Dzisiaj dla odmiany
nie będzie recenzji książki, a jedynie moje osobiste przemyślenia odnośnie do
ekranizacji jednej z powieści Nicholasa Sparksa. Chodzi mi o Jesienną miłość, która w wersji filmowej
nosi tytuł Szkoła uczuć. Jakiś czas temu napisałam artykuł przedstawiający podobną
historię, jaka przytrafiła się powieściowym bohaterom, z tą różnicą, że opisana
przeze mnie historia wydarzyła się naprawdę. Pamiętam, że wówczas czytelnicy
sugerowali mi, że posłużyłam się fabułą Szkoły
uczuć. Nikt nie wspomniał jednak, że najpierw była Jesienna miłość.
Widocznie były to osoby, które z literaturą nie mają wiele wspólnego, co wcale
nie oznacza, że są gorsi od nas, czytających.
Kiedy zarzucano mi
kopiowanie, którego de facto nie
zrobiłam, postanowiłam, że w końcu przeczytam Jesienną miłość. Nie chciałam
najpierw oglądać filmu. Zresztą, dla mnie zawsze to książka jest ważniejsza,
aniżeli jej ekranizacja. Na pewno większość z Was wie, że w zeszły czwartek,
czyli 21 lipca, telewizja POLSAT wyemitowała Szkołę uczuć. Skoro miałam okazję obejrzenia filmu, nie mogłam
jej przegapić. Może zacznę od tego, że film sam w sobie jest piękny. Shane West
i Mandy Moore zagrali fantastycznie. Kiedy ogląda się film naprawdę można się
wzruszyć. Przyznam, że kilka razy poczułam jak pieką mnie oczy. Pewnie wszystko
byłoby cudownie, ale… No właśnie jest jedno ALE. Gdybym nie przeczytała
najpierw powieści, dzisiaj pisałabym zupełnie inaczej. Oglądając wciąż szukałam
scen opisanych przez Nicholasa Sparksa, ale niestety tych scen tam prawie nie
było. Z fabułą książki pokrywało się tam niewiele. Odnalazłam wątek główny oraz
zaledwie kilka scen, z reguły tych mniej znaczących.
Muszę się Wam
przyznać, że już na starcie poczułam rozczarowanie, niesmak i zawód. W
pierwszej scenie czekałam na faceta po pięćdziesiątce przemierzającego ulice
Beaufort i wspominającego swoją ukochaną Jamie. No może, nie wyrażałby tego na
głos, ale w jakiś sposób tę scenę można przecież było pokazać. Zamiast tego,
zobaczyłam grupę rozkrzyczanych nastolatków, z których jeden, cytuję: poszedł się odpryskać. Mogę zrozumieć,
że scenarzyści mieli swoją wizję pokazania historii Landona Cartera i Jamie
Sullivan, ale powinni byli pamiętać, że pracują nad adaptacją powieści.
Osobiście wydaje mi się, że o tym zapomnieli. Dostrzegłam wiele scen, których
nie było w książce, natomiast wiele innych, moim zdaniem kluczowych, zostało
pominiętych. Przykładem może być tutaj ten nieszczęsny bal, na który Landon nie
miał z kim pójść i jako tak zwane wyjście awaryjne posłużyła mu właśnie Jamie.
Przecież tak naprawdę to od tego balu wszystko się zaczęło, tylko Landon nie
miał wtedy jeszcze o tym pojęcia. W takim razie gdzie był ten bal w filmie?
Widzieliście go? Ja niestety go nie dostrzegłam. Albo wpadka z ojcem Landona.
Przecież Carter był kongresmenem, a nie kardiologiem i nie był rozwiedziony z
matką Landona, a jedynie mieszkał z dala od domu. Natomiast film przedstawia
zgoła coś zupełnie innego. To było moje następne rozczarowanie.
A teraz kolejna
sprawa, która mi się nie podobała. Jak wiadomo, w powieści Nicholas Sparks
pisze, że Jamie z oddaniem opiekowała się dziećmi z pobliskiego sierocińca,
którym co roku przed Gwiazdką kupowała prezenty za pieniądze z puszek, które
ustawiała w sklepach w całym miasteczku, zachęcając w ten sposób mieszkańców do
pomocy tym sierotom. W filmie nie było o tym nawet wzmianki. Oczywiście,
znalazło się tam jedno zdanie wypowiadane przez Jamie, która w rozmowie z
Landonem w autobusie zaproponowała mu kupienie losu. Pieniądze z tych losów
miały zostać przeznaczone na kupno komputera dla dzieciaków. To było tyle. Nic
więcej. A gdzie Wigilia w sierocińcu, podczas której Landon wręcza Jamie ten
charakterystyczny sweterek, a ona jemu Biblię swojej matki, z którą nigdy się
nie rozstawała? A sweterek w powieści był brązowy, a nie różowy jak w filmie.
Poza tym, Landon podarował go Jamie w Wigilię, zaś nie na ganku jej domu,
natomiast zamiast Biblii, Jamie w filmie ofiarowuje chłopakowi zeszyt, w którym
jej matka notowała cytaty sławnych osób. A scena z fotomontażem zdjęcia, na
którym jest tylko twarz Jamie, zaś reszta ciała jest skopiowana z innej
fotografii? Ja przynajmniej nic takiego nie wyczytałam w powieści. A co z niemalże
końcową sceną, kiedy Landon i Jamie biorą ślub? W książce wyraźnie jest napisane, że
dziewczyna wjeżdża do kościoła na wózku inwalidzkim, a dopiero potem resztkami
sił wstaje i u boku ojca przechodzi przez główną nawę. Tego również nie było. W
filmie widziałam Jamie, która wcale nie wydawała się śmiertelnie chora.
Brakowało mi tego dramatyzmu. Przecież istnieje charakteryzacja i można było
wyraźniej pokazać chorobę dziewczyny. Jeżeli film miał za zadanie wzruszyć
widza, to należało to zrobić nieco dobitniej.
Nie czułam również
klimatu lat pięćdziesiątych. Pamiętajmy, że historia przedstawiona przez
Nicholasa Sparksa ma miejsce końcem lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Uważam, że
należało oddać atmosferę tamtych lat i ich specyfikę. Według mnie była do
zwyczajna amerykańska szkoła dwudziestego pierwszego wieku. W zeszłym stuleciu w latach
dziewięćdziesiątych TVP emitowała taki bardzo popularny serial dla młodzieży
pod tytułem Beverly Hills 90210. Moim
zdaniem te dwie szkoły niczym się od siebie nie różnią, choć dzieli je
dziesiątki lat.
Teraz nieco odejdę
od tematu, ale chcę Wam podać pewien przykład. Otóż, na pewno wiele osób
pamięta kultowy film pod tytułem Dirty
Dancing i pamiętne role Jennifer Grey i niestety nieżyjącego już Patricka
Swayze. Akcja tego filmu dzieje się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Za
każdym razem, kiedy oglądam ten film, przenoszę się w czasie, bo praktycznie
namacalnie czuję tamtą epokę. I właśnie tego brakowało mi w Szkole uczuć.
Widziałam współczesne amerykańskie społeczeństwo, a nie to z ubiegłego
stulecia. Dla mnie ten film zupełnie nie stanowił adaptacji książki. Poza
wątkiem głównym, czyli chorobą Jamie, kilkoma scenami i tymi sami bohaterami,
co w książce, nie wyrażał on żadnej analogii z powieścią. Myślałam, że może
scena zamykająca film będzie miała coś wspólnego z książką. Tego również się
nie doczekałam. Jak pamiętamy, w powieści Nicholas Sparks ponownie wraca do
pięćdziesięciosiedmioletniego Landona, który wypowiada piękne słowa: Minęło odtąd czterdzieści lat i wciąż pamiętam
dokładnie tamten dzień. Jestem może starszy i mądrzejszy, przeżyłem może od
tamtej pory zupełnie inne życie, wiem jednak, że kiedy nadejdzie w końcu mój
czas, wspomnienie tego dnia będzie ostatnim obrazem, jaki pojawi się pod moimi
powiekami. Wciąż ją kocham, widzicie, i nigdy nie zdjąłem z palca obrączki. W
ciągu wszystkich tych lat, nigdy nie miałem ochoty tego zrobić.*
Z kolei film kończy
scena, w której jedynie o cztery lata starszy Landon stoi nad jeziorem i
wspomina Jamie oraz ich miłość. Mówi też, że było to najwspanialsze lato, jakie
przeżył. Czy w książce jest mowa o lecie? Przecież to jesienna miłość. Ich
uczucie rozpoczęło się we wrześniu wraz z balem na rozpoczęcie roku szkolnego,
a ślub wzięli dokładnie 12 marca 1959 roku. Zastanawiam się, gdzie w tym
wszystkim jest lato? Jak dla mnie jest to jesień, zima i ewentualnie
wiosna.
Podsumowując te
moje rozważania, myślę, że odbiór tego filmu zależy od ilości posiadanych lat,
a także od tego, jaki stosunek dana osoba ma do literatury. Jeżeli, podobnie
jak ja, stawia sobie twórczość pisarską ponad filmową, to wówczas może mieć
podobne odczucia do moich. Poza tym, myślę też, że film będzie miał znacznie
większą wartość dla kogoś, kto nie czytał najpierw książki. Dlatego też, jeśli
ktoś oglądał film, to może niech już nie czyta powieści, żeby adaptacja nie
straciła tego piękna, jakie w gruncie rzeczy posiada. Tego kwestionować nie
będę, bo tak jest w istocie. Niemniej oceniać filmu nie zamierzam,
ponieważ musiałabym rozpatrywać go w dwóch kategoriach. Po pierwsze, musiałabym
spojrzeć na niego wyłącznie jako na film, nie porównując go z
powieścią. W tym przypadku, w mojej skali od jednego do sześciu, brakłoby skali
w górę, albowiem sześć to za mało. Po drugie, gdybym oceniła film na tle
książki, wówczas brakłoby mi skali w dół i wtedy musiałabym posilić się
liczbami ujemnymi, a tego robić nie chcę.
* Nicholas Sparks, Jesienna miłość, Wyd. LIBROS, Warszawa
2000, s. 207.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz