Wydawnictwo:
PRÓSZYŃSKI I S-KA
Warszawa
2016
Krakowski
Teatr im. Juliusza Słowackiego, zwany niegdyś Teatrem Miejskim im. Juliusza
Słowackiego, budowany był z ogromnym pietyzmem. Uroczyste otwarcie miało
miejsce dokładnie o godzinie 12:00 w południe 21 października 1893 roku.
Podczas pierwszego spektaklu wystawiano fragmenty utworów Adama Mickiewicza
(1798-1855), Juliusza Słowackiego (1809-1849) i Aleksandra Fredry (1793-1876).
Z kolei przez kolejnych pięć tygodni publiczność mogła oglądać tylko polski
repertuar. Bardzo wcześnie Teatr okrył się legendą, natomiast już w pierwszych
latach swojej działalności zyskał status sceny narodowej. To właśnie Teatr
Słowackiego wyznaczył kierunki rozwoju całego polskiego teatru współczesnego,
zaś gmach znajdujący się przy placu Św. Ducha na stałe wpisał się w magiczną
topografię Krakowa.
Pomimo
że można funkcjonować w cieniu własnej legendy, robić wszystko, aby jej
sprostać, czy też buntować się przeciwko niej, to jednak nie jest łatwo wznosić
na jej fundamencie autentyczną i przenikającą na wskroś dzisiejszego widza
sztukę. Nie można chyba w pełni pojąć polskiej kultury, jeśli nie posiada się wystarczającej
wiedzy na temat Teatru Słowackiego. Nie można też mówić, że znamy Kraków,
jeżeli nigdy nie odwiedziliśmy gmachu przy placu Św. Ducha. W czasie
dwudziestolecia międzywojennego Teatr im. Juliusza Słowackiego zdołał utrzymać
znaczące miejsce, jeśli wziąć pod uwagę teatralną mapę Polski, która w tamtym
okresie była już krajem niepodległym. Nie było jednak łatwo sprostać
konkurencji wspaniałych scen warszawskich, lwowskich czy wileńskich.
Szczególnie trudny okazał się przełom lat 20. i 30. XX wieku. Istniejący
wówczas kryzys ekonomiczny poważnie dotknął również instytucje kulturalne.
Teofil Trzciński |
Przed
pierwszą wojną światową (1914-1918) dominowało piękno modernizmu, natomiast w
dwudziestoleciu międzywojennym każdy z dyrektorów zmuszony był szukać własnych,
oryginalnych pomysłów. Trzeba bowiem było mieć na uwadze fakt, iż awangarda
domaga się swoich praw, dlatego też wielce trudnym zadaniem okazało się
znalezienie, w gąszczu nowatorskich kierunków i tak bardzo wówczas modnych
eksperymentów, bezpiecznej drogi dla sceny o wielkiej, narodowej tradycji. Na
szczęście na tym polu odniesiono sukces, a w historii Teatru Słowackiego
zapisał się doskonały repertuar pierwszej powojennej dyrekcji Teofila
Trzcińskiego (1878-1952), który swoją funkcję pełnił w latach 1918-1926 i
1929-1932. Pisząc „powojenna dyrekcja” mam oczywiście na myśli pierwszą wojnę
światową. Z pewnością był to repertuar eklektyczny, ale też niezwykle śmiały. To
właśnie Teofilowi Trzcińskiemu zawdzięczamy odkrycie takich autorów sztuk
teatralnych, jak Nokołaj Jewreinow (1879-1953), Paul Claudel (1868-1955), Georg
Kaiser (1878-1945) czy Luigi Pirandello (1867-1936).
Niemałej
odwagi wymagało także zainteresowanie się nowymi kierunkami w sztuce. W 1921
roku Teofil Trzciński umożliwił więc debiut jednemu z największych polskich
artystów XX wieku. Był nim oczywiście Stanisław Ignacy Witkiewicz, znany jako
Witkacy (1885-1939). Prapremiera jego groteskowego i pełnego absurdu Tumora
Mózgowicza sprawiła, że oprócz nielicznych głosów uznania, pojawiła się też
fala ataków ze strony krytyków. Niemniej Teofil Trzciński wcale się tym nie
przejął i nie zaprzestał poszukiwania nowości. Był jedynym w Polsce dyrektorem
teatru, który konsekwentnie wystawiał na jego deskach ekspresjonistów oraz
współpracował ze znakomitymi scenografami – konstruktywistami, kubistami i
kolorystami. W nowatorski sposób realizował też klasykę. W 1923 roku po raz
pierwszy w Krakowie wystawił monumentalną, plenerową inscenizację Odprawy
posłów greckich Jana Kochanowskiego (1530-1584). Sztuka została pokazana na dziedzińcu
wawelskim.
W
latach 1926-1929 dyrektorem Teatru był Zygmunt Nowakowski (1891-1963), który
zdecydował się zmienić dotychczasowy program artystyczny. Do repertuaru wybrał
sztuki powszechnie znane, widowiskowe i jednocześnie będące na najwyższym
poziomie. Wśród nich znalazły się takie utwory, jak: Krakowiacy i górale
Wojciecha Bogusławskiego (1757-1829), Turandot Carlo Gozziego
(1720-1806) czy Balladyna Juliusza Słowackiego. Każda z nich biła
rekordy kasowe i gromadziła na widowni komplet publiczności. W roku 1932
dyrektorem Teatru Słowackiego został Juliusz Osterwa (1885-1947), który bez
wątpienia uchodził za artystę obdarzonego ogromną charyzmą. Podczas swojej
trzyletniej dyrekcji stawiał na repertuar niezwykle ambitny, dzięki czemu
przyczynił się do udoskonalenia zespołu. Co ważne, Juliusz Osterwa, będąc
również aktorem, na deskach Teatru zaprezentował także swoje największe kreacje
aktorskie. Organizował też regularne przedstawienia dla młodych widzów, tym
samym przyczyniając się do wychowania całego pokolenia krakowskich teatromanów.
Juliusz Osterwa Fotografia pochodzi z około 1939 roku. Rola niezidentyfikowana. |
Ostatnim
dyrektorem przed wybuchem drugiej wojny światowej był wybitny scenograf Karol
Frycz (1877-1963), który na stanowisko wrócił dopiero po wojnie. Dyrektorem był
jeszcze przez rok, a potem znów zastąpił go Juliusz Osterwa, który funkcję tę
sprawował do śmierci. Podczas dyrekcji Karola Frycza potwierdziła się tylko
mocna już pozycja Teatru Słowackiego. Na jego deskach występowały takie
krakowskie gwiazdy, jak: Zofia Jaroszewska (1902-1985), Władysław Woźnik
(1901-1959) czy Wacław Nowakowski (1888-1962). Wyjątkowym talentem odznaczali
się także tacy ówcześni młodzi aktorzy, jak: Mieczysław Węgrzyn (1909-1942)
oraz Stefan Czajkowski (1903-1942), którzy zostali potem zamordowani w
nazistowskim obozie koncentracyjnym Auschwitz.
Bez wątpienia największą zasługą
Karola Frycza było nawiązanie współpracy z reżyserem Wacławem Radulskim
(1904-1983) i scenografem Tadeuszem Orłowiczem (1907-1976). Byli oni jednymi z
najbardziej twórczych artystów polskiego teatru przedwojennego. Posiadali swój
własny styl, cenili groteskę, zabawę konwencjami oraz grę intelektualną. Ich
przedstawienia charakteryzowały świeżość, bogactwo pomysłów, co sprawiało, że o
krakowskiej scenie ponownie było głośno w całym kraju.
Niestety,
po zakończeniu drugiej wojny światowej zarówno Wacław Radulski, jak i Tadeusz
Orłowicz zostali wymazani przez komunistyczne władze ze zbiorowej pamięci. O Wacławie
Radulskim zapomniano dlatego, iż spędził kilka lat w sowieckim łagrze, a potem
dostał się do armii generała Władysława Andersa (1892-1970). Można więc rzec,
że generalnie obydwaj artyści narazili się komunistom z powodu swojej
powojennej londyńskiej emigracji. Niedługo przed wybuchem drugiej wojny światowej
Teatr Słowackiego pożegnał się z publicznością i wolną Rzeczpospolitą
widowiskiem plenerowym o charakterze patriotycznym zatytułowanym Hymn na
cześć oręża polskiego, którego autorem był Ludwik Hieronim Morstin
(1886-1966). Oczywiście widowisko zostało zrealizowane na dziedzińcu wawelskim.
Jesienią
1939 roku zespół Teatru Słowackiego pracował jeszcze przez kilka tygodni, lecz
już wkrótce zmuszony został do opuszczenia gmachu. Przez pięć okupacyjnych lat
funkcjonował w jego miejscu teatr niemiecki będący obiektem szczególnej troski
ze strony hitlerowców, ponieważ spełniał rolę rozsiewania nazistowskiej propagandy.
Nad Teatrem opiekę przejął również Hans Frank (1900-1946), który z wielkim
upodobaniem zapraszał do cesarskiej loży przywódców Trzeciej Rzeszy
odwiedzających Kraków. Natomiast nad majątkiem Teatru pieczę sprawowała jedynie
nieliczna grupa polskich pracowników technicznych, którzy ryzykując życie,
uratowali przed zniszczeniem między innymi freski znajdujące się w słynnej garderobie
Ludwika Solskiego (1855-1954), a także teatralną bibliotekę.
Teatr Słowackiego około 1933 roku autor: Stanisław Mucha (1895-1976) |
Tak
właśnie wygląda Teatr Słowackiego, kiedy w 1931 roku Matylda Borucka przygotowuje
się do roli swojego życia. Matylda jest córką Wiktorii Bernat, którą czytelnik
mógł spotkać na kartach pierwszego i drugiego tomu Kobiet z ulicy Grodzkiej.
Matylda nie jest bynajmniej sławną krakowską aktorką. W listopadzie 1931 roku
doszło jednak do szczęśliwego dla Matyldy zbiegu okoliczności i tak oto
dziewczyna zagra w drugiej części Dziadów rolę Zosi. Nie dziwi więc
fakt, że jest niesamowicie podekscytowana. To dla niej ogromna szansa i
pierwszy krok ku temu, aby zostać znaną aktorką, o którą będą zabiegać
reżyserzy i dyrektorzy teatrów, nie tylko krakowskich. Matylda marzyła o scenie
od najmłodszych lat, pomimo że jej matka sądziła, iż córka z tego wyrośnie, a
występy przed rodziną są tylko tymczasowe. Matylda jednak nie wyrosła ze
swojego marzenia i teraz oto stoi na scenie Teatru Słowackiego, a z jej ust
wypływa kwestia Zosi, czyli najpiękniejszej dziewczyny ze wsi, która miała to
nieszczęście, że zmarła w wieku dziewiętnastu lat. Jak gdyby tego było mało,
Matylda gra u boku samego Juliusza Osterwy! Czego zatem można chcieć więcej?
Cieniem
na tym szczególnym wydarzeniu kładzie się fakt, że najprawdopodobniej matka
panny Boruckiej znów zapomniała o występie córki. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy
Wiktoria nie dotarłaby do teatru. Prawdę powiedziawszy Matylda nigdy nie miała
dobrego kontaktu z matką. Pamięta, że od najmłodszych lat bardziej związana była
z ojcem, a nawet z babcią Michalską i dziadkiem Michalskim oraz ich adoptowanym
synem Julkiem, nie mówiąc już o babci Zuzannie Kasperkowej. Możliwe, że matka
nie może wybaczyć Matyldzie, iż nie poszła w jej ślady i nie skończyła
farmacji, aby potem stać się właścicielką apteki na Grodzkiej. Nie jest jednak
tak, że apteka „Pod Złotym Moździerzem” poszła w obce ręce. Na chwilę obecną
oprócz Wiktorii, pracuje w niej jeszcze Joasia, która jest córką babci
Kasperkowej i współwłaścicielką apteki. Dziewczyna skończyła farmację i
świetnie radzi sobie w pracy. Wróćmy jednak do Matyldy i jej występu na scenie
Teatru Słowackiego. Okazuje się, że młoda i niedoświadczona aktorka bardzo
dobrze poradziła sobie z rolą i po zakończeniu przedstawienia otrzymuje od
wszystkich gratulacje. Niestety, gdzieś w głębi duszy Matylda czuje niepokój. Z
tym, że matka mogła nie dotrzeć do teatru dziewczyna jest w stanie się
pogodzić. Lecz za nic nie może zrozumieć, dlaczego zawiódł ukochany tatko,
który – jak dotąd – był obecny na każdej sztuce z jej udziałem.
Jak
po każdym spektaklu, tak i tym razem, dyrektor organizuje uroczysty bankiet, na
którym cały zespół ma świętować sukces Dziadów. Matylda nie chce brać w
tym udziału, ponieważ ma złe przeczucia i pragnie szybko wracać do domu.
Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że swoją decyzją może zaprzepaścić szansę
na dalszą karierę. Przecież na bankiecie będą obecne naprawdę wpływowe osoby,
które mogłyby zapewnić jej angaż do innych sztuk teatralnych, a może nawet
zaproponować rolę w jakimś filmie, pomimo że na razie film dźwiękowy jest
jeszcze w powijakach. Matylda udaje się zatem do domu w towarzystwie
przyjaciółki swojej matki i jej dzieci. Kiedy docierają na Grodzką okazuje się,
że przed kamienicą miał miejsce jakiś poważny wypadek, który – jak mówią gapie
– spowodowany był zamieszkami wywołanymi przez młodzież akademicką. Powodem
zamieszek było zamordowanie 10 listopada 1931 roku przez bojówkę żydowską
studenta prawa Uniwersytetu Wileńskiego – Stanisława Wacławskiego. Ponieważ
protesty miały charakter antyżydowski, niszczono wszystko co tylko stanęło
młodym na drodze, a było własnością Żydów.
Niestety,
czasami tego rodzaju działania wymykają się spod kontroli i cierpi z ich powodu
ktoś niewinny. Tak jest i tym razem. Wskutek nieszczęśliwego wypadku poważnie
ranna została Wiktoria Bernat, a właściwie Borucka. Czy kobieta przeżyje? Czy
lekarze będą w stanie ją uratować? A może to klątwa rzucona przez Hankę jeszcze
w 1890 roku wciąż ma moc i teraz jej skutki dotkną właśnie Wiktorię, jak gdyby
nieszczęść w jej życiu było mało? Matylda jest przerażona. W dodatku w szpitalu
przy łóżku matki dowiaduje się także prawdy o swoim pochodzeniu. Ileż zatem
może znieść jedna drobna kobieta? Dlaczego matka przez całe życie ją
okłamywała? Albo inaczej: dlaczego do tej pory nie powiedziała jej prawdy? Czy
Matylda powinna teraz rzucić wszystko i ruszyć w świat w poszukiwaniu swojej
tożsamości?
Po
dwóch doskonałych tomach sagi przyszła kolej na część trzecią. Mój zachwyt nad
tą serią nadal utrzymuje się na tym samym poziomie, choć w przypadku Matyldy
zdziwiła mnie jedna rzecz. Otóż dwudziestolecie międzywojenne to jeden z moich
ulubionych okresów w historii Polski. Jeśli dochodzi jeszcze do tego wątek
filmowy i teatralny, to naprawdę nie trzeba mi już niczego więcej. Czytając
pierwsze sceny powieści pomyślałam sobie: no dobrze, ale dlaczego dyrektorem
Teatru Słowackiego nie jest Teofil Trzciński, tylko jakiś śmieszny pan ze
zsuwającym się tupecikiem noszący nazwisko Kwiatkowski? Przecież jest rok 1931,
czyli czas, kiedy Teofil Trzciński kończył drugą kadencję swojego zarządzania
Teatrem Słowackiego! Owszem, w sezonach 1928/1929 oraz 1930/1931 dzielił
dyrektorski fotel z kolegą, lecz nie był to żaden Kwiatkowski, a Eugeniusz
Bujański (1890-1952). Natomiast w sezonie 1931/1932 zarządzał Teatrem
samodzielnie.
Wacław Nowakowski w roli Konrada-Gustawa 31 pażdziernika 1931 roku źródło |
Z
kolei w 1931 roku pierwszy spektakl Dziadów na deskach Teatru miał miejsce dokładnie 31 października, a nie w listopadzie, jak wynika z fabuły powieści. To właśnie Teofil Trzciński osobiście
odpowiadał za ten spektakl, nie tylko dlatego, że był dyrektorem, ale ponieważ go reżyserował. Natomiast scenografię przygotował Mieczysław
Różański (1902-1969), zaś w rolę Konrada-Gustawa wcielił się Wacław Nowakowski.
W dziejach Teatru było to czwarte wystawienie Dziadów. Prapremiera
odbyła się bowiem 31 października 1901 roku. Wtedy za inscenizację i
scenografię odpowiadał Stanisław Wyspiański (1869-1907), a spektakl reżyserował
Adolf Walewski (1852-1911). W roli Gustawa-Konrada wystąpił Andrzej Mielewski
(ok. 1867-1916).
Skoro więc czytelnik spotyka Juliusza Osterwę, to dlaczego nie
może spotkać również Teofila Trzcińskiego? Wolę, kiedy autor trzyma się faktów
historycznych, a nie modyfikuje je według własnego uznania, zważywszy że te
informacje są ogólnie dostępne i można je z powodzeniem wykorzystać, aby historia stała się jeszcze bardziej wiarygodna, zaś fikcyjna Matylda sprawiała wrażenie, jak gdyby była jedną z początkujących aktorek lat 30. XX wieku. O ile zmianę daty wystawienia Dziadów
jestem skłonna tłumaczyć tym, iż była ona konieczna ze względu na wykorzystanie
w powieści wątku wyżej wspomnianych ulicznych zamieszek, które w konsekwencji
przyczyniły się do wypadku, jakiemu uległa Wiktoria Borucka, o tyle nie potrafię
zrozumieć kwestii pominięcia osoby Teofila Trzcińskiego jako dyrektora
ówczesnego Teatru Słowackiego.
Jak
sam tytuł wskazuje, Autorka trzeci tom poświęca córce Wiktorii. Dziewczyna
wciąż nie potrafi znaleźć swojego miejsca w życiu. Jedyne czego jest pewna, to
tego, że pragnie zostać aktorką. W Krakowie nie widać zbyt wyraźnie
rozwijającego się przemysłu filmowego. To Warszawa stanowi jego centrum, gdzie
prym wiodą takie gwiazdy, jak Aleksander Żabczyński (1900-1958), Eugeniusz Bodo
(1899-1943), Adam Brodzisz (1906-1986) czy Zula Pogorzelska (1898-1936).
Matylda marzy zatem, aby pewnego dnia do nich dołączyć. Nie jest to jednak
takie proste, jeśli nie ma się protektora, który rzeknie słówko tu czy tam, i w
ten sposób załatwi angaż. W dodatku bardzo modna staje się pewna wytwórnia
filmowa pod Berlinem. Jest ona miejscem, o którym marzą wszyscy aktorzy. Nie
obraziliby się, gdyby ktoś zaproponował im choćby tylko statystowanie w jakiejś
produkcji. Od czegoś przecież trzeba zacząć, prawda? Matylda nie jest
wyjątkiem. Podobnie jak jej koleżanki po fachu. I oto pewnego dnia staje się
cud. Panna Borucka poznaje przystojnego Michała Olbrychta, który jest
bratankiem człowieka mającego naprawdę wielkie możliwości, jeśli chodzi o
przemysł filmowy. Matylda nie może więc uwierzyć we własne szczęście. Teraz już
na pewno wszystko ułoży się dobrze, zważywszy że Michał zakochał się w niej od
pierwszego wejrzenia. Ale czy można mu tak bezgranicznie ufać? Czy mężczyzna ma
wobec Matyldy uczciwe zamiary?
