wtorek, 23 lipca 2013

Victoria Holt – „Pani na Mellyn”











Wydawnictwo: ŚWIAT KSIĄŻKI
Warszawa 1998
Tytuł oryginału: Mistress of Mellyn
Przekład: Anna Kruczkowska



Kornwalia zwana również krainą Wichrowych Wzgórz znana jest przede wszystkim z pięknych nadmorskich krajobrazów oraz wrzosowisk. Takim nadmorskim kurortem jest bez wątpienia Penzance, gdzie znajduje się rozległa piaszczysta plaża, na której czasami można spotkać wylegujące się foki. To właśnie do Penzance bardzo często wyjeżdża w interesach Connan TreMellyn – jeden z głównych bohaterów powieści pod tytułem Pani na Mellyn znanej również jako Guwernantka.

Trzeba też wiedzieć, że Kornwalia to również kraina legendarnego króla Artura. Jest to najdalej wysunięta na południowy zachód część Wysp Brytyjskich. Na samym końcu tego półwyspu znajduje się miejsce o nazwie Land’s End (z pol. Koniec Lądu). Kornwalia to jednocześnie nazwa geograficznej krainy oraz hrabstwa oddzielonego przez rzekę Tamar od hrabstwa Devon. Wierzcie lub nie, ale prawdą jest, iż widok kornwalijskiego wybrzeża tuż nad oceanem w kolorze turkusowym, nadanym mu przez skały, jest niesamowity. To trzeba zobaczyć na własne oczy. A zatem zamknijcie na chwilę oczy i wyobraźcie sobie, jak wokół rozpościerają się rozległe, smagane przez wiatr wrzosowiska na granitowych skałach, a nad nimi mkną po niebie kłębiaste chmury. Niektórzy tę część wybrzeża nazywają nawet Kornwalijską Riwierą. To właśnie na tych wrzosowiskach znajduje się mroczna posiadłość Mount Mellyn, której właścicielem jest arogancki Connan TreMellyn. Rezydencja ma już swoje lata i jak niemal każdy tego typu dom kryje w sobie szereg tajemnic.

Dwudziestoczteroletnia Martha Leigh – zubożała szlachcianka i córka pastora – ma do wyboru dwie życiowe drogi: wyjść za mąż bądź znaleźć pracę stosowną do swego urodzenia. Tak przynajmniej twierdzi jej ciotka – Adelajda. Ponieważ ten pierwszy wariant na chwilę obecną nie wchodzi w grę, ciotka znajduje jej pracę w charakterze guwernantki. Kiedy czytelnik poznaje pannę Leigh, kobieta jedzie właśnie pociągiem do kornwalijskiej posiadłości swojego przyszłego chlebodawcy.

[…] Państwo, do których jechałam, pochodzili z Kornwalii, a Kornwalijczycy mają swój własny język. Im również moje imię: Martha Leigh, może się wydać dziwne. Martha. Zawsze wstrząsałam się na dźwięk tego imienia. Tylko ciotka Adelajda zwracała się do mnie w ten sposób; w moim rodzinnym domu, kiedy jeszcze żył mój ojciec, on i Phillida nigdy nie nazywali mnie Martha. Dla nich byłam Marty. Nie mogłam oprzeć się uczuciu, że Marty była znacznie sympatyczniejszą osobą, niż Martha kiedykolwiek mogła nią być. Zrobiło mi się smutno. Czułam się trochę przerażona, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że rzeka Tamar na dłuższy czas całkowicie odetnie mnie od Marty. W nowej pracy, jak przypuszczałam, będą mnie nazywać panią Leigh, może panienką albo jeszcze mniej dostojnie – po prostu Leigh […][1]

Takie oto rozterki targają sercem przyszłej guwernantki. Można zrozumieć jej obawy i lęk przed tym, co ją czeka. W dodatku podczas podróży poznaje pewnego przystojnego młodego mężczyznę, który przepowiada jej przyszłość. Nieznajomy dokładnie wie, dokąd zmierza Martha i co ją czeka w nowej pracy. Przestrzega ją również przed „małą Alice”. Kim zatem jest ów mężczyzna, którego nasza bohaterka widzi na oczy po raz pierwszy? Czy naprawdę posiada on dar przewidywania przyszłości, czy może jakimś dziwnym trafem wie więcej na temat panny Leigh, niż kobieta przypuszcza?

Warszawa, kwiecień 2005
W końcu Martha dociera do posiadłości Mount Mellyn. Tam zostaje bardzo dobrze przyjęta przez służbę. Pan domu również nie ma do niej większych zastrzeżeń. Okazuje się jednak, że Martha jest już czwartą z kolei guwernantką. Poprzednie rezygnowały z pracy głównie dlatego, iż nie potrafiły sobie poradzić z zachowaniem swojej podopiecznej. Mała Alvean po nagłej śmierci matki stała się krnąbrna, nikogo nie słucha, chodzi własnymi drogami i generalnie nie można nad nią zapanować. Jedynie poprzednia guwernantka była w stanie nawiązać z dziewczynką w miarę normalny kontakt, lecz padła ofiarą skandalu i praktycznie została zmuszona do opuszczenia rezydencji Connana TreMellyn. Jak zatem poradzi sobie Martha ze zbuntowaną Alvean? Czy zdoła dotrzeć do dziewczynki i sprawić, że ta ją zaakceptuje?

Wiecie już, że od jakiegoś czasu jestem zauroczona powieściami Eleanor Alice Burford Hibbert. Niektóre z nich czytałam wiele lat temu, jeszcze jako licealistka. Ale są też i takie, po które sięgam po raz pierwszy. Pani na Mellyn to jedna z tych książek, które czytam pierwszy raz. W Polsce została również wydana pod tytułem Guwernantka, o czym dowiedziałam się przez zwykły przypadek. Jest to typowa powieść gotycka. Czytelnik zostaje przeniesiony na wichrowe wzgórze Kornwalii do niezwykle enigmatycznej posiadłości, z którą wiąże się mroczna tajemnica dotycząca śmierci Alice TreMellyn – żony Connana. Mówi się, że kobieta pewnego dnia uciekła z kochankiem i wraz z nim zginęła w katastrofie kolejowej. Ale czy na pewno tak się stało?  A może kobieta, która została zidentyfikowana jako Alice TreMellyn, to ktoś zupełnie inny?

Okładka, którą zaproponowało czytelnikom wydawnictwo Świat Książki wyraźnie wskazuje, że będziemy mieć do czynienia z płomiennym romansem praktycznie od pierwszej do ostatniej strony. Odnoszę wrażenie, że w momencie, kiedy Wydawnictwo wypuszczało Panią na Mellyn zwyczajnie nie dysponowało niczym bardziej adekwatnym do fabuły książki. A może po prostu nie przeczytano tej powieści zbyt dokładnie? Albo miał być to zwykły chwyt reklamowy, żeby przyciągnąć uwagę czytelników lub… ich odstraszyć. Bo nie od dziś wiadomo, że wiele osób przy wyborze lektury kieruje się właśnie wyglądem okładki. I tak, ci, którzy nie tolerują romansów, patrząc na Panią na Mellyn z miejsca z niej zrezygnują. A szkoda, ponieważ romansu w niej jak na lekarstwo. Nie podoba mi się też, że powieść ta we wszelkiego rodzaju omówieniach określana jest właśnie mianem romansu. W mojej ocenie, żeby daną książkę nazwać „romansem” nie wystarczy jedno szczere wyznanie miłości, gdzieś przy końcu powieści.

Jedno z wydań brytyjskich; Londyn, grudzień 2008


Na co zatem powinniście się przygotować, jeśli zdecydujecie się sięgnąć po tę, już „niemłodą”, powieść? Otóż na pewno czeka Was spotkanie z bohaterką, która nie da sobie „wejść na głowę”. Martha Leigh pomimo że z natury nie ma o sobie zbyt wysokiego mniemania, a poczucie własnej wartości też pozostawia wiele do życzenia, to jednak w sytuacjach, które wymagają podjęcia drastycznych kroków, nie waha się tego zrobić. Przebywając w rezydencji Connana TreMellyn kobieta uczy się, jak należy dbać nie tylko o swoje interesy, ale także o sprawy tych, którzy sami nie potrafią tego zrobić. Staje w obronie słabszych, wytyka innym błędy i nie boi się, że w ten sposób zostanie pozbawiona pracy. A przecież wiadomo, jaki los czekał guwernantkę. Ta praca tak naprawdę nigdy nie dawała pewności ani też nie potrafiła zapewnić kobiecie życiowej stabilizacji. Guwernantki były zależne od swoich pracodawców i od ich dobrej lub złej woli. Martha doskonale zdaje sobie z tego sprawę, jednak nie boi się głośno i prosto w oczy mówić o tym, co ją boli w domu swojego chlebodawcy. Być może to właśnie ta szczerość sprawiła, że w końcu znalazła miłość swojego życia.

Oczywiście Martha musi być też kobietą bez skazy. Pamiętajmy, że w tamtych czasach kobietom nie wolno było mieć kochanków, a przynajmniej nie wolno im było mieć ich jawnie. Natomiast mężczyzna mógł wplątywać się w liczne romanse pozamałżeńskie i nie widziano w tym niczego złego. Myślę, że ten stereotyp w pewnym sensie trwa do dziś. Obecnie też w niektórych społecznościach mężczyznom wybaczane są tabuny kochanek, zaś kiedy to kobieta decyduje się na „skok w bok”, natychmiast zostaje napiętnowana.

Jak już napisałam powyżej, według mnie tej książce daleko jest do współczesnego romansu. Natomiast dość dobrze rozwinięty jest tutaj wątek kryminalny. Przychodzi taki moment, kiedy Martha Leigh odkrywa pewne tajemnice mające związek z Mount Mellyn i właśnie z tego powodu również i jej życie okazuje się być w niebezpieczeństwie. To, co wydawało się być oczywiste, nagle gmatwa się do tego stopnia, iż nie wiadomo kogo uważać za przyjaciela, a kogo za wroga.

Wydanie francuskie; Paryż 1960
Na pierwszy plan wysuwają się tutaj relacje pomiędzy Marthą a małą Alvean. Pojawia się również inna, dość tajemnicza dziewczynka o imieniu Gilly. To nieco upośledzone umysłowo dziecko, widzi więcej, niż wszystkim może się wydawać. Fakt, że jest skryta wcale nie oznacza, że niczego nie dostrzega i żyje jedynie we własnym świecie.

Victoria Holt w Pani na Mellyn oprócz doskonałego, jak na XIX wiek, wątku kryminalnego skupiła się również na problemie matczynej miłości, która wcale nie musi wynikać z faktu biologicznego rodzicielstwa. Przecież można kochać i pragnąć dobra dla dziecka, z którym nie łączą nas więzy krwi. Nie zapominajmy również, że jest to typowa powieść gotycka, a więc bez ducha nawiedzającego starą rezydencję Connana TreMellyn nie może się obejść.

Oprócz tego, że Autorka w sposób perfekcyjny ukazała styl życia dziwiętnastowiecznego społeczeństwa, sporo uwagi poświęciła także opisowi kornwalijskiego krajobrazu. Fakt ten działa na wyobraźnię czytelnika niesamowicie. Jesteśmy w stanie wyobrazić sobie nawet najdrobniejszy szczegół. Widzimy skaliste dróżki, strome i wysokie skały, mgłę spowijającą okolicę, jak również czujemy zapach fiołków, goździków czy innych kwiatów „przetykających fioletowy kobierzec wrzosu – miękkiego i grubego jak wschodni dywan”.[2]

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tego rodzaju powieść nie każdemu przypadnie do gustu. Lecz mimo to mam nadzieję, że wśród Czytelników W Krainie Czytania znajdzie się ktoś, kto lubi te specyficzne dziewiętnastowieczne klimaty i sięgnie po Panią na Mellyn vel Guwernantkę, bo naprawdę warto. W najbliższym czasie na moim blogu pojawi się jeszcze kilka omówień powieści Eleanor Alice Burford Hibbert. Choć dzisiaj praktycznie nie czyta się już jej książek lub czytają je jedynie starsze czytelniczki, ponieważ młode pokolenie gustuje w czymś zupełnie innym, to jednak myślę, że nie należy zapominać o twórczości tej pisarki. Bo przecież jej styl bardzo przypomina ten, który znamy z powieści Jane Austen czy sióstr Brontë. A skoro tak jest, to dlaczego nie dopisać do tej listy klasyków również Victorii Holt?  





[1] V. Holt, Pani na Mellyn, Wyd. Świat Książki, Warszawa 1998, s. 6-7.
[2] Ibidem, s. 15. 




17 komentarzy:

  1. A ja jestem z tych, dla których okładka ma niewielkie znaczenie. Ale gdyby chodziło o moją autorską książkę, to pewnie walczyłabym zażarcie, żeby była jak najlepsza ;-) Pamiętam, że kiedyś jakaś koleżanka na necie polecała mi właśnie "Guwernantkę". Miałam tę książkę na uwadze. Przeczytałam "Panią na Mellyn", nie zwracając zupełnie uwagi na okładkę, choć faktycznie liczyłam się z gorącym romansem, a tu takie zaskoczenie. :-) Tak więc bez względu na to, którą wersję wybierzesz, będzie to ta sama książka. Różnica na pewno jest w sposobie tłumaczenia, ale fabuła identyczna. Również pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę, że Twój nałóg czytania książek tej autorki ma się świetnie. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, nawet bardzo świetnie ;-) Ostatnio zaopatrzyłam się w dwie, które napisała pod pseudonimem "Philippa Carr". W jednej z nich akcję umiejscowiła podczas I wojny światowej. Nie ukrywam, że lubię takie klimaty ;-)

      Usuń
  3. Nie wiem jak Ty to robisz, że zachęcasz mnie do książek, po które nigdy w życiu bym nie sięgnęła. Aż jestem ciekawa ile masz na półce książek tej autorki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aneczko, staram się jak mogę. Wiesz, jaki mam stosunek do niektórych nowości, a te stare książki - dziś często wyśmiewane - mają w sobie jakąś taką szczególną magię. A książek tej autorki na półce mam sporo i wciąż ich przybywa :-)

      Usuń
  4. Piszesz, że styl Victorii Holt bardzo przypomina Jane Austen czy sióstr Brontë. W takim razie ja jednak podziękuję, ponieważ próbowałam parę razy czytać dzieła Austen i męczyłam się bardzo. Nie odpowiadała mi ta specyficzna narracja, więc myślę, że w przypadku powyższej książki będzie podobnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak sama zauważyłaś napisałam, że styl "przypomina", ale nie jest identyczny. Victoria Holt żyła w XX wieku, więc siłą rzeczy nie mogła pisać takim językiem, jak autorki żyjące w poprzedniej epoce. Jej książki przypominają tamte pod względem fabuły, a nie językowo. Wiem, że gustujesz w nowościach i zgoła innych gatunkach, więc nie będę Cię przekonywać na siłę :-)

      Usuń
  5. Oj, jak dawno temu czytałam tę książkę, jak wyczerpią się moje zapasy książkowe, które cierpliwie czekają na swoją kolej do czytania to chyba jeszcze raz przeczytam tę, mam ją na swojej półce od... nie pamiętam, ale baaaardzo dawna :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewo, coś mi się wydaje, że my to byśmy mogły sobie podyskutować o tych zapomnianych już książkach, prawda? Czasami aż się łezka w oku kręci, kiedy się do nich wraca. Ja teraz jestem zwyczajnie na fali książek tej autorki. Czytam właśnie "Pocałunek Judasza". Czytałaś? A niedawno skończyłam "Czas na milczenie" - to siedemnasty tom sagi "Córki Anglii". Napisała to jako Philippa Carr. Znasz? :-)

      Usuń
    2. Pewnie jak bym poczytała recenzję, to bym sobie przypomniała (albo nie), kiedyś zaczytywałam się w tych książkach, ale to było tak dawno... Mam na swojej półce kilka jej książek jako Philippa Carr też, muszę poszperać. Ale póki co czeka na mnie stosik książek, które przywiozłam ze spotkania w Sopocie i muszę (chcę !) przez nie przebrnąć.

      Usuń
    3. To życzę miłej i ciekawej lektury, bo jestem pewna, że książki są świetne z takiej wymiany :-) Natomiast ja stopniowo będę przypominać i Victorię Holt, i Philippę Carr, więc na pewno razem ze mną też sobie przypomnisz :-)

      Usuń
  6. klimaty wiktoriańskie są mi bliskie, więc tej książki będę poszukiwał :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. rety ta okładka to masakra, krzyczy "jestem romansem"!!! ale ta francuska fajna klimatyczna. chyba czytałam, bo akcja coś mi mówi... i ta okładka biała. ale też raczej w czasach licealnych.

    ten pasek na dole rozprasza strasznie:(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak. Kiedy ta książka trafiła do Polski mieliśmy epokę harlequinów i być może Wydawnictwo poszło właśnie tym tropem. Kolejna książka Victorii Holt, którą czytam też ma podobną okładkę, ale jak na razie romansu tam nie ma. Owszem, coś tam się zanosi, ale pewnie uczucie wybuchnie w ostatnim rozdziale, jak to zwykle bywa ;-)

      PS. No chciałam, żeby było profesjonalnie, a Ty mi tu marudzisz z tym paskiem ;-) Mnie się podoba. Ale jak bardzo będzie Ci przeszkadzać, to pomyślę nad czymś innym :-)

      Usuń
    2. przepraszam:) ale tak mi oczko cały czas zjeżdżało na te migające flagi:P

      Usuń
    3. Nic się nie stało ;-) A żeby Ci nie zjeżdżało oczko, zmieniłam licznik :-)

      Usuń