Wydawnictwo: NASZA KSIĘGARNIA
Warszawa 1989
Tytuł oryginału: Anne of Ingleside
Przekład:
Aleksandra Kowalak-Bojarczuk
Ilustracje:
Leonia Janecka
I znów zostałam zaproszona do domu niezapomnianej Anne
Shirley, a właściwie Anne Blythe. To już po raz szósty miałam przyjemność
spotkać się z tą niezwykłą bohaterką, która na wielu pokoleniach czytelników
wywarła i nadal wywiera ogromny wpływ. Muszę przyznać, że to spotkanie było
zupełnie inne, niż wszystkie poprzednie. Tym razem zobaczyłam stateczną kobietę
z kilkuletnim stażem małżeńskim. Kobietę, która tak naprawdę nie zatraciła
ostatecznie swojej dziewczęcej osobowości, lecz z drugiej strony doskonale
potrafiła nad nią zapanować, nie uzewnętrzniając niektórych uczuć. Musicie
wiedzieć, że choć Anne nie jest już tą samą dziewczynką z nadmiernie rozwiniętą
wyobraźnią, to jednak wiele z tamtych cech w niej pozostało. Nadal śmieszą ją
te same rzeczy, co niegdyś, ale jej stateczny charakter nie pozwala na głośne
wyrażenie emocji w obecności osób, którym mogłoby to sprawić przykrość, na
przykład w towarzystwie własnych dzieci.
Od mojego ostatniego spotkania z Anne Blythe minęło siedem
lat. W ciągu tego czasu wiele się zmieniło. Tak więc kiedy tym razem zawitałam
do nowego domu państwa Blythe, Anne od dziewięciu lat była już mężatką z piątką
wspaniałych dzieci. Gdy pożegnałam ją ostatnim razem, Anne wraz z rodziną zmuszona
była opuścić swój wymarzony domek, aby przeprowadzić się do nowego, który
bardzo szybko został ochrzczony mianem Złotego Brzegu. Wówczas Anne i Gilbert
mieli świeżo w pamięci tragedię, która ich dotknęła, lecz narodziny synka o
imieniu Jem*,
a właściwie James Matthew (z pol. Jakub Mateusz), może nie zdołały
całkowicie zaleczyć ran, ale na pewno w pewien sposób uśmierzyły ból. Wraz z
państwem Blythe do nowego domu przeprowadziła się również gosposia – Susan
Baker (z pol. Zuzanna Baker). To właśnie w Złotym Brzegu przyszły na
świat pozostałe dzieci Anne i Gilberta, które wypełniły świat naszej głównej
bohaterki wszystkim, co najlepsze. To one przyniosły jej niewypowiedziane szczęście,
którego tak bardzo brakowało jej, zanim jeszcze trafiła na Zielone Wzgórze. Do
dziś pamięta, że był taki czas w jej życiu, kiedy kładła się spać głodna.
Jak zdążyłam zauważyć, siedmioletni wówczas James trochę
zazdrościł młodszemu rodzeństwu, że nie było mu dane przyjść na świat w Złotym
Brzegu. No, ale cóż… Momentu narodzin nie można sobie wybrać według uznania i w
końcu chłopiec będzie musiał się z tym pogodzić. W Złotym Brzegu poznałam
również około sześcioletniego Waltera Cuthberta, który sprawiał wrażenie
niezwykle wrażliwego chłopca z nadmiernie rozwiniętą wyobraźnią, zupełnie jak u
jego mamy. Chyba właśnie dlatego Walter stał się ulubieńcem Anne. Jak sama pani
doktorowa Blythe przyznała, nie mogła przecież nie urodzić bliźniąt. To chyba
miała być aluzja do jej niegdysiejszych podopiecznych – Dory i Davida Keithów
(z pol. Tola i Tadzio). Dlatego też w jej domu tego samego dnia pojawiły
się dwie maleńkie istotki; choć zupełnie do siebie niepodobne, to jednak
wnoszące do Złotego Brzegu wiele radości i szczęścia. Jedną z nich była Anne,
zwana po prostu „Nan”, zaś drugą Diana, nazywana „Di”. Chyba nie trzeba
tłumaczyć, że dziewczynki imiona otrzymały po dwóch najlepszych przyjaciółkach,
które pomimo że żyją z dala od siebie, to jednak wciąż myślą o sobie nawzajem. Oczywiście
chodzi tutaj o mamę dziewczynek i jej serdeczną przyjaciółkę Dianę Barry,
obecnie Dianę Wright. W momencie, gdy przekroczyłam próg domu państwa Blythe,
bliźniaczki miały pięć lat. Nan okazała się być dziewczynką z brązowymi włosami
i orzechowymi oczami, natomiast Di była wiernym odbiciem Anne. Miała rude włosy
i zielone oczy. Może to właśnie dlatego stała się ona ulubienicą taty.
Kogóż to ja jeszcze poznałam, przybywając z wizytą do Złotego
Brzegu? Otóż, spotkałam tam dwuletniego Shirleya, którego bardzo polubiłam,
lecz byłam nieco zawiedziona, że w ciągu całego mojego pobytu w Glen St. Mary, chłopca
oprócz niegroźnej wysypki, praktycznie nie spotkała żadna przygoda. Być może to
się zmieni, kiedy odwiedzę Anne Blythe następnym razem. Niesamowitą radość
wszystkim nam przyniosły narodziny najmłodszej pociechy państwa Blythe – Berthy
Marilli, którą natychmiast zaczęto nazywać „Rilla”. Oczywiście dziewczynka
otrzymała imię na cześć Marilli Cuthbert, która tak troskliwie, choć początkowo
niechętnie, zajęła się małą Anne na Zielonym Wzgórzu w Avonlea.
![]() |
wydanie, które czytałam Wyd. Nasza Księgarnia Warszawa 1995 Tłum. A. Kowalak-Bojarczuk Il. Leonia Janecka |
Nie obyło się również bez spotkania osób, które delikatnie
mówiąc, mogły porządnie zdenerwować. Jedną z takich bohaterek okazała się być
ciotka Gilberta – Mary Maria Blythe. Odwiedziła ona Złoty Brzeg tuż po śmierci
swojego brata, a ojca Gilberta i wyglądało na to, że zadomowi się tam na stałe.
Jednak na szczęście stało się inaczej. Jedno niefortunne wydarzenie przesądziło
o wszystkim. Nielubiana ciotka wyjechała i już nigdy nie powróciła do Złotego
Brzegu. Były też inne postacie, z którymi przyszło mi się spotkać. Niektórym z
nich chętnie bym przygadała, ale niestety nie miałam ku temu sposobności. Żal
mi było bliźniaczek, które zbyt ufne, chyba trochę za bardzo starały się zdobyć
uznanie szkolnych przyjaciółek, co nie kończyło się dla nich zbyt dobrze. Lecz
w takich sytuacjach zawsze mogły liczyć na swoją ukochaną mamę, która niczym dobra
wróżka za każdym razem odnajdywała sposób na poprawienie ich nastroju, a tym
samym sprawiała, że okrutny świat stawał się lepszy i bardziej przyjazny. Z
drugiej strony jednak dzięki tym nieprzyjemnym sytuacjom, dziewczynki czegoś się
nauczyły. Wyciągnęły wnioski na przyszłość i wiedziały już, że nie każdemu
można ufać, bo nie wszyscy mówią prawdę. Czasami, aby przyciągnąć uwagę tłumu,
ludzie są w stanie opowiadać nawet najgorsze brednie, tym samym krzywdząc
innych.
Zwróciłam również uwagę na pozostałych mieszkańców Glen St.
Mary. Doszłam do przekonania, że ich ulubionym tematem do rozmów są… pogrzeby.
Potrafią konwersować o nich godzinami i praktycznie nie mają dosyć. Niektórzy z
nich wręcz uwielbiają towarzyszyć swoim sąsiadom w ich ostatniej drodze, a
kiedy długo nikt nie umiera, zaczynają się już niecierpliwić. Przyznacie, że
dziwaczne upodobania, ale cóż poradzić. Dostrzegłam też, ze generalnie to
właśnie plotkowanie jest tym, czego potrzebują kobiety z Glen St. Mary. Jeśli
nie znają prawdy, to potrafią doskonale tę prawdę stworzyć. Mieszkańców Złotego
Brzegu kilkakrotnie potraktowano niesprawiedliwie, tylko dlatego, że oparto się
na niesprawdzonych informacjach.
Ogromnym przerażeniem napawała nas myśl o samotnej nocnej
eskapadzie Waltera, który uwierzył w nieuniknioną śmierć mamy i maszerował w
blasku księżyca do Złotego Brzegu, nie bacząc na grożące mu niebezpieczeństwo.
Niemalże do łez doprowadziła mnie przygoda małej Rilli. Z jednej strony było mi
żal dziewczynki, która rękami i nogami broniła się przed wykonaniem polecenia
Susan Baker, a kiedy już nie było innego wyjścia, stała się posłuszna, lecz
strach przed wyśmianiem był i tak o niebo silniejszy, niż posłuszeństwo, które
państwo Blythe wpajali swoim dzieciom każdego dnia.
W Złotym Brzegu spotkałam nie tylko wspaniałych ludzi, którzy
potrafili stworzyć niezwykle ciepłą, domową atmosferę, ale także zobaczyłam,
ile znaczy dla nich obcowanie z naturą. Oprócz zwierząt, które pojawiały się
tam co pewien czas, zachwycił mnie również widok przyrody otaczającej dom,
która stała się dla nas swego rodzaju przyjaciółką. Z niecierpliwością
wyglądaliśmy nadejścia kolejnej pory roku, czuliśmy zapach kwiatów i kwitnących
drzew. Dla mnie było to naprawdę niezwykłe doświadczenie. Niecodzienne uczucia
towarzyszyły mi również podczas świąt Bożego Narodzenia, które także przeżyłam
w Złotym Brzegu.
Muszę też przyznać, że bardzo przeżywałam rozterki Anne, która
błędnie zinterpretowała zachowanie swojego męża. W pewnej chwili pomyślałam, że
może mieć jednak rację, podejrzewając go o najgorsze. Lecz z drugiej strony trochę nie
pasowało mi to do szlachetnego Gilberta. Taka dwulicowość to przecież nie w
jego stylu. Natomiast serdecznie ubawiłam się po powrocie Anne i Gilberta z
wizyty u państwa Fowlerów, kiedy to najlepszy doktor w Glen St. Mary oznajmił
naszej bohaterce, że ze swoją dawną sympatią, która również została tam
zaproszona, rozmawiał o… wszach.
I tak oto minęło sześć lat, które spędziłam w Złotym Brzegu.
Naprawdę z trudem przyszło mi rozstać się z rodziną państwa Blythe, lecz na
duchu podtrzymywała mnie i wciąż podtrzymuje myśl, że już niedługo znów udam
się w tę niezwykłą podróż i ponownie spotkam Anne Blythe. Złoty Brzeg opuściłam
dokładnie w dniu piętnastej rocznicy ślubu państwa Blythe, którzy właśnie
planowali podróż po Europie.
Tych wrażeń z mojej podróży do Glen St. Mary jest znacznie
więcej, niż tutaj opisałam. Jednak nie chcę opowiadać ze szczegółami o
wszystkim, co spotkało mnie w Złotym Brzegu, bo przecież jeśli tylko tego
bardzo zapragniecie pani doktorowa Anne Shirley-Blythe z pewnością zaprosi i
Was do swojego niezwykłego domu i pozwoli Wam poczuć tę niezwykłą, magiczną
atmosferę, o której nie sposób zapomnieć.
* „Jem” to pisownia oryginalna; w polskim wydaniu funkcjonuje „Jim”.