W Matyldzie
Lucyna Olejniczak nie tylko rozpoczyna nowe wątki, ale też powraca do tych,
które nie zostały wyjaśnione w poprzednich tomach. Tak więc znów pojawia się
historia braci bliźniaków Adama i Stefanka, natomiast osierocony w dzieciństwie
Julek, którego adoptowali starzy Michalscy, staje się jednym z głównych
bohaterów, i zapewne jego rola jeszcze się nie skończyła. Wyjaśnia się także
sytuacja Filipa Michalskiego – pierwszej i wielkiej miłości Wiktorii Bernat. Poza
tym są też bohaterowie, którzy odchodzą. Tak to już bywa w sagach rodzinnych,
że jedni się pojawiają, zaś inni muszą im ustąpić miejsca i odejść. A nad tym wszystkim
wciąż unosi się klątwa Hanki, pomimo że bohaterowie nie za często o niej
wspominają.
Tym,
co zwróciło moją szczególną uwagę jest fakt, iż Lucyna Olejniczak na kartach Matyldy
porusza kilka ważnych kwestii. Jedną z nich są relacje na linii rodzice-dziecko.
Jak już wyżej wspomniałam, główna bohaterka praktycznie nigdy nie czuła zbyt
bliskich więzi z matką. Ważniejsi byli dla niej ludzie zupełnie z nią
niespokrewnieni. I dopiero, kiedy Matylda staje w obliczu tragedii zdaje sobie
sprawę z tego, że chciałaby cofnąć czas i naprawić to, co zepsuła albo
przynajmniej wyjaśnić powody swojego postępowania. Drugą kwestią jest zaufanie.
W tym kontekście nasuwa się pytanie, czy można ufać każdemu, kto stanie na
naszej drodze i zasypie nas obietnicami, które przecież mogą za jakiś czas
okazać się obietnicami bez pokrycia? I wreszcie, można latami żyć obok siebie i
nie zdawać sobie sprawy z tego, jak bardzo ten drugi człowiek jest dla nas
ważny. Czasami szukamy szczęścia gdzieś daleko, goniąc za marzeniami, a nie
wiemy, że upragnione szczęście jest tuż obok.
Myślę,
że pod względem fabularnym Matylda jest powieścią, która doskonale uzupełnia wydarzenia rozgrywające się na kartach poprzednich tomów. Pomimo że główna bohaterka wydaje się bardzo naiwna, niedoświadczona i żyjąca marzeniami, to jednak nie ma to wpływu na jakość książki. Trzeba bowiem pamiętać, że o tym czy dana powieść jest dobra, czy zła, nie decyduje charakter głównego bohatera. Powiedziałabym nawet, że im bohater bardziej irytujący i denerwujący czytelnika, tym opowiedziana historia staje się lepsza. Jako miłośniczka dwudziestolecia międzywojennego i wielbicielka przedowjennego kina i teatru, nie mogę jednak wybaczyć Autorce, że pominęła wspomnianego wyżej Teofila Trzcińskiego czy chociażby Wacława Nowakowskiego. Szkoda też, że w książce mamy tak mało informacji o teatrze i filmie tamtego okresu. Oczywiście rozumiem, że ma to związek z kreacją postaci Matyldy i miejscem akcji powieści. Na razie główna bohaterka nie ma szczęścia, jeśli chodzi o karierę aktorską i skupia się bardziej na swoim życiu prywatnym, niż na dążeniu do spełniania marzeń. Natomiast gdyby akcja książki rozgrywala się w Warszawie, wówczas tych informacji o kinie i teatrze, jak również o wybitnych aktorach przedwojennych, byłoby zapewne znacznie więcej. Niemniej, i tak czuję pewien niedosyt.
Na koniec chciałabym jeszcze dodać, że opowiedziana przez Lucynę Olejniczak historia staje się bardziej wiarygodna dzięki cytatom zaczerpniętym z tytułów prasowych popularnych w latach 30. XX wieku, jak na przykład Ilustrowany
Kuryer Codzienny (pisownia oryginalna). To oczywiście nie jest koniec Kobiet
z ulicy Grodzkiej, ponieważ zapowiada jest jeszcze część czwarta
zatytułowana Weronika, która ma stanowić zakończenie całej serii.
Przyznam, że czekam na nią z niecierpliwością. Mam nadzieję, że tłem
historycznym będzie druga wojna światowa. Już w Matyldzie wiadomo
bowiem, że wojna zbliża się wielkimi krokami, natomiast Adolf Hitler
(1889-1945) staje się coraz bardziej niebezpieczny, a jego krzyki słychać w
całej Europie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz