książce dużo miejsca poświecone jest miłości siostrzanej. Zarówno Francine, jak i Pippa nie potrafią żyć bez siebie, wciąż mając nadzieję, że któregoś dnia znowu będą razem. Los jednak decyduje inaczej. Czytelnik obserwuje również codziennie życie wyższych sfer dziewiętnastowiecznego społeczeństwa. Uczy się ich konwenansów i zasad moralnych, choć te drugie nie do końca są godne naśladowania. W arystokratycznej niemieckiej rodzinie nie wolno przywiązywać wagi do własnych potrzeb, a szczególnie nie należy tego robić publicznie. Małżeństwa są kojarzone pod względem politycznym, podobnie jak miało to miejsce kilka wieków wcześniej, kiedy w większości państw świata panowali monarchowie.

Bardzo podobał mi się także wątek miłosny. Victoria Holt poświęciła temu tematowi sporo miejsca i opisała go dość odważnie, jak na tamte czasy. Mam tutaj na myśli realia XIX wieku, natomiast nie okres życia Autorki. Chodzi mi o to, że jest odważniejszy niż te, które znamy z dzieł pisarzy dziewiętnastowiecznych, czy też innych powieści Eleonor Hibbert. Tam pozostawała czytelnikowi jedynie wyobraźnia, zaś tutaj pewne kwestie podane nam są na tacy. Fakt ten sprawia, że romans jest bardziej autentyczny. Nie kończy się jedynie na słowach i miłosnych wyznaniach, a młodzi nie czekają z ujawnieniem swojego uczucia do momentu, kiedy zabiją weselne dzwony.

Zapewne zastanawiacie się teraz, dlaczego na początku napisałam, że docierając do końca powieści mój początkowy entuzjazm minął, skoro do tej pory nie wytknęłam tej powieści żadnych wad? Rozczarował mnie wątek kryminalny. Zapowiadał się naprawdę dobrze i miałam co do niego wielkie oczekiwania, ale zwyczajnie został przez Autorkę spalony. Przez większą część powieści Victoria Holt buduje napięcie, aby potem jedynie czytelnika rozczarować. Nie tego się spodziewałam, choć przyznam, że na jeden krótki moment wraz z jedną z bohaterek poczułam zagrożenie. Niemniej było tego stanowczo za mało. Nie zmienia to jednak faktu, że po powieści tej Autorki zamierzam nadal sięgać, bo moim zdaniem naprawdę warto.

I na koniec jeszcze kilka słów o samej okładce. Uważam, że nie należy przywiązywać do niej zbyt dużej wagi, ponieważ książka w Polsce została wydana w czasach, kiedy grafika komputerowa nie była jeszcze tak rozwinięta, jak ma to miejsce obecnie. Wtedy większość rzeczy była kiczowata i tandetna, a jednak ludziom się podobały. Jestem przekonana, że gdyby ta powieść doczekała się swojego wznowienia, to oprawa graficzna wyglądałaby dziś zupełnie inaczej. Ale z drugiej strony ilustracja na okładce całkiem dobrze oddaje klimat fabuły książki. 




11 komentarzy:

  1. O wiele bardziej podoba mi się zagraniczna okładka. Lubię takie powieści :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też ta z brytyjskiego wydania bardziej się podoba, ale niestety w Polsce kiedyś nie było tak rozwiniętej grafiki, jak dziś. Publikowano, co było akurat na stanie, żeby tylko choć odrobinę pasowało do danej książki. Na szczęście to nie okładka świadczy o wartości powieści ;-)

      Usuń
  2. A ja przymknę oko na słabiutki wątek kryminał i skupię się na tym, co lubię najbardziej, czyli na miłości:-) Bardzo mnie zaintrygowała ta książka i zaraz się o nią zapytam u mnie w bibliotece.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miłości to tu jest sporo, gwarantuję. :-) Jestem pewna, że w bibliotece książkę znajdziesz, bo to nówka nie jest, a oni tam mają takie "wiekowe" pozycje :-) A co do tego kryminału, to trochę taki naciągany, jak dla mnie, ale Tobie może akurat się spodoba :-)

      Usuń
  3. Czy ja wiem? Ta okładka taka straszna nie jest. Widywałam gorsze i to z tych współczesnych. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem Ci, że mnie się podoba, ale ja romantyczka jestem, więc tam gdzie miłość, tam ja ;-) A ta okładka jest na licencji hiszpańskiej. Nie do pomyślenia, że takie wydawnictwo jak Prószyński, mogło kiedyś prosić innych o udostępnienie zdjęcia na okładkę, prawda? Popatrz jak się czasy zmieniły :-)))

      Usuń
  4. To jest tylko jedna z tych zagranicznych wersji, bo wydań tej książki trochę było. Wybrałam jedną tak dla porównania z polską wersją. :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. oj bywały gorsze okładki;) to wydawnictwo ma całą serię podobnych:) nie czytałam i raczej nie sięgnę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, bywały ;-) A co do książki, to rzecz gustu. Ja lubię takie klimaty, znacznie bardziej niż te nowoczesne przekombinowania. Lubię książki proste, bez zbędnych przedobrzeń i dlatego tak często wracam do tego, co wydane dawno temu :-)

      Usuń
  6. Nie należy oceniać książki po okładce, chociaż okładka oryginału mnie urzekła. Może dlatego, że lubię taką kolorystykę. A z polskimi wersjami bywa już różnie jak wiesz, a akurat okładka przekładu mnie nie powaliła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nigdy nie oceniam książek po okładce i może właśnie dlatego nie tracę bardzo ciekawych książek, bo ich nie odrzucam tylko czytam bez względu na opakowanie. Ten oryginał, to jest jedno z wydań brytyjskich, bodajże z roku 1983. Pierwsze wydanie jest zupełnie inne i, podobnie jak polskie, też nie powala wyglądem. :-)))

      Usuń