Wydawnictwo:
PRÓSZYŃSKI I S-KA
Warszawa
1996
Tytuł
oryginału: The Judas Kiss
Przekład:
Ewa Tade
„Miałam
siedemnaście lat, gdy dowiedziałam się, że moja siostra została zamordowana […]”.
Takim oto zdaniem Victoria Holt rozpoczyna Pocałunek Judasza. Brzmi
niezwykle intrygująco, prawda? Tak właśnie pomyślałam sobie, kiedy zaczęłam
czytać. Niemniej, kiedy dotarłam do końca mój początkowy entuzjazm gdzieś się
ulotnił. No cóż, nawet najlepszym czasami zdarza się wypadek przy pracy. Ale
nie myślcie, że wszystko w tej książce jest takie złe, iż nie warto po nią
sięgać. O, nie! Ale zacznijmy może od początku.
Jak
widać, moja fascynacja powieściami Victorii Holt nadal trwa i ma się całkiem
dobrze. Ba! Sięgnęłam już nawet po dwie inne jej książki, które Eleanor Hibbert
stworzyła pod pseudonimem „Philippa Carr”. Lecz o tym napiszę innym razem.
Teraz skupmy się na Pocałunku Judasza. Przyznacie, że tytuł niezwykle
wymowny. Z kim zatem kojarzy nam się „Judasz”? Na pewno z kimś fałszywym. Z
kimś, kto w oczy – mówiąc kolokwialnie – słodzi, natomiast za plecami obgaduje
i generalnie krzywdzi osobę, z którą pozornie łączą go poprawne relacje. Tak
też jest i w tym przypadku. Czytelnik na kartach powieści spotyka kogoś, kto
nie zachowuje się tak, jak powinien w stosunku do pewnej osoby. Co gorsza,
winowajca o tym doskonale wie. Zdaje sobie sprawę z tego, że postępuje
niewłaściwie, a jednak nie robi nic, aby temu zaradzić i żyć dalej, mając
czyste sumienie. A wręcz przeciwnie. Nadal brnie w sytuacje, które z jego
punktu widzenia są złe i krzywdzące. Ale czy tak jest naprawdę? Może to tylko
„Judaszowi” tak się wydaje?
Porównując
okładkę, która budzi tylko i wyłącznie jedno skojarzenie, oraz tytuł powieści,
można łatwo dojść do przekonania, że owym „Judaszem” musi być ten przystojny
brunet namiętnie całujący bliżej nieznaną ciemnowłosą piękność. Ktoś stwierdzi,
że zapewne jeden z męskich bohaterów powieści zadaje się z kilkoma kobietami
jednocześnie, a jedna o drugiej nic nie wie. Oczywiście nie zdradzę, czy tak
jest w istocie. Jeśli ktoś z Was jest ciekaw, kim jest rzeczony „Judasz”,
powinien sięgnąć po książkę.
A
teraz kilka słów o samej fabule. Główną bohaterką powieści jest Philippa
„Pippa” Ewell, która po śmierci rodziców przyjeżdża wraz ze starszą siostrą do
Kamiennego Dworu, położonego gdzieś na terenie Anglii. Tam władzę sprawuje jej
apodyktyczny dziadek – Matthew Ewell. Mężczyzna jest niezwykle surowy w
egzekwowaniu swoich żądań. Tak więc dziewczynki muszą bez dyskusji wypełniać
jego polecenia. Nie wolno im posiadać własnego zdania, natomiast za wszelkiego
rodzaju przewinienia – jeśli w ogóle takie mają miejsce – są bezwzględnie
karane.
Niedaleko
Kamiennego Dworu znajduje się pewien tajemniczy Folwark, pamiętający jeszcze
epokę Tudorów. Co pewien czas Folwark ten jest odwiedzany przez arystokratyczną
rodzinę przybywającą tam aż z Bruxensteinu. Jest to księstwo położone gdzieś na
terenie dzisiejszych Niemiec. Tak przynajmniej można wywnioskować z treści
książki. Fakt ten nie jest dokładnie określony. To tylko domysły czytelnika.
Pamiętajmy jednak, że w XIX wieku, a dokładnie w latach 1866-1871 miał miejsce
kilkuletni proces jednoczenia państw niemieckich zakończonych proklamacją II
Rzeszy. Victoria Holt nie mówi o tym nazbyt szczegółowo. Można, zatem
przypuszczać, że Księstwo Bruxensteinu zostało stworzone, jako miejsce
fikcyjne, jedynie na potrzeby powieści. Przyznam, że zadałam sobie trochę trudu
i próbowałam odnaleźć je w źródłach historycznych. Niestety nie udało mi się
tego dokonać. Być może nie szukałam zbyt dokładnie albo faktycznie Księstwo
nigdy nie istniało. Jedyne informacje, jakie udało mi się odnaleźć, to te
związane z Pocałunkiem Judasza.
Wróćmy,
zatem do fabuły powieści. Otóż pewnego dnia Pippa, jej siostra Francine oraz
jedna ze służących, odwiedzają ów enigmatyczny Folwark. Dziewczyny są ciekawe
kto w nim mieszka i jakie wrażenie to miejsce robi od wewnątrz. Tam zostają
nakryte przez córkę hrabiny von Bindorf – Tatianę. Oczywiście nie wynikają z
tego żadne negatywne konsekwencje, choć początkowo można sądzić, że takie nagłe
wtargnięcie do czyjegoś domu może stać się powodem poważnych problemów.
Francine
Ewell – starsza siostra Pippy – jest już na tyle dorosła, że można myśleć o
rychłym wydaniu jej za mąż. Dziadek Matthew dysponuje już nawet odpowiednim
kandydatem. Jest nim miejscowy duchowny. Artur jest starszy od panny Ewell i
budzi w niej jedynie wstręt. Choć dziewczyna buntuje się przeciwko temu
małżeństwu, dziadek jest nieugięty.
Tymczasem
Folwark hrabiny von Bindorf odwiedza niezwykle przystojny mężczyzna – baron
Rudolph von Gruton Fuchs. Bardzo szybko okazuje się, że dla Francine jest on
czymś na kształt koła ratunkowego, bo to właśnie dzięki niemu może uchronić się
przed niechcianym małżeństwem z kuzynem Arturem. Obydwoje w tajemnicy
wyjeżdżają do Bruxensteinu i ślad po nich ginie. Jedynie Philippa wie, dokąd
udała się siostra. Regularnie ze sobą korespondują, tak więc dziewczyna na
bieżąco orientuje się, w jaki sposób toczy się życie siostry. A co w tym czasie
robi dziadek Matthew? Otóż próbuje zeswatać ją z kuzynem Arturem. Skoro nie
udało mu się ze starszą wnuczką, ma nadzieję, a wręcz jest pewien, że młodsza
podporządkuje mu się bez słowa sprzeciwu. Czy tak się w istocie stanie? I dlaczego
Matthew Ewell jest tak bardzo zdeterminowany wydać za mąż którąś ze swoich
wnuczek za Artura? O tym również w powieści.
Pewnego
razu do Folwarku przyjeżdża kolejny młody i niezwykle przystojny mężczyzna. Tym
razem jest to niejaki Konrad, który nie wiadomo z jakiego powodu, pragnie
pozostać anonimowy. Kiedy staje na drodze młodziutkiej Philippy, życie
dziewczyny zaczyna diametralnie się zmieniać. Kim jest ów tajemniczy Konrad i
dlaczego upodobał sobie dorastającą pannę Ewell? Czy naprawdę ją kocha, czy
może tylko udaje, aby wydobyć od niej pewne informacje? Czy ma on coś wspólnego
z tragiczną śmiercią Francine? Dlaczego starsza siostra Pippy musiała zginąć?
Na te wszystkie pytania Philippa będzie musiała znaleźć odpowiedź, aby
przywrócić dobre imię zmarłej Francine. Czy jej się to uda? A może sama również
znajdzie się w niebezpieczeństwie?
I
znów Victoria Holt zaprasza czytelnika do wiktoriańskiej Anglii, choć tak
naprawdę znaczna część akcji tej powieści rozgrywa się w Księstwie
Bruxensteinu. Czytając tego rodzaju książki, zawsze zastanawiam się skąd u tak
młodych – bo zaledwie siedemnastoletnich – dziewcząt tyle samozaparcia i
zdeterminowania, aby móc ujawnić wszelkie zło, które czynią inni. Czy w tamtych
czasach dziewczyny, a właściwie już młode kobiety, naprawdę były tak silne pod
względem charakteru i odważne, iż uciekały spod kurateli swoich prawnych
opiekunów i rozpoczynały życie na własną rękę, nie bacząc na niebezpieczeństwa,
jakie mogły ich dosięgnąć? Nie tylko w przypadku powieści Victorii Holt
czytelnik ma do czynienia z tego rodzaju bohaterkami. W dziełach
dziewiętnastowiecznych pisarzy można spotkać całkiem sporo takich młodziutkich
panienek, które nie ulękną się niczego, aby tylko postawić na swoim i odnaleźć
sprawcę ich nieszczęścia i porażki.
Philippa
Ewell jest właśnie jedną z takich postaci. Oczywiście jak każdy odczuwa strach,
lecz nie stanowi on dla niej przeszkody, aby móc wreszcie odkryć prawdę. Victoria
Holt ukazała w tej powieści kilka międzyludzkich relacji. Czytelnik widzi ile
złego może wyrządzić rodzinna dyktatura. Przykładem tego jest właśnie Matthew
Ewell, który wbrew woli innych narzuca każdemu swoje zdanie i nie znosi
sprzeciwu. Członkowie jego rodziny wręcz uciekają z domu, aby tylko wyrwać się
spod jego władzy. Są też tacy, którzy cierpią w milczeniu, ale jedynie do
pewnego czasu. Matthew zwyczajnie marnuje im życie, nie pozwalając na
podejmowanie własnych decyzji. Takie postępowanie musi kiedyś doprowadzić do
tragedii. Nie ma innego wyjścia. Ale nie wszyscy są tacy jak Matthew Ewell.
Niemniej ci, którzy myślą i postępują inaczej niż on, muszą się z tym ukrywać.
W
książce dużo miejsca poświecone jest miłości siostrzanej. Zarówno Francine, jak
i Pippa nie potrafią żyć bez siebie, wciąż mając nadzieję, że któregoś dnia znowu
będą razem. Los jednak decyduje inaczej. Czytelnik obserwuje również codziennie
życie wyższych sfer dziewiętnastowiecznego społeczeństwa. Uczy się ich
konwenansów i zasad moralnych, choć te drugie nie do końca są godne
naśladowania. W arystokratycznej niemieckiej rodzinie nie wolno przywiązywać
wagi do własnych potrzeb, a szczególnie nie należy tego robić publicznie.
Małżeństwa są kojarzone pod względem politycznym, podobnie jak miało to miejsce
kilka wieków wcześniej, kiedy w większości państw świata panowali monarchowie.
Bardzo
podobał mi się także wątek miłosny. Victoria Holt poświęciła temu tematowi
sporo miejsca i opisała go dość odważnie, jak na tamte czasy. Mam tutaj na
myśli realia XIX wieku, natomiast nie okres życia Autorki. Chodzi mi o to, że
jest odważniejszy niż te, które znamy z dzieł pisarzy dziewiętnastowiecznych,
czy też innych powieści Eleonor Hibbert. Tam pozostawała czytelnikowi jedynie
wyobraźnia, zaś tutaj pewne kwestie podane nam są na tacy. Fakt ten sprawia, że
romans jest bardziej autentyczny. Nie kończy się jedynie na słowach i miłosnych
wyznaniach, a młodzi nie czekają z ujawnieniem swojego uczucia do momentu,
kiedy zabiją weselne dzwony.
Zapewne
zastanawiacie się teraz, dlaczego na początku napisałam, że docierając do końca
powieści mój początkowy entuzjazm minął, skoro do tej pory nie wytknęłam tej
powieści żadnych wad? Rozczarował mnie wątek kryminalny. Zapowiadał się
naprawdę dobrze i miałam co do niego wielkie oczekiwania, ale zwyczajnie został
przez Autorkę spalony. Przez większą część powieści Victoria Holt buduje
napięcie, aby potem jedynie czytelnika rozczarować. Nie tego się spodziewałam,
choć przyznam, że na jeden krótki moment wraz z jedną z bohaterek poczułam
zagrożenie. Niemniej było tego stanowczo za mało. Nie zmienia to jednak faktu,
że po powieści tej Autorki zamierzam nadal sięgać, bo moim zdaniem naprawdę
warto.
I na
koniec jeszcze kilka słów o samej okładce. Uważam, że nie należy przywiązywać
do niej zbyt dużej wagi, ponieważ książka w Polsce została wydana w czasach,
kiedy grafika komputerowa nie była jeszcze tak rozwinięta, jak ma to miejsce
obecnie. Wtedy większość rzeczy była kiczowata i tandetna, a jednak ludziom się
podobały. Jestem przekonana, że gdyby ta powieść doczekała się swojego
wznowienia, to oprawa graficzna wyglądałaby dziś zupełnie inaczej. Ale z
drugiej strony ilustracja na okładce całkiem dobrze oddaje klimat fabuły
książki.
O wiele bardziej podoba mi się zagraniczna okładka. Lubię takie powieści :)
OdpowiedzUsuńMnie też ta z brytyjskiego wydania bardziej się podoba, ale niestety w Polsce kiedyś nie było tak rozwiniętej grafiki, jak dziś. Publikowano, co było akurat na stanie, żeby tylko choć odrobinę pasowało do danej książki. Na szczęście to nie okładka świadczy o wartości powieści ;-)
UsuńA ja przymknę oko na słabiutki wątek kryminał i skupię się na tym, co lubię najbardziej, czyli na miłości:-) Bardzo mnie zaintrygowała ta książka i zaraz się o nią zapytam u mnie w bibliotece.
OdpowiedzUsuńMiłości to tu jest sporo, gwarantuję. :-) Jestem pewna, że w bibliotece książkę znajdziesz, bo to nówka nie jest, a oni tam mają takie "wiekowe" pozycje :-) A co do tego kryminału, to trochę taki naciągany, jak dla mnie, ale Tobie może akurat się spodoba :-)
UsuńCzy ja wiem? Ta okładka taka straszna nie jest. Widywałam gorsze i to z tych współczesnych. ;)
OdpowiedzUsuńPowiem Ci, że mnie się podoba, ale ja romantyczka jestem, więc tam gdzie miłość, tam ja ;-) A ta okładka jest na licencji hiszpańskiej. Nie do pomyślenia, że takie wydawnictwo jak Prószyński, mogło kiedyś prosić innych o udostępnienie zdjęcia na okładkę, prawda? Popatrz jak się czasy zmieniły :-)))
UsuńTo jest tylko jedna z tych zagranicznych wersji, bo wydań tej książki trochę było. Wybrałam jedną tak dla porównania z polską wersją. :-)
OdpowiedzUsuńoj bywały gorsze okładki;) to wydawnictwo ma całą serię podobnych:) nie czytałam i raczej nie sięgnę...
OdpowiedzUsuńFakt, bywały ;-) A co do książki, to rzecz gustu. Ja lubię takie klimaty, znacznie bardziej niż te nowoczesne przekombinowania. Lubię książki proste, bez zbędnych przedobrzeń i dlatego tak często wracam do tego, co wydane dawno temu :-)
UsuńNie należy oceniać książki po okładce, chociaż okładka oryginału mnie urzekła. Może dlatego, że lubię taką kolorystykę. A z polskimi wersjami bywa już różnie jak wiesz, a akurat okładka przekładu mnie nie powaliła.
OdpowiedzUsuńJa nigdy nie oceniam książek po okładce i może właśnie dlatego nie tracę bardzo ciekawych książek, bo ich nie odrzucam tylko czytam bez względu na opakowanie. Ten oryginał, to jest jedno z wydań brytyjskich, bodajże z roku 1983. Pierwsze wydanie jest zupełnie inne i, podobnie jak polskie, też nie powala wyglądem. :-)))
Usuń