niedziela, 24 lipca 2011

Moje wielkie filmowe rozczarowanie






Dzisiaj dla odmiany nie będzie recenzji książki, a jedynie moje osobiste przemyślenia odnośnie do ekranizacji jednej z powieści Nicholasa Sparksa. Chodzi mi o Jesienną miłość, która w wersji filmowej nosi tytuł Szkoła uczuć. Jakiś czas temu napisałam artykuł przedstawiający podobną historię, jaka przytrafiła się powieściowym bohaterom, z tą różnicą, że opisana przeze mnie historia wydarzyła się naprawdę. Pamiętam, że wówczas czytelnicy sugerowali mi, że posłużyłam się fabułą Szkoły uczuć. Nikt nie wspomniał jednak, że najpierw była Jesienna miłość. Widocznie były to osoby, które z literaturą nie mają wiele wspólnego, co wcale nie oznacza, że są gorsi od nas, czytających.

Kiedy zarzucano mi kopiowanie, którego de facto nie zrobiłam, postanowiłam, że w końcu przeczytam Jesienną miłość. Nie chciałam najpierw oglądać filmu. Zresztą, dla mnie zawsze to książka jest ważniejsza, aniżeli jej ekranizacja. Na pewno większość z Was wie, że w zeszły czwartek, czyli 21 lipca, telewizja POLSAT wyemitowała Szkołę uczuć. Skoro miałam okazję obejrzenia filmu, nie mogłam jej przegapić. Może zacznę od tego, że film sam w sobie jest piękny. Shane West i Mandy Moore zagrali fantastycznie. Kiedy ogląda się film naprawdę można się wzruszyć. Przyznam, że kilka razy poczułam jak pieką mnie oczy. Pewnie wszystko byłoby cudownie, ale… No właśnie jest jedno ALE. Gdybym nie przeczytała najpierw powieści, dzisiaj pisałabym zupełnie inaczej. Oglądając wciąż szukałam scen opisanych przez Nicholasa Sparksa, ale niestety tych scen tam prawie nie było. Z fabułą książki pokrywało się tam niewiele. Odnalazłam wątek główny oraz zaledwie kilka scen, z reguły tych mniej znaczących.  

Muszę się Wam przyznać, że już na starcie poczułam rozczarowanie, niesmak i zawód. W pierwszej scenie czekałam na faceta po pięćdziesiątce przemierzającego ulice Beaufort i wspominającego swoją ukochaną Jamie. No może, nie wyrażałby tego na głos, ale w jakiś sposób tę scenę można przecież było pokazać. Zamiast tego, zobaczyłam grupę rozkrzyczanych nastolatków, z których jeden, cytuję: poszedł się odpryskać. Mogę zrozumieć, że scenarzyści mieli swoją wizję pokazania historii Landona Cartera i Jamie Sullivan, ale powinni byli pamiętać, że pracują nad adaptacją powieści. Osobiście wydaje mi się, że o tym zapomnieli. Dostrzegłam wiele scen, których nie było w książce, natomiast wiele innych, moim zdaniem kluczowych, zostało pominiętych. Przykładem może być tutaj ten nieszczęsny bal, na który Landon nie miał z kim pójść i jako tak zwane wyjście awaryjne posłużyła mu właśnie Jamie. Przecież tak naprawdę to od tego balu wszystko się zaczęło, tylko Landon nie miał wtedy jeszcze o tym pojęcia. W takim razie gdzie był ten bal w filmie? Widzieliście go? Ja niestety go nie dostrzegłam. Albo wpadka z ojcem Landona. Przecież Carter był kongresmenem, a nie kardiologiem i nie był rozwiedziony z matką Landona, a jedynie mieszkał z dala od domu. Natomiast film przedstawia zgoła coś zupełnie innego. To było moje następne rozczarowanie. 

A teraz kolejna sprawa, która mi się nie podobała. Jak wiadomo, w powieści Nicholas Sparks pisze, że Jamie z oddaniem opiekowała się dziećmi z pobliskiego sierocińca, którym co roku przed Gwiazdką kupowała prezenty za pieniądze z puszek, które ustawiała w sklepach w całym miasteczku, zachęcając w ten sposób mieszkańców do pomocy tym sierotom. W filmie nie było o tym nawet wzmianki. Oczywiście, znalazło się tam jedno zdanie wypowiadane przez Jamie, która w rozmowie z Landonem w autobusie zaproponowała mu kupienie losu. Pieniądze z tych losów miały zostać przeznaczone na kupno komputera dla dzieciaków. To było tyle. Nic więcej. A gdzie Wigilia w sierocińcu, podczas której Landon wręcza Jamie ten charakterystyczny sweterek, a ona jemu Biblię swojej matki, z którą nigdy się nie rozstawała? A sweterek w powieści był brązowy, a nie różowy jak w filmie. Poza tym, Landon podarował go Jamie w Wigilię, zaś nie na ganku jej domu, natomiast zamiast Biblii, Jamie w filmie ofiarowuje chłopakowi zeszyt, w którym jej matka notowała cytaty sławnych osób. A scena z fotomontażem zdjęcia, na którym jest tylko twarz Jamie, zaś reszta ciała jest skopiowana z innej fotografii? Ja przynajmniej nic takiego nie wyczytałam w powieści. A co z niemalże końcową sceną, kiedy Landon i Jamie biorą ślub? W książce wyraźnie jest napisane, że dziewczyna wjeżdża do kościoła na wózku inwalidzkim, a dopiero potem resztkami sił wstaje i u boku ojca przechodzi przez główną nawę. Tego również nie było. W filmie widziałam Jamie, która wcale nie wydawała się śmiertelnie chora. Brakowało mi tego dramatyzmu. Przecież istnieje charakteryzacja i można było wyraźniej pokazać chorobę dziewczyny. Jeżeli film miał za zadanie wzruszyć widza, to należało to zrobić nieco dobitniej.




Nie czułam również klimatu lat pięćdziesiątych. Pamiętajmy, że historia przedstawiona przez Nicholasa Sparksa ma miejsce końcem lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Uważam, że należało oddać atmosferę tamtych lat i ich specyfikę. Według mnie była do zwyczajna amerykańska szkoła dwudziestego pierwszego wieku. W zeszłym stuleciu w latach dziewięćdziesiątych TVP emitowała taki bardzo popularny serial dla młodzieży pod tytułem Beverly Hills 90210. Moim zdaniem te dwie szkoły niczym się od siebie nie różnią, choć dzieli je dziesiątki lat.

Teraz nieco odejdę od tematu, ale chcę Wam podać pewien przykład. Otóż, na pewno wiele osób pamięta kultowy film pod tytułem Dirty Dancing i pamiętne role Jennifer Grey i niestety nieżyjącego już Patricka Swayze. Akcja tego filmu dzieje się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Za każdym razem, kiedy oglądam ten film, przenoszę się w czasie, bo praktycznie namacalnie czuję tamtą epokę. I właśnie tego brakowało mi w Szkole uczuć. Widziałam współczesne amerykańskie społeczeństwo, a nie to z ubiegłego stulecia. Dla mnie ten film zupełnie nie stanowił adaptacji książki. Poza wątkiem głównym, czyli chorobą Jamie, kilkoma scenami i tymi sami bohaterami, co w książce, nie wyrażał on żadnej analogii z powieścią. Myślałam, że może scena zamykająca film będzie miała coś wspólnego z książką. Tego również się nie doczekałam. Jak pamiętamy, w powieści Nicholas Sparks ponownie wraca do pięćdziesięciosiedmioletniego Landona, który wypowiada piękne słowa: Minęło odtąd czterdzieści lat i wciąż pamiętam dokładnie tamten dzień. Jestem może starszy i mądrzejszy, przeżyłem może od tamtej pory zupełnie inne życie, wiem jednak, że kiedy nadejdzie w końcu mój czas, wspomnienie tego dnia będzie ostatnim obrazem, jaki pojawi się pod moimi powiekami. Wciąż ją kocham, widzicie, i nigdy nie zdjąłem z palca obrączki. W ciągu wszystkich tych lat, nigdy nie miałem ochoty tego zrobić.*

Z kolei film kończy scena, w której jedynie o cztery lata starszy Landon stoi nad jeziorem i wspomina Jamie oraz ich miłość. Mówi też, że było to najwspanialsze lato, jakie przeżył. Czy w książce jest mowa o lecie? Przecież to jesienna miłość. Ich uczucie rozpoczęło się we wrześniu wraz z balem na rozpoczęcie roku szkolnego, a ślub wzięli dokładnie 12 marca 1959 roku. Zastanawiam się, gdzie w tym wszystkim jest lato? Jak dla mnie jest to jesień, zima i ewentualnie wiosna.  

Podsumowując te moje rozważania, myślę, że odbiór tego filmu zależy od ilości posiadanych lat, a także od tego, jaki stosunek dana osoba ma do literatury. Jeżeli, podobnie jak ja, stawia sobie twórczość pisarską ponad filmową, to wówczas może mieć podobne odczucia do moich. Poza tym, myślę też, że film będzie miał znacznie większą wartość dla kogoś, kto nie czytał najpierw książki. Dlatego też, jeśli ktoś oglądał film, to może niech już nie czyta powieści, żeby adaptacja nie straciła tego piękna, jakie w gruncie rzeczy posiada. Tego kwestionować nie będę, bo tak jest w istocie. Niemniej oceniać filmu nie zamierzam, ponieważ musiałabym rozpatrywać go w dwóch kategoriach. Po pierwsze, musiałabym spojrzeć na niego wyłącznie jako na film, nie porównując go z powieścią. W tym przypadku, w mojej skali od jednego do sześciu, brakłoby skali w górę, albowiem sześć to za mało. Po drugie, gdybym oceniła film na tle książki, wówczas brakłoby mi skali w dół i wtedy musiałabym posilić się liczbami ujemnymi, a tego robić nie chcę.













* Nicholas Sparks, Jesienna miłość, Wyd. LIBROS, Warszawa 2000, s. 207.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz